piątek, 29 grudnia 2017

Georges Perec „Rzeczy"























      Debiut pisarza wydany w 1965 roku. Upłynęło tak dużo czasu, a książka wydaje się, że nie tylko nie postarzała się, ale obecnie jest chyba jeszcze bardziej aktualna. Zmieniło się przez pół wieku wiele, przede wszystkim zmienił się na lepsze standard życia. Szczególnie praca w agencji reklamowej postrzegana jest za atrakcyjną finansowo. Nie zmieniło się jednak podejście do stanu posiadania, człowiek chce zawsze zwiększyć swój stan posiadania, wspiąć się o kolejny szczebel w górę.
      Bohaterowie książki Pereca to bardzo młode małżeństwo, które zajmuje się prowadzeniem ankiet dla agencji reklamowych na ulicach Paryża. Jest to praca żmudna, niestabilna, gdyż żywot agencji bywa krótkotrwały, praca dobrze płatna, jednak nie aż tak dobrze, by znacznie podnieść status społeczny Sylwii i Jerome'a. Oni marzą o świecie wyższym, o ekskluzywnych angielskich strojach, o markach, o antykach z paryskich antykwariatów, o zamożności, o milionach. 
      Książka posiada interesująca afabularną formę. Autor stosuje opis sytuacji, a także rejestruje momenty zmian. Bohaterowie są poddani wiwisekcji pod kątem ich stosunku do świata materialnego, zestawieni z własnymi możliwościami, porównani do bohaterów ze świata ich tęsknych wejrzeń. Perec doszukuje się tęsknoty za zamożnością — dziś nazwalibyśmy to snobizmem — w ich postawie życiowej, w kręgu przyjaciół, w poglądach politycznych, w upodobaniach do muzyki i filmu. Na niewielu stronach udało się autorowi w dogłębny sposób zanalizować postawę bohaterów, unikając przy tym jakiegokolwiek wartościowania.
      Zakończenie książki wskazuje na nieuchronność pewnych działań. Można przez jakiś czas unikać konieczności i żyć z głową w chmurach, jednak na pewno przyjdzie czas schylić się ku ziemi i zapomnieć o niebie. Życie jest tu i teraz, nie gdzieś w mglistej przyszłości. I nie wszystko można w życiu mieć. Trzeba zadowolić się czasem tym, co jest, zamiast marzyć o tym, co dostępne jest zaledwie nielicznym ludziom na ziemi. 
      Przewrotnością autora jest fakt, że jego bohaterowie pracują w dziedzinie reklamy, która nakręca u ludzi potrzebę posiadania i życia ponad stan. Różnica między połową lat 60-tych a współczesnością nie jest wcale taka ogromna. Dziś ludzie są być może bardziej skupieni na karierze i mniej interesuje ich muzyka, być może ich dochody pozwalają na bardziej luksusowe życie, jednak nadal dalecy są od beztroskiego pławienia się w milionach i mogą tylko o tym beznadziejnie marzyć. Mogą się też obudzić i skorygować oczekiwania z możliwościami. Jak wolą. Zawsze jest wybór, z którego mogą skorzystać.

sobota, 16 grudnia 2017

Wojciech Tochman "Dzisiaj narysujemy śmierć"





      Czasem pustka w głowie nie jest oznaką stanu faktycznego. Może na przykład świadczyć o nieumiejętności zebrania myśli po jakimś traumatycznym przeżyciu. Kiedy wydarzy się coś, z czym nie potarfimy sobie poradzić, na co nie mamy wpływu, co nami wstrząsnęło, co zburzyło dotychczasowy porządek naszych wyobrażeń o świecie, wówczas możemy mieć trudności z zebraniem myśli. Po przeczytaniu książki Tochmana odczułem tego rodzaju pustkę. Przez długi czas zdawało się, że staram się wyprzeć to, co przed chwilą czytając przyjmowałem w siebie, ponieważ nie potrafiłem tego udźwignąć. Jest to zbyt wielki cięzar.
      Autor pojechał do Rwandy kilkanaście lat po ludobójstwie, które w 1994 roku wstrząsnęło światem. Nie pojechał tam rozgrzebywać ran, chociaż rozmowy, które prowadzi, wypełnione są bólem, Wspomnienie tragicznych wydarzeń wciąż żyje w świadkach, zarówno w ocalałych jak i oprawcach. Nie są od tego wolne następne pokolenia. Tochman rozmawia z wieloma osobami; na jego prośbę snują one wspomnienia tamtych wydarzeń. Rozmowy nie należą do łatwych. Świadkowie nie zawsze chcą o wszystkim mówić, nie chcą pamiętać, chociaż nie mogą zapomnieć. Poprzez ich słowa płynie rzeka bólu, niesprawiedliwośći, cierpienia, nieszcześcia, strachu, mroku, śmierci.
      W swojej książce Wojciech Tochman bez trudu osiąga nieprzyjemny dla czytelnika poziom dyskomfortu na podobieństwo tekstów Swietłany Aliksiejewicz. Tematem ksiażki jest pozornie krajobraz po bitwie, portret Rwandy kilkanaście lat po tragicznych wydarzeniach. Pozornie, gdyż narracja reportażu nieustannie powraca do kwietnia 1994 roku, stając sie także opowieścią o samym ludobójstwie. Przeszłość i przyszłość nigdy nie bywają od siebie rozdzielone, ale w tym przypadku jak rzadko kiedy są ze soba nierozerwalne.
      Tochman przybliża czytelnikowi przyczyny wydarzeń, tło społeczne i ekonomiczne. Czytelnik może zapoznać sie z pobieżnym, lecz konkretnym, rysem historycznym, który pomaga zrozumieć przyczyny rzezi Tutsi. Najbardziej przejmują jednak zwierzenia ocalałych z ludobójstwa, którzy opowiadają o swoich losach i doświadczeniach. O tym, w jaki sposób ocaleli i jak z bliska oglądali przemoc i śmierć. Przeraża brak sprawiedliwosci, gdyż dzisiaj kaci mieszkają spokojnie obok ocalałych. Wielu z nich ma się dobrze, gdyż nikt ich po latach nie oskarżył. Czasem trudno zapamiętać będąc jako swiadek jeszcze małym dzieckiem kogoś z grupy kilkudziesięciu mężczyzn obcinającym rodzicom głowy, gwałcących zbiorowo matki i siostry. Straszna jest myśl o obojętności świata w 1994 roku, bo przeciez nikt nie pośpieszył na pomoc, Amerykanie nie wysłali swoich wojsk, a obecne z Rwandzie siły ONZ nie interweniowały.
      Z pomoca wyszukiwarki internetowej sprawdziłem trafność wyszukiwania tytułu książki Tochmana. Najlepiej pozycjonowane są oferty handlowe ksiągarń internetowych, a w nich uderza wszędzie niemal ten sam powielony metodą kopiuj-wklej opis "Dzisiaj narysujemy śmierć". Odbiegające od schematu opisy niestety są na nim oparte i zdają się być wariantem tego najczęściej powielanego ze strony wydawcy. Tekst "Opowieść o tym, jakie konsekwencje niesie ludobójstwo nie tylko dla sprawców i ofiar, ale przede wszystkim dla nas - świadków" brzmi jak ponury refren, jak gdyby zabrakło refleksji. Nie będę go powielać. Moim zdaniem każdy musi indywidualnie zmierzyc się z tym trudnym tematem. Trzeba przemóc pustkę w głowie i w sercu, przezwycieżyć niemoc, dobyć głosu, własnego i analitycznego. Tak, pozostaniemy bezradni i przytłoczeni ciężarem tamtych wydarzeń, niczego nie zmienimy, nie naprawiy, nikogo nie przywrócimy do życia, ale nie możemy pozostać obojętni.

Wielkie podziekowania należą się autorce bloga Bookiecik za inspirację!

czwartek, 14 grudnia 2017

Marta Kisiel "Dożywocie"







      Kompletnie nie wiedziałem, co otrzymam, biorąc tę ksiażkę do ręki. Czy się czegoś spodziewałem? Lekkiej lektury o gotyckim zabarwieniu, z domnieszką horroru lub grozy. No i od samego początku dostałem od autorki solidnie w łepetynę solidną i ironiczną dawką humoru. Od samego początku zostałem kupiony, gdyż jest to humor błyskotliwy, inteligentny i często aluzyjny. Humor wieloraki, słowny, sytuacyjny; ten pierwszy przypadł mi do gustu najbardziej. Także sprawna żonglerka autorki cytatami z poetów romantycznych, wykorzystywanie ich do zobrazowania sytuacji, do wydobycia z tej sytuacji komizmu. To mnie urzekło.
      Sama historia opowiada o tym, jak Konrad otrzymał w spadku od nieznanego krewnego dwustuletni dom, w którym zamieszkiwali jego równie nieznani antenaci. W domu tym przebywają, jak się okazało, niespodziewani mieszkańcy, których zgodnie z testaemntem (mglisty zapis nie wzbudził w Konradzie zaniepokojenia) nie można się pozbyć, Stanowią oni integralną część domu. A co to są za jedni? Może nie jedni, bo jest ich kilkoro. Dzięki nim Konrad nie będzie sie nudzić w nowym miejscu zamieszkania, które także dzieki nim pokocha i nie będzie chciał go opuścić, wbrew wcześniejszym chęciom.
       Jeśli mowa o mieszkańcach Lichotki, tak bowiem nazywa się nowa posiadłość Konrada, to nie zdradzając fabuły powiem, że są to postaci barwne, ciekawie skonstruowane, każda jest indywidualnością w swoim rodzaju (gatunku? ;) ), każda ma swoje za pazurkami (szponami? mackami?), każda może pomóc, alie i może zaszkodzić, z każdą Konrad ma problemy i każdą mimo wszystko pokocha. Owe postaci - trzeba to jasno napisać - stanowią obok humoru sól tej książki. To one decydują o jej atrakcyjnośći. Marta Kisiel stworzyła w swojej książce odrębny świat, pełen uroku, zabawny, czasem prozaicznie szyderczy, a czasem fantastycznie zabawny.
      Bardzo udała się Marcie Kisiel ta książka (wiem, wiem, jestem spóźniony o wile lat...), wypełniła lukę, którą nie wiedziałem czym mam wypelnić. Tak mało jest dobrych kisążek śmieszących na poziomie, a taką książką jest właśnie "Dożywocie". Boki zrywałem w trakcie odsłuchu audiobooka i niejedna osoba przypatrująca mi się z boku, jak co rusz wybucham śmeichem ze słuchawkami na uszach, musiała sobie o mnie właściwie-niewłaściwie pomyśleć. Albo zrobić do mnie kóko na czole. Ale co mi tam! Bawiłem się świetnie i setnie uśmiałem; tego mi żadne kółka nie odbiorą. Z czystym umieniem polacam to katharsis dla duszy każdemu, bo każdemu należy sie dobry humor, każdemu należą sie porządni bohaterowie i każdemu należy się dobra książka. Dziękuję za uwagę. :)

poniedziałek, 4 grudnia 2017

150. "Z przodu jest miejsce!" [1942]





















