czwartek, 30 maja 2019

155. "Stare prawo" (1923)



 



































"Stare prawo" (1923) [134 min.] Syn rabina z małej galicyjskiej wioski (na jednym z pierwszych ujęć widzimy drewniany dom z szyldem Handel galanteryjny St. Belczyński :D ) postanawia zostać aktorem, ucieka wiec z domu wbrew woli ojca, by grać w małej trupie wędrownych aktorów. Ma szczęście, gdyż pewnego razu jego występ ogląda arcyksiężna bawiąca na prowincji i zafascynowana nim od razu poleca go dyrektorowi Burgtheater w Wiedniu. Ten kręci nosem, coś tam mruczy o protekcji, ale w miarę deklamacji Barucha stoi jak wryty i pełen zachwytu z miejsca go angażuje. Zaczyna się wielka kariera chłopca. Film mówi o asymilacji Żydów we współczesnym świecie (nieświadomie, na 10 lat przed początkiem tragedii), o sile tradycji i potrzebie zmiany, o niespełnionej i spełnionej miłości, ale przede wszystkim o miłości do sztuki. Można powiedzieć, że teatr, gra i taniec to są częste motywy niemych filmów Duponta ("Variety", "Moulin Rouge" i fantastyczne dzieło schyłku niemego kina, doskonały film "Piccadilly" z 1929 roku). Na osobną uwagę zasługuje nowy soundtrack napisany przez ucznia Pierre'a Bouleza. Philippe Schoeller skomponował rewelacyjną muzykę, przez 2 godziny i 14 minut mamy ucztę, feerię muzyki atonalnej, ekspresjonistycznej, sugestywnie niepokojącej, klimatycznej, z przeważającymi tonacjami molowymi. Francuski kompozytor spłatał nawet psikusa, gdyż kiedy podczas balu w Wiedniu orkiestrą dyryguje sam Johannes Strauss, Schoeller serwuje mu ładną partię awangardowych dźwięków zamiast muzyki inspirowanej wiedeńskim walcem :D Piękne dawne pozytywne kino.

środa, 29 maja 2019

Roger Zelazny „Aleja potępienia”





















15 minut temu skończyłem czytać drugi raz, pierwszy raz z historią Czarta Tannera, który wiezie niebezpieczną drogą lekarstwo z Los Angeles do Bostonu, był około 35 lat temu; miałem wówczas naście lat. Wtedy byłem zachwycony, teraz jestem lekko rozczarowany. Z tej książki mógłby powstać niewątpliwie film z gatunku kina akcji z tych o szybszym tempie (powstał w 1977 roku, jednak mocno różniący się od książki). W sumie trudno jest oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z połączeniem kilku gatunków, niekonieczne literackich: science-fiction, książki postapokaliptycznej, thrillera, książki przygodowej z nawiązaniami filmowymi takim jak kino drogi, aluzje do modnych pod koniec lat 60-tych w USA filmów o gangach motocyklowych (kino klasy B) oraz głównym chyba nawiązaniem do filmu „Cena strachu” (reż. Henri-Georges Clouzot, Francja 1953). Dawniej zwróciłem uwagę wyłącznie na warstwę narracyjną książki, wartką, podlegająca nieustannym zmianom, bez chwili wytchnienia prowadząca czytelnika od wydarzenia do wydarzenia. Dziś czytam bardziej krytycznym okiem i dostrzegam sporo drobnych mankamentów. Dotyczą one przede wszystkim zachowania Tannera oraz innych bohaterów, ale i luk fabularnych. Pomiędzy trzema pojazdami nie ma wspólnoty, a przecież powinny mieć ten sam cel i współpracować. Nie wiadomo, czy pozostałe pojazdy też wiozły lekarstwo, czy miał je tylko Tanner. Kto był dowódcą i dlaczego skoro jemu powierzono misję, nie decydował o losie konwoju? Dlaczego w miastach nie było deszczu głazów? Po latach bardzo też irytowało mnie beznamiętne rozwalanie wrogów, ów minimalizm psychologiczny i maksymalizm drakońskich odruchów. Nie ma tu miejsca na uczucia, tym bardziej dziwi wątek, hmmm... miłosny. Aleją już po drugiej stronie rzeki jeżdżą sobie ciężarówki, ale tylko na Tannera uwzięły się wszystkie okoliczne gangi motocyklowe, z czego wynika jatka za jatką. Zastanawiałem się, czy można by książce przypisać jakieś drugie dno bądź przesłanie, ale, prawdę mówiąc, ja nie znalazłem dla siebie wiarygodnego, solidnego punktu zaczepienia. „Aleja” nie jest na pewno przestrogą przed zagładą nuklearną, strach przed nią wprawdzie odciska na książce piętno, ale bardziej jest punktem wyjścia dla historii, niż jej esencją. Najprędzej książka Zelazny'ego jest ponurą opowieścią o bezwzględnym, nieprzyjaznym, brutalnym i pełnym zagrożeń świecie, w którym należy liczyć wyłącznie na siebie i nawet odruchy niosące dobro mają charakter łamania żeber. Książkę czyta się szybko, jak już wspomniałem, jednak nie każdym może przypaść do gustu lapidarność stylu autora, uproszczone relacje międzyludzkie oraz spora dawka przemocy. Nie polecam, nie odradzam, czytać na własną odpowiedzialność.

czwartek, 16 maja 2019

Dorota Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini”








