"Avanti c'e posto!", reż. Mario Bonnard [Włochy, 1942]

      Oglądanie takich filmów zawsze podnosi mnie na duchu i przywraca wiarę w ludzi. Na krótko, ale jednak. Rosella została okradziona w autobusie. Bezradną dziewczynę postanawia zaopiekować się poczciwy konduktor Cesare. Rywale jednak nigdy nie śpią i Bruno, kolega z pracy Cesare'a, zaczyna interesować się Rosellą. jest to może i miejscami konwencjonalna komedia romantyczna, ale jej atutem jest mnóstwo mniej lub bardziej subtelnego humoru i pozytywna wymowa (bez przesłodzenia, zbytniego sentymentalizmu).
     Przykład humoru słownego i muzycznego zarazem:

-Nazywam się Bellini
-Pana nazwisko jest mi skądś znane...
-?
-No tak, przepraszam, pomyliłem je z Rossini :D


      Muzyka zresztą tez występuje w filmie. Cesare gra na perkusji w zakładowej orkiestrze. W prascy i z batuta w ręku dyryguje szef Cezare'a. Ten burzy mu próby waląc w bębny w nieodpowiednich momentach, jako człowiek nieobecny duchem na próbie i zatopiony w myślach o Roselli. :) Jako że cześć akcji toczy się w autobusie, w film pełen jest ujęć Rzymu z początku lat 40-tych, nie tego turystycznego,ale ujęć miasta, kamienic, palców, ludzi.




      Cezare i Bruno to postaci krwiste, żywe, z przyzwyczajeniami, postawą, gestami, mimiką. Rosella już mniej jest żywa, czasem przypomina kukłę, którą można przenieść w inne miejsce bez szkody dla kogokolwiek (tak wyrażona została jej bezradność po kradzieży pieniędzy i dokumentów), albo nieco posągowa, sztywna tyczkowata piękność. Za to szef Cezare'a to postać jak żywa, gwiżdże, podśpiewuje, kręci łańcuszkiem wokół palca, gra twarzą, wtrącając się w rozmowy w pracy, besztając Cezare'a za spóźnienia lub dyrygując orkiestrą. Jest niejednoznaczny, gdyż pod pozorem surowości, kryje się sympatyczny meloman, który w filmie jest bezsprzecznym źródłem wesołości. 
      Udany film psuje moim zdaniem zakończenie, no ale wojna, panie, wojna... 

      PS. Tytuł filmu przetłumaczyłem na język polski sam. Jest to zawołanie Cezare'a w autobusie, aby ludzie przesunęli się do przodu pojazdu i nie tłoczyli przy wejściu z tyłu.

środa, 29 listopada 2017

Czesław Miłosz / Jarosław Iwaszkiewicz "Portret podwójny"



       Książka przedstawia korespondencję dwóch poetów trwająca pięćdziesiąt lat od roku 1930 do 1980, w którym umarł Iwaszkiewicz. Wydawnictwo zawiera wszystkie ocalałe i odnalezione listy Miłosza i Iwaszkiewicza, a także listy od i do innych pisarzy, w których mowa jest o jednym z adresatów w kontekście drugiego. To jednak nie wszystko. Pomiędzy listami przeczytać możemy dedykowane sobie wzajemnie wiersze oraz recenzje, przede wszystkim pióra Miłosza o twórczości Iwaszkiewicza. Aneks zamykający korespondencje zawiera szereg rozmów Miłosza, a także tekstów poświęconych Iwaszkiewiczowi, napisanych już po śmierci wieloletniego przyjaciela. Książkę zamykają dwa wiersze Miłosza napisane już w XXI wieku, będące wyrazem hołdu autora "Trzech zim" dla autora "Lata 1932". Do tego dochodzą dosyć obszerne przypisy. Czyż można chcieć więcej w przypadku takiego wydania? Niestety listy Iwaszkiewicza do Miłosza sprzed 1939 roku nie ocalały, więc niemożliwego oczekiwać nie wypada.
      Korespondencja ukazuje kilka faz znajomości pomiędzy poetami. napisałem "znajomość" zamiast "przyjaźń", od której się wszystko zaczęło, gdyż w tej przyjaźni znajduje się spora przerwa. Ale po kolei. Miłosz napisał do Iwaszkiewicza swój pierwszy list jako 19-latek w listopadzie 1930 roku. Zaczyna się on od zdania "Szanowny Panie! Uwielbiam Pana". Zaintrygowany Iwaszkiewicz odpisał i tak zaczęła się korespondencja.
      Miłosz w listach załącza swe wiersze z prośba o ocenę. Widzi w Iwaszkiewiczu protektora, nauczyciela. Podziwia jego poezję i znajduje się pod jej wpływem. Stara się z niej czerpać, analizuje ją, uczy się na niej. Dosyć szybko zaczyna jednak znajdować swój własny styl. Przyjaźń umacnia się. Iwaszkiewicz pomaga Miłoszowi także finansowo, by w końcu wprowadzić go w warszawski światek literacki. Podczas wojny Miłosz często odwiedza Stawisko, gdzie znajduje się oaza spokoju i miejsce spotkań artystów.
      Po wojnie przyjaźń trwa nadal, ale przyjaciele geograficznie oddalają się od siebie. Druga część korespondencji dotyczy listów wymienianych pomiędzy Stawiskiem a Waszyngtonem, gdzie Miłosz pracował po wojnie w Ambasadzie R.P. Jest to okres, w którym krystalizuje się przyszłość obu pisarzy. Nie znika z listów serdeczność, Miłosz wysyła do Polski tłumaczenia negro spirituals oraz wierszy Nerudy i Lorki, Iwaszkiewicz drukuje je w "Nowinach literackich", których jest redaktorem. W tym czasie narasta w Miłoszu przekonanie o pozostaniu na Zachodzie, podczas gdy Iwaszkiewicz coraz bardziej angażuje się w życie literacki nowego państwa Polskiego.
      Trzecia cześć to okres milczenia między poetami, spotkania w Paryżu, podczas którego Iwaszkiewicz nie podał Miłoszowi ręki, pisania zajadłych ataków na zdrajcę ojczyzny. Przytoczone są tu głównie listy Miłosza z emigracyjnymi pisarzami oraz fragmenty dzienników Iwaszkiewicza. W obu przypadkach widać wyraźne rozdarcie pomiędzy koniecznością a sentymentem. Szczególnie widoczne jest to u Iwaszkiewicza, który gorzej przechodzi rozstanie. Miłosz zdaje się czuć zwolniony z więzów i, wprawdzie nieustannie będąc wdzięcznym za to, co zawdzięcza Iwaszkiewiczowi, jak gdyby rozkoszuje się teraz swoja suwerenna twórczością. Pisze krytyczną recenzję wystawionego w Paryżu dramatu Iwaszkiewicza "Lato w Nohant" i dosyć pokrętną w wymowie analizę "Wzlotu", odpowiedzi Iwaszkiewicza na "Upadek" Alberta Camusa. Iwaszkiewicz nie pozostaje mu dłużny, ale on musi krytykować Miłosza, gdyż pozostał w kraju.
      Okres milczenia pomiędzy poetami kończy się w 1960 roku. Korespondencja zostaje wznowiona, jednak nie osiągnie ona już nigdy takiej samej intensywności, jaka odznaczała się wcześniej. Niemniej pozostała w ich listach serdeczność, przywiązanie. Miłosz nigdy nie wyprze się wpływu Iwaszkiewicza na swoją twórczość i zawsze będzie chwalić jego wiersze napisane przed wojną, które cenił najbardziej. Nowym tematem ich korespondencji jest starość, upływ czasu. Wciąż piszą wiersze, rozmawiają o literaturze, o znajomych pisarzach, serdecznie pozdrawiają swe małżonki. wspominają choroby. Czesław chwali się przed Iwaszkiewiczem , że jego synowie maja już pod trzydziestkę, na co Jarosław odpowiada Miłoszowi, że on ma już 2,5 letnią prawnuczkę Ludwikę, która mówi do niego 'Pra" i jest jego największą przyjaciółką.
      Z listów wymienianych pomiędzy poetami czytelnik może dowiedzieć się mnóstwa interesujących szczegółów, od drobiazgów po fakty związane z literaturą. Pojawia się na ich stronicach szereg nazwisk ówczesnych prominentów poezji i prozy, ale w pierwszej otrzymujemy wgląd w ludzkie losy. Nawet jeśli nie jest to wgląd bezpośredni i należy go odczytywać pomiędzy wierszami listów, jest to jednak obraz drobiazgowy i szczególny jednocześnie. Z poszczególnych elementów zapisywanych przez lata list po liście tworzy się portret dwóch wielkich literatów, którzy obdarzyli się w niepamiętnych czasach przyjaźnią, a ta w różnej formie przechodząc wzloty i upadki przetrwała do końca, od "Uwielbiam Pana" do ostatnich życzeń urodzinowych, które Miłosz złożył Iwaszkiewiczowi na kilka dni przed jego śmiercią "Birthday greetins love". Pomiędzy tymi listami zawarta była cała historia, zmieściły się całe życie i cała poezja.
     

Po prostu Harry Hole

      Bardzo lubię cykl z komisarzem Harrym Hole czyli z Harym "Samotna góra". To obok cyklu książek Raymonda Chandlera z Filipem Marlowe, jedyny kryminalny cykl, który przeczytałem w całości. Jo Nesbo zresztą według mnie inspirował się bohaterem Chandlera, tworząc postać Harry'ego Hole (czyta się podobno Hule). Ten cykl to historia człowieka uzależnionego, uwikłanego, posiadającego renomę, dzięki sukcesom w pracy, ale dalekiego od gwiazdorstwa,
      Książki te bez ogródek szperają w mrokach ludzkiej natury i zdają się mówić, że siły mroku dominują nad siłami jasności. Zło czai się wszędzie, nawet w komisarzu Hole, który potrafi być bezwzględny, chociaż walczy z przestępcami, czyli stoi po stronie dobra. Nic więc nie jest czarne i białe, nic nie jest jasne i proste. Książki Jo Nesbo przypominają mi powieści... Dostojewskiego, w których jest wiele rozbudowanych wątków ubocznych, osnutych dokoła głównej opowieści; mają one za zadanie mylić czytelnika, ale też ubarwiają prozę Nesbo. Nie jest to prosty kryminał, w którym dokonano zbrodni, przybywa policjant i po śledztwie, krótszym czy dłuższym, przestępca zostaje złapany. U Nesbo jest więcej, są uboczne wydarzenia, które na pozór niewiele wnoszą, a potem okazują się bardzo istotne, albo stanowią osnowę kolejnej powieści cyklu. To przenikanie wątków jest piękne. Przypomina tkaninę stworzoną z połączenia i przenikania się wielu różnokolorowych nitek.tworzących skomplikowany wzór. W tym labiryncie można łatwo się zagubić, w każdym sensie tego słowa.
      Zdaję sobie sprawę, że jest wielu czytelników, którym proza Jo Nesbo nie przypadłą do gustu, ale wiem, ze jest jeszcze więcej czytelników, którym do gustu nie przypadły książki Prousta, Musila albo Nabokova (nie myślę tu o "Lolicie"), co wcale nie umniejsza wartości ich dzieł. Z drugiej strony Nesbo ma wielu swoich wiernych zwolenników i nie musi martwić się, zenie jest czytany. Zresztą ja nie zauważyłem ogromnej przepaści pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami cyklu, pomiędzy nimi jest wielu, którzy czytają Jo Nesbo z większym bądź mniejszym entuzjazmem, podchodzą do niego bardziej lub mniej na zimno bądź gorąco. Ale to już o odbiorze.
      Same książki są napisane kulturalnym językiem z dodatkiem pazurka, w wielu miejscach ożywiającego prozę. Na ogół Nesbo lubi rozwlekać i rozpisywać się, piętrzyć wątki, mieszać zdarzenia i osoby. W kryminale każdy zmylony trop jest solą książki. Nie można jednak odmówić, mimo tej pozornej powolności, dużej ilości wydarzeń. No i trup kładzie się gęsto. Miejscami książki Nesbo są dosyć brutalne. Pokazują w jak bezwzględnym świecie żyjemy. Warto tez wspomnieć o zamiłowaniu Nesbo do muzyki, co przekłada się na liczne wzmianki o płytach, wykonawcach i koncertach na kartach powieści.
      Warto jeszcze wspomnieć o dwóch aspektach twórczości Nesbo. Pierwszym jest obraz rodziny, oraz wszystko co wiąże się z jej posiadaniem lub nie posiadaniem, w zależności od sytuacji, gdyż życie uczuciowe Hole jest dosyć burzliwe; wpływa na to zarówno charakter Hole'a jak tez i jego praca zawodowa, której nie potrafi odmawiać. Drugą rzeczą jest muzyczność tej prozy. Hole, jak wytrawny muzyk, którym zresztą przecież jest, potrafi w powieści stworzyć akordy o takiej sile wyrazu, ze aż dreszcze przechodzą. Przykładem jest to, jak Nesbo rozegrał śmierć Ellen Gjelten i jak później zareagował na nią Harry, To jeden z piękniejszych i smutniejszych fragmentów cyklu.
      Na koniec dodam jeszcze, że Jo Nesbo poza cyklem o Harrym Hole napisał kilka innych świetnych kryminałów, z których moim faworytem jest przewrotny "Łowcy głów". Parafrazując tytuł piosenki Skaldów: kochajcie Harry'ego dziewczęta. 

niedziela, 26 listopada 2017

149. "Jestem mordercą" [2016]

"Jestem mordercą", reż. Maciej Pieprzyca [Polska, 2016] Film przenosi akcję z Zagłębia na Śląsk, jest inna liczba zabójstw (12 zamiast 14, nie wspomina się o siedmiu usiłowaniach). Jest też przesunięcie w czasie z drugiej płowy lat 60-tych na początek następnej dekady. Film skupia się na osobie prowadzącego śledztwo Janusza, który nie zawsze potrafi znieść ciężar powierzonej mu roli, a czasem ją wykorzystuje (romans z fryzjerką). W sumie razem z osiągniętymi sukcesami w śledztwie, po równi pochyłej stacza się życie osobiste Janusza. To jeden aspekt filmu Pieprzycy. Drugim jest manipulacja niezwykle ubogimi dowodami, jakimi dysponowała milicja. Pieprzyca zdaje się sugerować, że ta manipulacja miała za zadanie osiągnięcie spektakularnego sukcesu zakończonego spektakularnym procesem, ukazanie skuteczności władz i uspokojenie zaniepokojonych obywateli. W grę wchodził także kontekst polityczny. Kiedy zamordowana została bratanica I sekretarza Edwarda Gierka, śledztwo zostało przyspieszone i stało się priorytetowe. W filmie znaleźć można sporo niuansów obyczajowych, społecznych i technologicznych nawet, w odbiorze widza korelujących z współczesnością (komputer Odra zajmujący całe pomieszczenie). Dobrze oddane realia (bary, samochody, przystanki, ławki, wnętrza hoteli, fryzury, ubrania, muzyka Breakoutów i ABC "Asfaltowe łąki", fragmenty meczów piłkarskich w telewizji). Dla Ślązaka miło było też oglądać śląskie plenery. Całość to w sumie gorzkie doświadczenie filmowe, gorzka wymowa pozostawiająca w ustach cierpki smak. Władza nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć cel, człowiek może zostać skazany bez przekonujących dowodów. Nocą na ulicach jest niebezpiecznie. Dzisiaj się niewiele zmieniło. Można mieszkać obok kogoś nie wiedząc, ze to szaleniec. Ludzie zamknięci w sześcianach swoich mieszkań, w ciasnocie swych wnętrz, uwikłani w stereotypy myślowe, łaknący najprostszych rozwiązań. Ponury uniwersalizm. Pieprzyca po połowicznej nadziei, która nam dał w "Chce się żyć", teraz ją odebrał, tak jakby po chwilowym uwierzeniu w człowieka, utracić nagle w niego całkowitą wiarę. Czy słusznie?

środa, 22 listopada 2017

Andrzej Bobkowski "Szkice piórkiem"

      O książce Bobkowskiego usłyszałem już bardzo dawno temu; czytając prenumerowane Zeszyty Literackie znalazłem w nich wzmianki o niezwykłej, jedynej w swoim rodzaju książce opisującej podróż rowerem w okupowanej Francji. Już sam temat i kontekst wzbudził moje ogromne zaciekawienie. Dopiero niedawno zakupiłem wreszcie książkę i przeczytałem jednym tchem.
       Andrzej Bobkowski, z wykształcenia ekonomista, latem 1939 roku wyemigrował do Francji, zamieszkał w Paryżu i tam zastał go wybuch wojny. W maju 1940 roku, kiedy Niemcy zbliżali się do Paryża, zaczął sporządzać notatki w dzienniku, które złożyły się na książkę opublikowaną dopiero w latach pięćdziesiątych przez paryski Instytut Literacki. Nie wiadomo przed czym Bobkowski uciekał z Polski, chociaż "Szkice piórkiem" mogą pośrednio odpowiedzieć na to pytanie. Szczególnie fragmenty porównujące przedwojenną Polskę z Francją mogą pomóc rozwikłać tę kwestię. Atmosfera ówczesnej Polski przytłaczała go, uwierały ograniczenia, nie czuł się wystarczająco wolny. Wolność była dla Bobkowskiego wartością nadrzędną i jest to wyczuwalne na każdej stronie francuskich zapisków z lat 1940-1944. Francja dawała mu więcej możliwości. Tu tez znalazł szczęście w okrutnych czasach.
      Opis sławetnej podróży rowerem przez południową Francję aż do samego Paryża zajmuje pierwszą część "Szkiców"; jest to fragment najobszerniejszy tematycznie. I chyba najpiękniejszy. Najwięcej tu swobody, radości, czerpania przyjemności z każdej chwili. Bobkowski w swoim dzienniku wychwala nie tylko wolność pod każdą postacią, jest również zagorzałym piewcą przyjemności, radości życia, drobnostek stanowiących jego koloryt. W późniejszych partiach książki pisanych już "stacjonarnie" w okupowanym Paryżu Bobkowski te dwie wartości przeciwstawia systemom totalitarnym, a także układom społecznym uniemożliwiającym ludziom dokonywania swobodnych wyborów i czerpania z życia należytej radości. W trakcie podróży autor pięknie opisuje otoczenie, swe wrażenia i przemyślenia, spotkania z ludźmi, przejazd przez Alpy, rozbijanie namiotu, pochłaniane butelki wina, czar ciepłych wieczorów.
      Nie znam drugiego tak idyllicznego obrazu życia pod okupacją. Na samym początku książki znajdziemy opisy paniki wywołanej przez zbliżanie się Niemców. Po ucieczce z Paryża Bobkowski opisuje nalot samolotów na wiejska drogę i dopiero pod sam koniec, gdy stolica Francji ma zostać wyzwolona strzelaniny uliczne. Pomiędzy tymi wydarzeniami nie odczuwa się faktu, że autor pisze swoje notatki w okupowanym kraju i że trwa wojna. Nie bezpośrednio, gdyż Bobkowski lubi analizować mapy i ruchy wojsk. jest to jednak teoria.
      Ostatni strony książki opisują powstanie paryskie, z tym, że jest to takie dziwne strzelanie i dziwna walka, gdyż Bobkowski wieczorami i tak wychodzi spokojnie na spacery razem z żoną Basią. Są to fragmenty o tyle gorzkie i przejmujące, gdyż Bobkowski ma świadomość różnicy pomiędzy tymi paryskimi zrywami wyzwoleńczymi, a trwającym w tym samym czasie krwawym powstaniem w Warszawie. Jest w tym porównaniu sporo ironii, poczucia bezradności, solidarności z Warszawą i złości. Zakończenie książki jest takim samym literackim majstersztykiem, jak opisywana podróż rowerem. Odmienny ciężar gatunkowy nie jest w stanie zmienić tego faktu.
      W dzienniku znajdziemy tez sporo opisów codziennego życia, wakacyjnych wyjazdów, problemów związanych z pracą Bobkowskiego, wrażeń z przeczytanych książek, obejrzanych filmów i teatralnych przedstawień. Sporo jest humoru, skupienia się soczewki na komizmie rzeczywistości, sporo też mniej lub bardziej dotkliwej ironii. Język i fraza są wspaniałe, potoczyste, klarowne, precyzyjne. ogromny jest zmysł obserwacji autora i niezwykła łatwość w przelewaniu myśli na papier. Nie bez przyczyny Bobkowski chciał przewrotnie nazwać swoje wspomnienia "Wojna i spokój", dowcipnie parafrazując tytuł znanego dzieła.
      Mniej ciekawe są rozważa nią na temat wojny, polityki i kondycji Francji, analiza przyczyn jej upadku i postaw obywateli. Bobkowski stara się także przewidywać powojenną rzeczywistość, często dosyć trafnie. Bobkowski często i zdecydowanie wyraża w dzienniku swoją niechęć do Rosji, do wschodniej mentalności. Nie jest też zwolennikiem polskiej skłonności do bezkrytycznego patriotyzmu, do rzucania się szabelkami na czołgi. Kultywuje natomiast indywidualizm, który cenił bardzo wysoko. Powyższe fragmenty zdecydowały zapewne o tym, że w Polsce "Szkice piórkiem" ukazały się w całości w oficjalnym wydaniu dopiero w 2007 roku.
      Nie wiem, w jakim stopniu Bobkowski poprawił tekst dziennika przed jego wydaniem w 1957 roku; mam wrażenie, że w kilku miejscach na pewno skorygował swoje wspomnienia. Tak czy inaczej "Szkice piórkiem" to książka niezwykłą, wciągająca, oryginalna, jedyna w swoim rodzaju. Niektórzy nazywają dziennik Andrzeja Bobkowskiego arcydziełem. Mówi się o nim, że jest jedną z najwybitniejszych polskich książek, które nie zostały do tej pory należycie docenione i czekają na swoje odkrycie, na popularność. Mam już to odkrycie za sobą i jestem zachwycony, teraz kolej na Was. Serdecznie zachęcam do przeczytania owych intrygujących zapisków z okupowanej Francji, do wejścia w głębinę tej lektury, w jej wielowymiarowość.