Biografia Leonor Fini interesowała mnie z wielu powodów, malarka łączy przecież swoją osobą tak wiele artystycznych światów, od fotografii, przez malarstwo, po literaturę. Fini była świadkiem rozkwitu surrealizmu, asystowała, a właściwie pozowała do zdjęć wschodzącej gwiazdy fotografii, przyjaźniła się z wieloma artystami, przed wojną głównie z przedstawicielami surrealizmu, po wojnie z pisarzami. Nie pozwoliła się przy tym zaszufladkować, odcinając się od ruchu nadrealistów. Ceniła sobie wolność, kochała, pozwalała się kochać, łamała tabu i obowiązujące obyczaje miała za nic. Żyła mocno i długo. Odznaczała się silną osobowością i pewnością siebie, w zakresie uprawianej sztuki, innymi słowy znała swoją wartość. To, co piszę powyżej, nie jest próbą nakreślenia sylwetki Fini, ale nawiązuje do jej biografii, z której to wszystko to można wyczytać. Biografia jest początkowo dosyć drobiazgowa i napisana w dosyć specyficzny sposób, do którego jednak czytelnik powinien szybko się przyzwyczaić. Hartwich pisze bardzo ładnym językiem, nie koncentruje się wyłącznie na faktach, opisuje obrazy, zdjęcia, nawet stroje. Dobrze się to czyta. Nie irytuje natłok nazwisk z okresu paryskiego, a dla miłośników tamtego okresu jest to przyjemny fragment biografii, gdyż każdemu artyście przypada w książce jego własne pięć minut na zaprezentowanie go, a także na wyjaśnienie jego związku z Fini. A relacje lubiły się zmieniać, od przyjaźni w miłość, od miłości w przyjaźń. Okres powojenny w biografii jest już spokojniejszy w opisie, z tego powodu, ze życie Fini się ustatkowało. Poznała wtedy młodszego od siebie Konstantego Jeleńskiego, który okazał się jej drugą (i równoległą do pierwszej) miłością do końca życia. Fini, Stanislao Lepri i„Kot” Jeleński przeżyli ze sobą pod jednym dachem około 30 lat. Biografia poświęca jeden rozdział Jeleńskiemu, który staje się jej drugim głównym bohaterem. Dwa inne rozdziały poświęcone są przyjacielom „Kota”: Witoldowi Gombrowiczowi, z którym Fini się również zaprzyjaźniła, oraz Józefa Czapskiego, który Jeleńskiemu starała się związek z Fini wyperswadować. Gorąco polecam książkę Doroty Hartwich dla każdego zainteresowanego sztuką XX wieku, a także dla wszystkich, których ciekawi postać i barwne życie niepokornej malarki. Warto też przeczytać ją dla licznych polskich akcentów.
Recenzję dedykuję J.B. :)

piątek, 3 maja 2019

154. "Niedokończony film" (2010)






 


















W maju 1942 roku na kilka dni zawitała w getcie warszawskim filmowa ekipa z Berlina. Nakręcono 4 rolki taśmy, tyle w każdym razie odnaleziono po wojnie w archiwum. Filmu nigdy nie dokończono. Z filmu "Niedokończony film" wyłania się przerażający obraz getta, a pomiędzy nim wiele inscenizowanych sytuacji (pogrzeb, obrzezanie, bal, konsumpcja w restauracji, wizyta Żydów u Czerniakowa). Poraża autentyzm zdjęć, jednak nie wiadomo do końca, ile z nich jest inscenizowanych. W każdym razie na ekranie można obejrzeć getto w ostatnich chwilach przed mającą tam nadejść zgrozą wywózek do obozów koncentracyjnych. Niedosyt jest taki, ze nie otrzymujemy pełnego materiału z 1942 roku, jedynie jego zmontowane fragmenty, cóż że prawdopodobnie jest to większa cześć całości, skoro pozostaje wrażenie, że czegoś brakuje. Wspaniałym pomysłem jest za to użycie jako komentarza fragmentów dzienników Adama Czernikowa, w których opisana jest wizyta niemieckich filmowców. Doskonałe są także sceny dokręcone już współcześnie, które pokazują na widowni oglądających film ocalałych z Holocaustu wraz z ich komentarzami. "Przez cały czas boję się, że w tym tłumie zobaczę moją matkę" mówi jedna z tych osób, wówczas 9-letnia dziewczynka. Jeśli przesiać przez sito intelektu obrazy z filmu i dodać do tego posiadaną dziś wiedzę o ówczesnym horrorze, otrzymujemy wstrząsający obraz getta. I nawet w sekwencjach sfingowanych coś łapie za serce, gdyż ogląda się marionetki zmuszone do robienia czegoś niegodnego, a zarazem pozostaje świadomość wszechobecności śmierci, więc niemal pewność, ze niewiele osób, które przewinęły się przez ekran, umarło w sposób naturalny. Jest ogromna różnica pomiędzy tymi autentycznymi ujęciami, a jakimkolwiek filmem usiłującym odegrać tamte wydarzenia. A jest nią sfilmowana prawda, prawda leżących na ulicach trupów, prawda żebrzących dzieci, prawda zwożenia ciał do masowych mogił, prawda manipulacji, prawda tańczących groteskowo, bo z przymusu, par, prawda propagandy, prawda muru dzielącego ulice i prawda esesmanów, którzy mówili filmowcom, na co maja kierować oko kamery.