PS.  Ze zdjęć zamieszczonych na stronie internetowej poświęconej Andrzejowi Bobkowskiemu widać, że pisarz nie porzucił roweru i po zrealizowaniu swego marzenia, to jest wyjazdu daleko od  skompromitowanej kultury europejskiej, aż do Gwatemali, gdzie osiadł, nadal podróżował z pomocą dwóch kółek. Budował także modele samolotów i pisał. Pozostawił po sobie spory dorobek, między innymi dalszy ciąg notatek oraz bogatą epistolografię. Jest wiec co planować do dalszej lektury. :)
   

niedziela, 12 listopada 2017

Anna Kamińska "Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz"

























      Biografia napisana przez Annę Kamińską zaczyna się jak rasowy kryminał. Morderstwem. Budzi to w czytelniku w pewnym sensie konsternację. Jakże to? Przecież miała być opowieść o najlepszej polskiej alpinistce, a tu nagle, niespodziewanie... Spokojnie, spokojnie, wszystko jest na swoim miejscu. "Wanda" jest oczywiście biografią Wandy Rutkiewicz, to książka o alpinizmie, o pasji, o ambicji, ale jest to równocześnie książka o ryzyku, o balansowaniu na granicy życia i śmierci. Śmierć, która czai się i posiada różne oblicza. Czytelnik nie od razu orientuje się, ze na samym początku biografia dotyka kwestii nadrzędnej w życiu każdego alpinisty, ale autorka od samego początku oswaja czytelnika z ostatecznością.
      Kamińska napisała książkę rzetelną i przystępną. Być może alpiniści nie znajdą w niej niczego, o czym wcześniej by nie wiedzieli, ale i przeznaczeniem biografii było przedstawienie sylwetki Rutkiewicz szerszemu gronu odbiorców. To na pewno autorce się udało. "Wanda" nie nudzi w ani jednym momencie. Dla niektórych czytelników mankamentem może być częste wyprzedzanie wydarzeń. Takie wybieganie w przyszłość ma jednak swój urok. W końcu opowieść dotyczy spraw już dokonanych. Mnie to osobiście nie przeszkadzało.
      Książka Kamińskiej zawiera oczywiście najważniejsze informacje z życia Wandy Rutkiewicz, ale najważniejszy jest chyba portret charakterologiczny zilustrowany mnóstwem przykładów zachowania i postaw Rutkiewicz. Szalona ambicja to jedna z najbardziej charakterystycznych cech Rutkiewicz, dalej upór, podporządkowanie sobie ludzi, umiejętność wpływania na nich z pomocą różnych środków, z których uśmiech i czar działały najskuteczniej. Wanda Rutkiewicz była osoba towarzyską, jednak nie pozwalała się do siebie zbliżać na zbyt mała odległość. Pośród jej priorytetów własne cele zawsze stały o stopień wyżej od kontaktów z ludźmi; przyjaźniła się z każdym dopóki, dopóty nie kolidowało to z jej planami. Nie była więc osobą łatwa we współżyciu. Tylko zanim zapadnie wyrok, warto się zastanowić, ile osiągnięć ludzkości nie ujrzałoby światła dziennego, gdyby wynalazcy nie byli odporni na zewnętrzne naciski? Sądzę, że zadałem czysto retoryczne pytanie.


      



















   "Wanda" jest opowieścią o wspinaniu się w górę, zarówno dosłownie jak też i metaforycznie. Z każdą strona rosną góry, które zdobywa Rutkiewicz, rośnie prestiż, sława, ranga w środowisku górołazów, alpinistów, wreszcie himalaistów. Biografia pokazuje, w jak trudnych warunkach rodził się sukces, jak ciężko było o pieniądze potrzebne na wyprawy, o fachowy sprzęt. Na wyprawy w Himalaje początkowo ekipa jechała samochodem pożyczonym przez FSO przez pół świata. ileż trzeba było mieć samozaparcia i hartu ducha, by to wszystko przezwyciężyć i wygrać! Osiągnąć niebywały sukces.
     Mocna stroną "Wandy" są zawarte w biografii liczne wspomnienia znajomych, przyjaciół, które niezwykle wzbogacają portret Wandy Rutkiewicz jako człowieka, kobietę, szefa wyprawy, żonę, przyjaciółkę, członka rodziny. Czytelnik otrzymał do reki dobrze napisaną biografię ciekawej postaci, historię, jak w tytule sugeruje sama autorka. Jest to historia życia,w której główną role odgrywa śmierć, zawsze przyczajona wysoko w górach na śmiałków, którzy odważyli się je zdobywać, siejąca swoje bogate żniwa. Wanda Rutkiewicz nigdy nie wróciła ze swojej ostatniej wyprawy. Tak, ostatniej, definitywnej. Na zawsze zagubiona gdzieś w bezkresnej bieli, w nieznanym miejscu na niebotycznej wysokości, nigdy już nie powróciła, zaginął po niej ślad. Pozostały po Wandzie jej sukcesy i trwa jej legenda. Pozostała opowieść. Zachęcam do przeczytania tej fascynującej historii, która opowiada o niezwykłej kobiecie oraz o jej pasji.

   

niedziela, 5 listopada 2017

Franz Kafka "Aforyzmy z Zürau"






































"Nie miałem wcześniej pojęcia, dlaczego na pytania nie otrzymuję odpowiedzi; dzisiaj nie pojmuję, jak mogłem wierzyć, że mogę pytać. Ale przecież ja nie wierzyłem wcale, tylko pytałem."



      Jest to pierwsze wydanie aforyzmów Franza Kafki, pisanych w czasie jego ośmiomiesięcznego popytu w Zürau, które uwzględnia kolejność nadaną im przez pisarza. Kafka zapisywał je na osobnych karteczkach, każdą numerując. Jest to również pierwsze pełne wydanie, poprzednie bowiem nie zawierały wszystkich stu dziewięciu krótkich tekstów. Max Brod pozwolił sobie pominąć kilka aforyzmów; zrobił to z nieznanych nam przyczyn, dopiero niedawno otrzymaliśmy pełne uporządkowane wydanie aforyzmów.
      Do Zürau Kafka pojechał po pierwszym krwotoku, po stwierdzeniu choroby, z poczuciem, że zostawia za sobą wszystko to, co go przytłaczało i ograniczało: pracę, obowiązki, dom rodzinny, Pragę. Pojechał na wieś w poczuciu świeżo uzyskanej wolności od tego wszystkiego. W źle ogrzewanym i nękanym w nocy przez myszy pokoju zaczyna pisać krótkie teksty. Ogólnie nazywane są aforyzmami, chociaż nie wszystkie mogą się do tej formy zaliczać.


"Fakt, że nie istnieje nic innego oprócz świata duchowego, odbiera nam nadzieję i daje pewność."



      Kafka zagłębia się w abstrakcyjne myśli, równocześnie interesując się życiem na wsi, delektując swobodą, oddaleniem od biura. W paradoksalny sposób, sobie właściwy, Kafka wyraża swoją nowa sytuację, jest szczęśliwy, po raz pierwszy od wielu lat, może od zawsze. Pisze o belce schodów, która dopiero używana może mieć poczucie istnienia. Rozkoszuje się swoim sam na sam z myślami nad kartka papieru i z wiecznym piórem labo z ołówkiem w ręku. Chyba jedyny raz w swojej twórczości podejmuje tematy biblijne, religijne pozbawione kontekstu żydostwa, przede wszystkim temat wygnania z Raju. Podjęty zostaje temat sztuki, jednak najwięcej chyba pisze Kafka o zagubieniu w świecie, w jego formach, o rozdarciu pomiędzy dobrem i złem, o grzechu. Najkrótszym tekstem jest chyba "Klatka poszła szukać ptaka", a jaki przekaz, ile treści, jaka możliwość interpretacji.


"Cel istnieje, ale nie ma drogi. To co nazywamy drogą, jest wahaniem."



      Kafka nie wiedział jeszcze w Zürau, dokąd zmierza jego los. Cieszył się pobytem na wsi ze swoją ukochana siostra Ottlą, jak to on zapraszał swych przyjaciół i rad był, że nie mogą go odwiedzić. Pisał do Pragi wiele listów, opisywał obszernie Maksowi Brodowi swoja walkę toczoną z hałasującymi nocą myszami, otrzymał doskonały powód do zerwania wieloletniego, głównie korespondencyjnego związku z Felicja Bauer i skwapliwie z niego skorzystał. Uzyskał warunki, by pisać i jedne z najbardziej wieloznacznych i wielowymiarowych tekstów, które kiedykolwiek stworzył. Czytając aforyzmy nieodparte jest poczucie obcowania z innym wymiarem, z myślą wyższą, a zarazem rozległą. Że wyobraźnia autora jest bezkresna. Nie zawsze wiadomo, co Kafka chciał przekazać, nie za pierwszym czytaniem. Konieczne jest powracanie, powtarzanie, ponawianie, wgryzanie się, ale warto, naprawdę warto spędzić czas nad krótkimi myślami Kafki, poznać świat od innej strony, doświadczyć odmiennego punktu widzenia.

 

"Myśliwskie psy igrają na podwórzu, ale zwierzę, które gna ze swobodą przez las, nie wyrwie się im z potrzasku."

sobota, 21 października 2017

Dribble, drabble, droubble



"Noc"

Jesteś ciemna, jesteś powabna, jesteś smaczna, jesteś konieczna, jesteś rozkoszna, jesteś potrzebna do życia, jesteś wonna, jesteś gorąca, jesteś radością, jesteś chwilą wytchnienia, jesteś aromatyczna, jesteś mocna, ciemna jak noc, moja codzienna filiżanko czarnej kawy. Pobudzasz mnie do życia, do działania. Kocham pić ciebie nocą pochylony nad książką. Jesteś... Chrrrrr....
[21.X.2017 r.]

"Mogło być gorzej"

- Motyla noga! Ja cię kręcę! Jasna cholera! Do diaska! 
- Co się stało?
- Poszło się czesać, kurza stopa!
- Ale co się stało?
- Na psa urok!
- Uspokój się, do kroćset!
- Niech mnie drzwi ścisną!
- Powiesz wreszcie co się stało?
- Uciekł autobus!
- To nie powód, aby się tak denerwować!
- Tak myślisz, do stu piorunów?
- Oczywiście, przyjedzie następny. Mogło być gorzej.
- Ale nie jest, do jasnej Anielki, ten był ostatni!
- Kurna chata!
- No widzisz, musimy iść teraz przez twoje spóźnienie pieszo taki szmat drogi!
- Ja to pier..
[14.X.2017 r.]

"Mocniej, mówię, mocniej"  

Wiatr trzaskał go w twarz, lecz Jack natężał swe siły. 
- Mocniej, mówię, mocniej - dobiegał go zza burty w szumie fal i wiatru błagalny głos Rose - Mocniej, ciągnij mnie w górę! Plis!
Jack starał się jak mógł, lecz Rose jednak ważyła swoje, a on był tylko szczupłym młodzieńcem pozbawianym muskulatury. Czuł, że ciągnie w górę wszystkie zjedzone czekoladki.
Wtem statkiem zakołysał potężny wstrząs i Jack został wyrzucony z Rose za burtę. Wciąż trzymali się za ręce na szczycie lodowej góry patrząc, jak statek idzie na dno. Jack poczuł chłód i objął Rose.
- Mocniej, mówię, mocniej - szepnęła.
[16.IX.2017 r,]

niedziela, 8 października 2017

148. "Little Toys" [1933]






"Xiao wanyi" (Little Toys), reż. Yu Sun [Chiny, 1933]
Ech, im bardziej Ruan Lingyu na początku filmu się śmieje, tym bardziej potem płacze. A myślałem po pół godzinie, że to będzie film o kobiecie, która prowadzi manufakturę zabawek, którą student z Szanghaju będzie starał się uwieść, która ma mała kochaną córkę i gdy śpi, na łapy pieska zakłada się wełniane buciki, żeby jej nie obudzić. Sporo humorystycznych fragmentów sugerowało inny nastrój filmu. Także uwaga Ruan Lingyu grającą Siostrę Ye (tak mawiają na nią bliscy) o tym, że w Szanghaju produkuje się zabawki w fabrykach, że jest sporo zabawek zagranicznych, a u niej wszystko wykonuje się ręcznie i że nie ma szans z tym konkurować wskazywał, na inny przebieg fabuły. Myślałem sobie, że oto będzie chiński film o kobiecie sukcesu. Niestety wszystko pokrzyżował wybuch wojny chińsko-japońskiej i los wszystkich mieszkańców małej wioski, w której wyrabiało się zabawki i łowiło ryby, został wydany na pastwę wojny. Świat legł w gruzach, dosłownie i w przenośni. Zabawki (żołnierzyki, armaty, samoloty, czołgi, okręty) urosły do monstrualnych rozmiarów, siejąc grozę i zniszczenie. W tej wojennej części film ukazuje cierpienie, ale też hart ducha oraz opór stawiany japońskiemu najeźdźcy. Przyzwyczaiłem się już do tego, że filmy z wytwórni Lianhua Film Company przemycają do fabuły społeczne aspekty, tym razem także i patriotyczne. Dramatyczne losy Siostry Ye oraz jej najbliższych stanowią smutną historię; film przestrzega przed okropieństwami wojny, pokazuje zniszczenie i pustkę, które wojna niesie ze sobą i to jest chyba główne jego przesłanie


147. "The Peach Girl" [1931]


















"Tao hua qi xue ji" (The Peach Girl), Wangcang Bu [Chiny, 1931]
Kolejny film wytwórni Lianhua Film Company, w której prym wiedzie znany już z innych filmów duel Ruan Lingyou i Raymond King. Film opowiada historię ich miłości, która zaczęła się sympatia już w czasach, kiedy byli dziećmi. Na przeszkodzie stoi jednak ich pozycja społeczna, on jest bowiem synem feudalnej właścicielki ziemskiej, ona córką rolnika i o wspólnej przyszłości mogą tylko pomarzyć. Ich miłość wywołuje sprzeciw nie tylko w klasie wyższej, dla której jest to mezalians, ale pełen dumy ojciec także nie chce dopuścić do społecznego awansu córki, ponieważ od setek lat uznawane jest to za coś niedopuszczalnego. Młodzi buntują się, co w pewnym momencie daje nawet nadzieję na powodzenie. Drabinka społeczna nie zamyka się na ukazaniu tylko tych dwóch warstw społecznych. Pojawiają się w filmie jeszcze złodzieje krów, całkowicie wyjęci spod prawa. Fakt, że napadają oni pasterzy w biały dzień dobitnie musi świadczyć o tym, że nie było co liczyć na interwencję organów odpowiedzialnych za pilnowanie porządku i pasterze sprawę obrony musieli brać w swoje ręce. Oba wątki, romantyczny i społeczny, są w filmie ze sobą nierozerwalne. Wangcang Bu pokazuje, że życie człowieka zależy od tego, w jakiej warstwie społeczeństw asie urodził i krytykuje ówcześnie podziały w społeczeństwie. Nie przeszkadza to w odebraniu filmu jako pięknej i smutnej miłosnej historii.
Piękne zdjęcia chińskiej prowincji. Muzykę napisał specjalista od tworzenia nowych podkładów do niemych filmów z zagubioną ścieżką dźwiękową, Donald Sosin.

sobota, 23 września 2017

Ostatnio przeczytane
































Coś nie mam ostatnio weny na pisanie recenzji. I uzbierało się tyle książek do opisania... :(


Agnieszka "Lisak "Miłość staropolska.Obyczaje, intrygi, skandale"
Autorka skupia się na temacie miłości bardzo szeroko rozumianej (bierze pod uwagę wszystkie możliwe aspekty), głównie przypatrując się królom i magnatom, ale nie omijając mieszczan i chłopów. Intrygi i skandale w tytule nieco przesadnie użyte, obyczaje już bardziej pasują do treści. bardzo ciekawe kompendium wiedzy na temat życia uczuciowego w dawnej Polsce. Z jednej strony nie można odeprzeć wrażenia, że książka jest poniekąd zbiorem faktów zebranych z innych książek o bardziej naukowym historycznym charakterze (liczne odnośniki do konkretnych tytułów), z drugiej jednak strony należy docenić trud, jaki był potrzebny, aby zebrać istotny materiał z nieprzebranych źródeł i uporządkować go w tak zgrabny, ciekawy i zajmujący w trakcie lektury sposób, w jaki zrobiła to pani Lisak. Polecam :)

Leopold Tyrmand "Cywilizacja komunizmu"
Książka wykpiwa i potępia komunizm, bazując na wielu konkretnych przykładach. Tyrmand jednak z lubością wyolbrzymia i przesadza, co jest działaniem celowym, by tym dobitniej potępić nienawidzony ustrój. Wygląda to często tak, jak gdyby autor chciał wyrównywać osobiste rachunki z systemem. Robi to w inteligentny sposób, używając błyskotliwego, trafnego, precyzyjnego języka, który wszakże lubi być prześmiewczy, złośliwy i groteskowy wobec tematu, nad którym się wlaśnie pochyla.

Jerzy Bralczyk 'Porzekadła na każdy dzień"
Cudowny zbiór porzekadeł na cały rok. Każde z nich jest zwięźle omówione przez autora, który doszukuje się drugiego dna, ukrytych sensów, wyciska wieloznaczność z wyrazów. Bardzo inteligentna i miejscami dowcipna zabawa językowa. Ta książka daje wiele radości z obcowania z błyskotliwymi analizami powiedzeń znanych każdemu z nas, odświeża je niejako, podaje nam na nowo, mówiąc: "Popatrzcie na to z tej nowej strony". Dowiadujemy się często, że wiele porzekadeł używaliśmy wprawdzie zgodnie z ich powszechnie przyjętym znaczeniem, jednak równie dobrze to znaczenie mogłoby być całkiem inne. Bardzo, bardzo gorąco polecam.. :)

Janusz Tazbir "Długi romans z muzą Klio"
Wielki polski badacz historii w zbiorze esejów opowiada o swoich początkach, o fascynacjach,  o problemach związanych z zawodem historyka, o prognozach na przyszłość. Temat zajmujący; nie każdy zdaje sobie sprawę ze stanu badań naukowych związanych z historią, z trudnościami, jaki spotykają badacza, z dostępem do zbiorów zagranicznych, ze zmiennością punktów widzenia w miarę pozyskiwania nowych materiałów źródłowych, z problemami związanymi z pisaniem prawdy w czasie komunizmu, z systemu przyznawania w Polsce tytułów naukowych i jak to wygląda dla porównania za granicą, z rynku wydawniczego prac naukowych i jak zmiana systemu w 1989 roku nań wpłynęła oraz z wielu, wielu innych jeszcze ciekawych kwestii związanych z tematem pisania prac naukowych z  zakresu historii.

Andrzej Sapkowski "Ostatnie życzenie"
Tom opowiadań o wiedźminie Geraltcie z Rivii; od tych opowiadań zaczyna się cała saga. Dowcipne, erudycyjne i barwne historyjki. Poziom ich nie jest równy. Nie wiem, czy Sapkowski w trakcie ich pisania planował już stworzenie całego cyklu, raczej jeszcze nie. Znajomośc jednak niezbędna dla każdego fana sagi, bo to sa jej początki.

Deyan Studjić "Język rzeczy"
Kolejna książka o dizajnie, o formie rzeczy, o najbardziej znanych klasycznych projektach, o rozwoju projektowania rzeczy, o dizajnie w modzie, w sztuce, w fabryce, w sklepie. Świetna lektura przybliżająca dziedzinę, która kształtuje naszą rzeczywistość. Studjić pisze jasno, rzeczowo, konkretnie. Uwagę zwraca zawsze na rzeczy istotne, przełomowe. Zajmuje go wzorzec, pierwszy projekt, archetyp, takie jak lampa kreślarska Anglepoise z 1932 roku, która określiła swą formę na długie dekady i dziś znana jest niemal każdemu jako lampa biurkowa (z książki dowiadujemy się też takiej ciekawostki, że zaprojektował ją... konstruktor samochodów). Ciekawostek jest znacznie więcej; wiedzieliście, że Armani projektował współcześnie mundury dla włoskich żołnierzy, podobnie jak Hugo Boss dla nazistów? bardzo dobra książka, którą polecam każdemu, kto żyje wśród przedmiotów. :)

Andrzej Sapkowski "Sezon burz"
Powieść o wiedźminie napisana jako ostatnia, ale opowiadając zdarzenia mające miejsce po tych opisanych w "Ostatnim życzeniu". Niezła, wartka, z licznymi aluzjami i odniesieniami kulturowymi (nawet do piosenki Wików :D ), z dramatycznymi, litycznymi, komicznymi i - niestety - zbyt rubasznymi momentami (ale do tych trzeba się u Sapkowskiego chyba przyzwyczaić). Podobno bazowa saga znacznie lepsza; aż boję się, czy nie doznam rozczarowania, po tak wysoko podnoszonej poprzeczce.

Zośka Papużanka "On"
Historia chłopca o ksywie Śpik, który jest lekko opóźniony w rozwoju. Opowiedziana z perspektywy otoczenia (stad tytuł "On" wskazuje na spojrzenie z zewnątrz). Równocześnie jest to opowieść o życiu w komunie, bardzo gruntowny obraz życia w tym systemie. O realizmie mogę zaświadczyć osobiście, bo wszystko to pamiętam z autopsji; Papużanka opisuje bowiem lata mojego dzieciństwa i większość opisanych zdarzeń miało miejsce w niejednym domu, w niejednej szkole, zdarzyło się po prostu  niejednemu Książka to także eksperyment formalny, w którym bohater poddawany jest działaniu oświatowych czynników, co wpływa na język narracji. Tytuł filmu Alaina Resnais "Życie jest powieścią" doskonale oddaje ducha inteligentnej i błyskotliwej książki  Papużanki ("Szopka" podobno jeszcze lepsza powieścią jest).

Andrzej Sapkowski "Miecz przeznaczenia"
Kolejny zbiór opowiadań o wiedźminie z Rivii, sześć historii, z których dwie ostatnie bezpośrednio zapowiadają "Krew elfów". "Miecz przeznaczenia" to moim zdaniem najlepsze opowiadanie o wiedźminie, chociaż to z dopplerem tez niczego sobie. Sapkowski doskonale równoważy składniki, potrafiąc wzruszyć, rozśmieszyć i podekscytować czytelnika. W jakiś magiczny sposób - pewnie używając magii - przywiązuje czytelnika do swoich bohaterów, tak że ciężko się z nimi rozstawać po zakończeniu kolejnej opowieści. Na całe szczęście jeszcze aż pięć powieści przede mną! :)

Rupi Kaur "Mleko i miód"

Dwujęzyczny zbiór poezji. Poezja. Ale czy te kompozycje słowne są już poezją? Czy ta krótka forma każdego utworu, to w pełni wiersz? Moim zdaniem to raczej lapidarne fragmenty upoetycznionej prozy, sprawiające wrażenie skrawków, urywków, strzępów z jakieś całości. Ale całością jest niewątpliwie tomik "Mleko i miód", w skład którego wchodzą, całością są tematyczne części książki. Czytając jedna po drugiej, te małe kompozycje tworzą większa całość. Osobiście jestem skłonny nie dyskutować nad kwestią formy, gdyż treść niesie w tym przypadku konkretny przekaz jak gdyby górujący nad formą. Kaur opisuje kobiece uczucia, stany, zakochanie, porzucenie, oczekiwanie, cierpienie, radość. Treść jest ładunkiem wybuchowym, który w trakcie lektury na pewno eksploduje wiele razy, powodując liczne wybuchy emocji. Surowa, prosta i bardzo bezpośrednia forma skrywa wiele uczuć i stanów emocjonalnych. Każdy z nas to wszystko zna, doświadczył tego niejednokrotnie. Można tę książkę czytać jako historię obcej kobiety, historię woman i n love, można ja też czytać jako historie siebie samej/samego, gdyż mimo że są to wyznania kobiety, doświadczył je jak juz wspomniałem każdy niezależnie od płci. Wiersze to, czy nie wiersze, lektura ich zapewnia sporo wrażeń, wzruszeń, zamyśleń, wspomnień...


Teraz czytam "Emmę" Jane Austen e-book), listy Kafki (ciągle - papier).i słucham Sapkowskiego "Krew elfów" (audiobook).

piątek, 8 września 2017

Ota Pavel "Śmierć pięknych saren"/ "Jak spotkałem się z rybami"





    Każdy niemal okres dzieciństwa jawi się po latach jako mitologiczna kraina szczęścia, beztroski, radości, przygód, pierwszych doświadczeń. Po latach rośnie przepaść pomiędzy pełnym obowiązków i ograniczeń życiem dorosłym, a niewinnymi latami dorastania. Ota Pavel powraca w swoich opowiadaniach do krainy dzieciństwa, nieświadomy zbliżającej się śmierci, lecz świadomy, w chwilach gdy ustawała, choroby psychicznej. Kto wie czy Pavel pisząc swoje wspomnienia w formie fabularnej prozy, nie starał się aby podświadomie utrwalić minionego czasu w celu skupienia się na samej czynności kreatywnego snucia opowieści, by w ten sposób odegnać od siebie oznaki choroby. Nie wiemy, na ile pisał dla siebie, a na ile dla czytelnika.
      Obie książki Oty Pavla łączy postać narratora, którym jest sam autor, oraz jego otoczenie: miejsca, w których przebywa, osoby, z którymi spędza czas; łączy je historia jego życia oraz pasja do wędkowania. Łączy je płynąca wciąż woda i nieustannie upływający czas. To proza czysto autobiograficzna. "Śmierć pięknych saren" ukazała się przed śmiercią autora, "Jak poznałem się z rybami" została wydana pośmiertnie.
      Zachwycająca jest w tych książkach tonacja. Oto z mroków wojny wyłania się odrobina nadziei, małe iskierki błyszcza niczym łuski słońca na falach toczącej się rzeki. Ludzie wierzą, że będzie dobrze. Robią swoje. Ojciec musi wzmocnić synów, których wysyłają do Terezina, poluje więc na sarny, żeby zdobyć mięso. Gdy sam zostaje wezwany, by udać się do obozu, wybiera się na nocny połów karpi. Życie toczy się blisko, tuż obok wszechobecnej śmierci i póki ich drogi się nie skrzyżują, trzeba iść przed siebie, trwać, przetrwać, przeżyć, oddychać. Piękne to przesłanie napisane przez człowieka, który borykał się z choroba psychiczną i który już kilku lat przed napisaniem "Śmierci pięknych saren" starał się ją poskromić lub może nawet ułaskawić, skoro była silniejsza od niego. Pavel miał powody do pesymizmu, a jednak pesymizmu w jego autobiograficznej prozie nie znajdziemy. W obu książkach jest wyraźnie wyczuwalne pogodzenie się z koleją rzeczy, z naturą, z koniecznością, ale nie ma w tej akceptacji oznak depresji. Tak jak napisałem, jest trwanie i robienie tego, co konieczne. Rzeka płynie, człowiek żyje, sprawy się dzieją, można jeszcze łowić ryby i cieszyć się pogodnym dniem.
     W "Śmierci pięknych saren" bohaterem opowiadań jest ojciec narratora. Pavel opowiada o jego wzlotach i upadkach z ogromną estymą; pisze o nim ciepło, tkliwie, z poczuciem humoru i z ogromną wyrozumiałością. Ojciec jest zwykłym człowiekiem z przywarami oraz z zaletami, z talentem do obwoźnej sprzedaży, ze słabością do zony swego szefa, z pasja wędkowania, z troską o los rodziny. Blaski i cienie Pavel opisuje bez potępienia i entuzjazmu jak gdyby nad ludzką naturą ciążyło fatum, od którego nie można się uwolnić i jedynie co można zrobić, to je akceptować. W drugiej części, czyli w "Jak spotkałem się z rybami", bohaterem staje się teraz sam narrator, który dorasta, staje się mężczyzną, usamodzielnia się i starzeje, podczas gdy postać ojca staje się drugoplanowa.
      Podczas gdy w pierwszej książce mamy olbrzymie urozmaicenie pod względem tematycznym, w drugiej autor skupia się przede wszystkim na łowieniu ryb. Mimo tego, to w wydanej po śmierci autora książce wyczuwa się ogromną nostalgię za dzieciństwem, za przeszłością. Bohater powraca do miejsc znanych z pierwszej autobiograficznej książki, spotyka opisanych w niej ludzi, załatwia sprawy, których nie udało się wykonać ojcu ("Złote węgorze") i zamienia się z ojcem rolami, przejmując nad nim w pewnym sensie opiekę bądź troskę. Jednolitość tematyczna wbrew pozorom wcale nie nuży. Poszczególne przygody związane z wędkowaniem mają przeróżny posmak, czar i powab. Jest w nich zawarte piękno i beztroska kajakowego spływu, oraz szaleńcza i karkołomna jazda z ogromna ryba zawiniętą w mokry ręcznik, są stricte życiowe nawiązania, bo przecież nie chodzi wyłącznie o ryby, chodzi o coś ważniejszego, o wypełnienie sensem życia, o wierność wobec rodziny, o szacunek.
      Pavel napisał dwie wyjątkowe książki, nierozdzielne wobec siebie, piękne, wyciszone, mądre, pełne uroku, ciepłą, humoru, człowieczeństwa. Znajdziecie w nich pasję, urodę życia, wyrozumiałość, przywiązanie, nostalgię i drobne ludzkie radości. Jest tez historia, dole-niedole, bessy, pożegnania, wojna, obozy, lecz filozoficzna warstwa prozy Oty Pavla, tej niezwykłej i trudnej do porównania z czymkolwiek prozy, mówi  cichym lecz pewnym siebie głosem, że wszystko minie, że wszystko płynie, jak rzeka, jak czas, jak karpie i węgorze i że po złych czasach przychodzą dobre, że zmienność jest immanentną częścią bytu i jeśli nie udało się zrobić czegoś dawniej, to można to zrobić później, że złote węgorze są zawsze w rzece i przyjdzie czas, że w końcu je złowisz. Wystarczy poczekać, uzbroić się w cierpliwość, płynąć przez zdarzenia życia tak jak ryby w wodzie omijające zatopione pnie drzew i zwodnicze, groźne wiry.


Czechosłowacki reżyser Karel Kachyna nakręcił dwa wspaniałe filmy na podstawie autobiograficznych książek Oty Pavla. Porównując film "Śmierć pięknych saren" do książki. można powiedzieć, ze reżyser wykazał się nieco własna inwencja, ubarwiając pewne epizody zdarzeniami, których nie ma w książce. Owe "dodatki" są jednak idealnie w duchu opowiadań Pavla i moim skromnym zdaniem absolutnie nie rażą. Głównie są to fragmenty, w których ojciec sprzedaje odkurzacze, co w książce potraktowane jest dosyć ogólnie. Filmy Kachyny są podobne do filmów takich polskich reżyserów jak Jan Jakub Kolski czy Andrzej Barański, co w moich oczach jest sporym komplementem. ten ostatni zresztą tez nakręcił nostalgiczny film o łowieniu ryb oraz o powrocie do przeszłości, jednak zawierający więcej goryczy za tym co utracone. Polecam książki i filmy.



   

wtorek, 5 września 2017

Marcin Wicha "Jak przestałem kochać design"






















   Pamięć o naszych najbliższych przejawiać się może w najprzeróżniejszych formach, ale jedno jest pewne: istnieją dziedziny życia automatycznie kojarzące się nam z osobami, które odeszły od nas na zawsze. To nie musza być nawet całe dziedziny, wystarczają fragmenty, skrawki. Zapach lub kilka taktów piosenki potrafią przywołać silne wspomnienia. Dla Marcina Wichy bodźcem przywodzącym wspomnienia o ojcu jest design, świat rzeczy, sposoby, w jakie ich zewnętrzne formy wypełniają przestrzeń, architektura, stoły kreślarskie, ołówki, książki, strzępy słów, urywki zdarzeń związane z projektowaniem.
     Piotr Wicha był architektem. Marcin dorastał w domu pełnym poglądów, idei, rozmów i indywidualnych spojrzeń na świat rzeczy. Już na samym początku książki autor daje do zrozumienia, że atmosfera domu rodzinnego wpłynęła na jego życie, decydując zarówno o postrzeganiu szczegółów,  jak też o zawodzie, który wybrał. A obrał Wicha dla siebie profesję grafika. Pozostał więc w ścisłym związku z projektowaniem i designem. "Jak przestałem kochać design" jest książką poświęconą pamięci zmarłego ojca, to niewątpliwie jest prawda. Równocześnie Wicha pisze w niej o tym wszystkim, co wiąże się z zawodem ojca; drugim jej tematem - nierozerwalnym z pierwszym - jest oczywiście design. W przewrotnym tytule Wicha sugeruje koniec swej do niego miłości, lecz nie dajmy się temu zwieść.
     Na kolejnych stronach autor zagłębia się coraz bardziej w tajniki sztuki wzornictwa przemysłowego. Autor przybliża poglądy ojca na wzornictwo PRL-u. Wicha przywołuje szereg nazwisk i zjawisk, począwszy od architekta, po którym prawie nic nie pozostało, po polską szkołę plakatu, znaną na całym świecie. Wicha odwołuje się zarówno do ojców wzornictwa, jak też do najbardziej znanych współczesnych twórców wyglądu przedmiotów użytkowych. Nie mamy do czynienia jednak z czymś w rodzaju tematycznego leksykonu. Wicha z lubością skupia się na często anegdotycznej stronie opisywanego zjawiska. Lubi uwypuklać paradoksy, rzeczy osobliwe, nietypowe. Inteligencja miesza się z dużą dozą humoru, co jest moim zdaniem ogromnym atutem książki. Nie muszę oczywiście wspominać o rzeczy oczywistej, czyli o erudycji autora.
     Książka Marcina Wichy jest napisana dla wielu z nas, szczególnie dla tych, którzy nie zawsze dostrzegają wszystkie otaczające nas szczegóły i wiele zjawisk wokół nas uznają za coś normalnego i naturalnego, aczkolwiek nie wartego refleksji. Wicha postanowił zmienić nasz punkt widzenia. Rzeczy posiadają swój wygląd i otaczają nas. Jednak ilu z nas zadaje sobie pytanie, dlaczego ten przedmiot wygląda waśnie tak? Co decyduje o jego kolorze? W jaki sposób tak dobrze mieści się w ręce? Lub dlaczego taki kanciasty i brzydki przedmiot jest równocześnie tak nieprzyzwoicie drogi? Wicha przybliża nam laikom świat wzornictwa, podejmuje kwestię estetyki, funkcjonalności, nowoczesności. przemijalności przedmiotów, trwałości wzorów, powszechności i ekskluzywności. niektóre przedmioty są trwałe. Niektóre, takie jak kasety magnetofonowe czy maszyny do pisania dzisiaj zostały zastąpione plikami muzycznymi i programami do edycji tekstów. Jest to bowiem książka o naszej współczesności oraz o drodze, jaka do niej prowadzi nasze przedmioty.
     "Jak przestałem kochać design" (którego autor nie przestał kochać) czyta się płynnie. Każda kolejna strona przynosi ciekawe informacje i w mirę lektury rośnie ich ciekawość. Wicha pisze językiem w mirę przystępnym; nie mam do niego najmniejszych zastrzeżeń. Nie ma mowy o przeładowaniu fachową terminologią. Poczucie humoru autora wzmaga jeszcze i tak już sporą ilość walorów tej osobliwej książki. Osobliwej, gdyż jest ona przecież zarówno wspomnieniem bliskiej autorowi osoby, jak też luźną analizą tematu wzornictwa przemysłowego.
     Książka Wichy jest też wejrzeniem w minioną epokę, próbą ukazania czytelnikowi, co było w PRL-owskim designie interesujące bądź degustujące. Można chyba rzec, ze książka napisana przez syna wspominającego ojca przez pryzmat wzornictwa jest rodzajem podróży sentymentalnej do lat dzieciństwa, jednak zaznaczyć trzeba równocześnie, że akcent położony jest bardziej na podróży, niż na sentymencie. To bardzo udaną próbą wejrzenia wstecz w minioną bezpowrotnie epokę, która kojarzy się autorowi z domowym ciepłem, z rozmowami z ojcem oraz z miłością, która pozostała we wszystkim, co ożywia o wspomnienie ojca. Gorąco polecam. Nie bójcie się designu!
   

sobota, 2 września 2017

Markus Zusak "Złodziejka książek"

     Wielką sztuką jest napisać książkę o przerażających czasach, o straszliwym państwie w sposób, by nie przerazić, by nie wzbudzić strachu. Każdy z nas jest świadomy czym była II Wojna Światowa i jakie okropności się z nią wiążą. Markusowi Zusakowi udało się opowiedzieć historię z tamtych czasów i jednocześnie oczarować nią czytelnika, wcale nie udając, że czasy nie były wcielonym złem.
     Już narrator książki stanowi zaskoczenie, jest nią bowiem spersonifikowana Pan Śmierć. Tak właśnie; w książce jest ona rodzaju męskiego. Zbiera żniwa, zabiera w swe dłonie dusze, jest wszędzie i wszystko widzi, jednakże swej pracy nie wykonuje z lubością i z zapałem. Wykonuje ją bo musi. Jest zmęczona tym co robi, w czym przypomina Śmierć z filmu Fritza Langa z 1921 roku. Na swej drodze Śmierć spotyka dziewczynkę, której postanawia się przyglądać. Dzięki temu poznajemy losy Liesel Meminger.
     Zusak napisał piękną opowieść o ludzkiej solidarności. Jest to historia dzieciństwa, więc potrzebne są w niej relacje z rodzicami i rówieśnikami. Liesel mieszka u przybranych rodziców i przyjaźnie się w szkole z Rudy Steinerem. Relacje te są serdeczne i głęboko ludzkie, mimo najróżniejszych konfliktów. Panuję między nimi porozumienie, podskórna sympatia. W każdym razie stosunki między tymi bliskimi sobie osobami, a raczej relacje Liesel z wszystkimi ważnymi dla niej osobami maja charakter wręcz idylliczny. Dziewczynka w czasach wojennych i dyktatury narodowych socjalistów doznaje dobra. Ten kontrast pogłębia przepaść pomiędzy tym, co jest ludzkie a co nieludzkie. Podobnie jak treść książki Zusaka brzmi tytuł czeskiej tragikomedii "Musimy sobie pomagać" Jana Hřebejka z 2000 roku i nie dla tytułu tylko go przywołuję, gdyż sytuacja w książce przypomina sytuację w filmie. Tyle że do książki Zusaka bardziej niż słowo musimy pasowałoby chcemy, albo po prostu pomagamy sobie.
     Liesel spotyka na swej drodze oczywiście także i złych ludzi, jest to nieuniknione, jednak dziewczynka potrafi wymykać się złu, przechodzić z godnością ponad i obok niego. Dopiero przyjaźń z Maksem ukarze Liesel prawdziwe zło i zada cierpienie, nie będzie mogła bowiem znieść losu zgotowanego jej przyjacielowi. Nie zdoła się z tym pogodzić.
     W najgłębszych ciemnościach nawet najbledsze światło niesie z sobą nadzieję. Dla Liesel takim światłem jest przyjaźń i dobroć najbliższego otoczenia, ale równocześnie dziewczynka jest zafascynowana książkami i stara się je poznawać, czytać. Nie waha się przed kradzieżą. Kradzieży książki nie uznaje za zło. Swego czynu Liesel nawet nie rozważa w takich kategoriach; po prostu ona musi czytać i musi posiadać książki. Niektóre z nich czyta nawet kilkunastokrotnie. "Złodziejka książek" jest niewątpliwie peanem na temat czytania.
     Książka swoim tonem w wielu  miejscach przypomina "Małego księcia". Szczególnie przypowieść, której autorem jest Max, napisana jest w podobny sposób. Nic więc dziwnego, że Max swoimi tekstami potrafi tak urzec Liesel. Ta jest przecież łakoma na piękne opowiadania. I w tym aspekcie doskonale ja rozumieją wszyscy miłośnicy książek. Książki dają Liesel radość, dają jej wolność, są jej przyjaciółmi, które odgradzają dziewczynkę od okropieństw, prowadząc innymi drogami w lepsze światy. Liesel potrafi jednak oddzielić fikcję od rzeczywistości i kiedy trzeba, nie ucieka przed światem. To świadczy zarówno o jej odwadze, jak też o świadomości, która posiada.
     Można by długo jeszcze analizować sytuacje i powiązania w "Złodziejce książek", jednak wymagałoby to zdradzenia fabuły, czego chciałbym uniknąć. Zapewniam jednak, że możliwości jest wiele, Zusak napisał bowiem piękną, głęboką i - można chyba się pokusić o takie stwierdzenie - uniwersalną książkę, która wywołuje gamę uczuć i lawinę myśli. W której radość miesza się ze smutkiem, dobro ze złem, konieczność z wyborem i nienawiść z miłością. Każda zresztą nawet najlepsza książka kiedyś się kończy, podobnie jak każda recenzja. Kiedy kończyłem lekturę "Złodziejki książek" odczuwałem niedosyt i smutek, ponieważ nie chciałem jeszcze rozstawać się z książką oraz z jej bohaterką, a jednak musiałem to zrobić. Na całe szczęście lubię powracać do przeczytanych już książek, więc na myśl o powrocie do "Złodziejki książek" na mej twarzy pojawił się uśmiech. :)

     Na koniec dodam jeszcze tak przy okazji z nieco innej beczki, ze nie przepadam za okładkami, na których znajdują się kadry z filmu. Pierwsze wydanie "Złodziejki książek miało fantastyczna okładkę przedstawiająca dziewczynkę tańczącą ze śmiercią, co doskonale oddawało ducha powieści Zuzsaka i było fantastyczna alegorią. Danse macabre to motyw średniowieczny symbolizujący wszechobecność śmierci i lepszego chyba nie można znaleźć. Nowa okładka jest w sumie banalnie dosłowna i w trywialny sposób zdradza treść książki.
   

czwartek, 31 sierpnia 2017

Jo Nesbø "Pragnienie"

     Brzmi to nieco dziwnie, ale tak trzeba napisać: wykładowca Harry Hole powraca. Nie komisarz, nie śledczy, nie policjant, ale wykładowca. Nie jest to oczywiście dla czytelników cyklu Jo Nesbø żadna nowość, tylko informacja, że Harry nadal stara się zajmować teorią, podczas gdy sytuacja nie pozwala mu na to, zmuszając go do zajęcia się praktyczna stroną kryminologii. Harry, którym targają wątpliwości, gdyż zajmowanie się tropieniem zabójców zawsze wpływa na jego życie prywatne, postanawia jednak pomóc norweskiej policji w rozwiązaniu kolejnej zagadki.
     Książki Jo Nesbø zawsze zajmują się problemami współczesności: narkotykami, nieumiejętnością okiełzania swoich pragnień, co prowadzi do zbrodni, bezwzględnym działaniem za wszelka cenę, karierowiczostwem, podziałem społeczeństwa na biednych i zamożnych, problemem mass mediów. W "Pragnieniu" mass media także odgrywają niebagatelną rolę. Czujnym okiem śledzą zmagania policji z przestępcą, informując o tym na bieżąco społeczeństwo. Obraz działania publikatorów jest u Nesbø nakreślony ciemnymi barwami. Media nie tylko zajmują się informowaniem, lecz swym działaniem niejednokrotnie przeszkadzają policji, publikując szczegóły śledztwa - zdobyte oczywiście drogą przekupstwa - które dla  jego dobra nie powinny ujrzeć światła dziennego. Krytyka mediów nie pierwszy raz pojawia się w cyklu o Harrym Hole.
     Stary dobry Hole prowadzi tym razem śledztwo w sprawie zabójstw młodych kobiet, które łączy Tinder, czyli miejsce w Internecie umożliwiające umawianie się na randki. Nesbø doskonale wykorzystuje modę na nowe technologie, by pokazać ich niebezpieczną stronę. Zagrożenie to stanowi równocześnie punkt wyjścia dla rozwoju akcji. Nie będę zdradzać, jak się rozwinie i którymi drogami podąży. Na pewno nie będzie nudnie i bezdyskusyjnie będzie zaskakująco. Po drodze kilka razy zmylicie tropy i swój sposób myślenia o poszczególnych bohaterach. "Pragnienie" jest dosyć skomplikowaną książką, małym labiryntem strachu, w którym łatwo się zagubić i jedno jest pewne: żadna nić Ariadny nie doprowadzi nas do wyjścia.
     Na szczęście nad całością czuwa kompetentny człowiek, Harry Hole, który poświęci wszystko czym dysponuje, by rozwikłać zagadkę i schwytać zabójcę kobiet. Poświęci, wykorzysta, nie zawaha się. Nie mając zbyt wiele czasu do stracenia, gdyż zabójca działa szybko, Harry musi jak najrychlej zdemaskować go i unieszkodliwić. Każda godzina jest drogocenna.
     Z ogromna przyjemnością, mimo że sprawy nie należą do najprzyjemniejszych, śledzić możemy po raz kolejny Herry'ego podczas śledztwa. Nesbø - to mogę zagwarantować - nie uczynił z swego bohatera osadzonego bezpiecznie w szkole policyjnej rezydenta. Nawiedzają go od dawna znane duchy przeszłości, kusi butelka, lgną do niego kobiety, zmaga się z Olegiem, walcząc o jego zaufanie, jednocześnie usiłując zachować własną niezależność i nie schodzić z obranej drogi, co można spokojnie nazwać rzeczami wzajemnie się wykluczającymi. Cóż, życie... Typowa dla Harry'ego ambiwalentna rzeczywistość.
     Budzi trochę wątpliwości zawiłość zakończenia, ta zmienność sytuacji, jednak można to autorowi ostatecznie wybaczyć. Jesteśmy z mim już od dawna i na pewno po tylu świetnych książkach, które przeczytaliśmy, na wiele rzeczy skłonni jesteśmy przymknąć oko. W każdym razie  ja jestem do tego zdolny.
     Tych, którzy przeczytali dziesięć poprzednich tomów, nie ma nawet co zachęcać do lektury "Pragnienia"; oni i tak sięgną po tę książkę. Dylemat pojawia się wraz z nowym czytelnikiem. Czy warto zachęcać go do lektury jedenastego tomu, bez zapoznania się z dziesięcioma poprzednimi? Napiszę tak: "Pragnienie" trzeba poznać. Prędzej czy później. Macie dwie drogi. Albo zaczynacie od końca i sięgacie zachęceni po "Człowieka nietoperza", albo od razu po niego i sięgacie i wytrwale - inaczej się nie da - zmierzacie do "Pragnienia". Wybór należy do Was. Miłej lektury.

piątek, 25 sierpnia 2017

Alejo Carpentier "Podróż do źródeł czasu"


   Dawno minęły już czasy, kiedy petroglify były najnowszymi dziełami sztuki graficznej, teraz zalewają nas piktogramy. Nie mieszkamy już w jaskiniach, nie okrywamy naszej nagości liśćmi, nie musimy rozpalać ognisk, gromadzić się w stadach dających bezpieczeństwo i polować na zwierzynę. Cywilizacja, kultura, rozwój. Jesteśmy otoczeni przez nowoczesność, żyjemy w nadchodzącej przyszłości, to znaczy w danym momencie teraźniejszości kiełkuje już jutrzejszy nowy wspaniały dzień. Zapomnieliśmy skąd przybyliśmy, kim byliśmy. A przecież nie wzięliśmy się znikąd.
     Carpentier w połowie lat pięćdziesiątych napisał książkę, w której przedstawia bohatera zamkniętego w pułapce współczesnego zindustrializowanego świata. Wiedzie on życie wypełnione rutyną i obrządkami, takimi jak akty miłosne, które dokonywane są z regularnością godną szwajcarskiego zegarka w w konkretny dzień tygodnia o wyznaczonej i znanej małżonkom porze, praca, która aczkolwiek twórcza, podlega presji reklamy i rynku. Świat, w którym żyje (akcja książki rozpoczyna się w Nowym Jorku, w mieście będącym symbolem największego rozkwitu cywilizacyjnego) przytłacza go, krępuje. Niczym deski ratunku bohater chwyta się zlecenia odszukania w amazońskiej dżungli prymitywnych instrumentów muzycznych i opuszcza miasto, udając się - sam jeszcze nie wie dokładnie gdzie, ale przypuszcza, że do dżungli. Tak naprawdę jednak zmierza ku przeszłości, w nieznane, ale też i w nieuświadomione.
     Podróż bohatera jest dosłowna i symboliczna. Carpentier opisuje autentyczne miejsca i żywych ludzi. Metaforycznie bohater cofa się przez epoki, przez barok, średniowiecze, aż do początku cywilizacji. Cofa się od form skomplikowanych po najprostsze, od potrzeb wyrafinowanych, po najkonieczniejsze. O ironio poszukiwane instrumenty znajduje szybko na jakimś prymitywnym targu, gdyż miejscowi Indianie od setek lat wyrabiają je i naśladują z ich pomocą śpiew ptaków. Bohater nie zatrzymuje se jednak, gdyż poczuł dotyk wolności, spadły z niego krępujące go pęta cywilizacji. Postanawia odrzucić swe dotychczasowe życie i zamieszkać w wiosce w środku dżungli, gdzie życie toczy się w zależności od kaprysów pogody i w której podstawowym celem jest przetrwanie. jedyne z czego nie potrafi zrezygnować, to komponowanie muzyki...
     Carpentier zadaje pytanie, czy możliwa jest ucieczka od cywilizacji? Czy człowiek potrafi cofnąć się świadomie ku formie skrajnie prymitywnej? Czy ma to sens? Czy cena rezygnacji z dóbr cywilizacji jest warta wolności i nieskrępowanej miłości do prostej kobiety? Pytań jest wiele, a odpowiedzi mają w sobie smak goryczy. Każdy ma swoje miejsce. Każdy może zapragnąć zmiany. Strzeż się swoich pragnień, mówi znane porzekadło... Nieświadomy swych pragnień bohater w drodze do miejsca, którego istnienia i charakteru nie jest świadomy tak samo, jak tego czego chce. Pragnie być wolny i nieskrępowany. Chce poczuć się jak nagie dziecko. Pragnie odzyskać radość z tego, że jest. Czy to się może udać?

PS. Książka Carpentiera oprócz wspomnianych wyżej dylematów pokazuje także dwa skrajnie różne od siebie światy, które istnieją równolegle do siebie i które niczego o sobie wzajemnie nie wiedzą. jest to piękna pieśń na cześć przyrody Ameryki Południowej oraz recytatyw opowiadający o tym, że wbrew aktualnej dacie w kalendarzu, czasy wzajemnie sie przenikają, nasz obecny i dawny.