piątek, 10 lutego 2017

144. "Ich bei Tag und du bei Nacht", reż. Ludwig Berger [Niemcy, 1932]



"Ich bei Tag und du bei Nacht", reż. Ludwig Berger [Niemcy, 1932]

Tytuł można przetłumaczyć "Ja w nocy, a ty w dzień". Jest Wielki Kryzys. Grete i Hans wynajmują u starej aktorki dramatycznej, której kariera osiągnęła swój szczyt, kiedy nikomu nie śniło się jeszcze o kinie, jeden pokój, wspólną szafę, jedno łóżko... Hans jest kelnerem w nocnej restauracji, Grete robi za dnia manicure. Zasada jest taka, że Hans wchodzi do pokoju po nocnej zmianie o 9 rano, kiedy Grete nie ma już w pokoiku, Nie znają się, nigdy się nie spotkali w miejscu, w którym śpią, robia sobie jedynie drobne złośliwości, a to słomkowy kapelusz Hansa ląduje na podłodze, a to sukienka Grete w rewanżu zostaje zmięta i rzucona na dno szafy. Pewnego dnia spotykają się na ulicy, całkowicie nieświadomi, że mieszkają w tym samym pokoiku. Hans bierze Grete na wycieczkę do Poczdamu, no i zakochują się w sobie. Trochę to karkołomne, ale trzeba pamiętać, jakie to były czasy, że nie każdego było stać nie tylko na wspólny pomieszczenie do spania,a le nawet na kromkę chleba. Film zresztą nie skupia się na skutkach inflacji i bezrobocia Republiki Weimarskiej; ta aluzja do konieczności dzielenia tego samego pomieszczenia z nieznajoma osobą i fakt, że Hans zawsze ma problemy z pieniędzmi to wszystko, jednak i to jest przecież wymowne.

Käthe von Nagy
















Berger stworzył dosyć oryginalny film pod jeszcze innym względem. "Ich bei Tag und du bei Nacht" jest komedią romantyczną i równocześnie musicalem. Piosenki wypełniają film aż po brzegi i nawet jeśli, dwie z nich przewijają się częściej od pozostałych, to ich wykonania są zróżnicowane, od śpiewaków ulicznych, po śpiew Grete w trakcie prasowania. Śpiewa też w filmie najsłynniejszy męski sekstet tamtych czasów Comedian Harmonists (powstało nich w 1997 roku film "Odlotowy sekstet"), śpiewają aktorzy na ekranie małego kina. Hans, który musi czekać do 9-tej, aby położyć się spać, spędza czas u swego kumpla, kumpel jest bowiem w kinie operatorem projektora. I tu znowu Berger zastosował bardzo interesujące rozwiązanie. Filmy puszczane w kinie (są to musicale) komentują bowiem wydarzenia. I tak kiedy Grete budzi się w swoim łóżku w małym ciasnym pokoiku, na ekranie budzi się w wielkim pałacu Käthe von Nagy (aktorka gra zarówno postać Grete, jak i jej ekranowego odpowiednika; każdy miłośnik filmu widział na pewno arcydzieło niemieckiego kammerspielu "Szyny" Lupu Picka z 1929 roku, w którym Käthe von Nagy zagrała córkę zawiadowcy małej zatraconej w górach i w śniegu stacyjki kolejkowej), a jej przebudzeniu towarzyszy śpiew wielu lokajów: "Pani budzi się, pani budzi się!". Aktorka na ekranie idzie długą i szeroka amfiladą, na śpiew głosi: "Pani wychodzi, pani wychodzi", tymczasem Grete wychodzi z nędznej kamienicy. Aktorka schodzi po ogromnych schodach d eleganckiego kabrioletu, chór głosi, że "Pani jedzie, pani jedzie!". Tu następuje cięcie i w kabinie operatora Hans zauważa, że autobusy są tak zatłoczone. Cięcie i Grete wchodzi do wypełnionego pasażerami autobusu. Rewelacja, piękny symultaniczny montaż, świetna realizacja i doskonały pomysł. Film w filmie i życie a film.
Nie będę zdradzać więcej, warto obejrzeć. Warto też pamiętać, że jest to już koniec Republiki Weimarskiej, gdyż film miał premierę 29 listopada 1932 roku, dwa miesiące przed objęciem władzy przez Hitlera.

Dmitrij Głuchowski "Metro 2035"


Naczytałem się opinii, jaka to słaba książka, ale najlepiej jest wziąć tekst samemu na warsztat i ocenić bez zewnętrznych sugestii. Okazało się, że nie jest źle. Głuchowski wprawdzie trochę sobie pofolgował w przeróżnych odniesieniach i nie wiem, czy nie za dużo chciał przedstawić, jednak dobrze wybrnął z plątaniny, która stworzył (oprócz niewyjaśnionego zniknięcia potworów na powierzchni) i wyjaśnił czytelnikowi, o co chodzi w podziemnym świecie. Trochę to orwellowskie wytłumaczenie. Ale cały cykl zawiera sporo aluzji do władzy, do polityków, nawet do Putina i są to raczej pejoratywne refleksje. W kraju, w którym giną niewygodni dziennikarze, Głuchowski stworzył metaforę świata pozbawionego wolności, chociaż jednostka jest przeświadczona, że żyje swobodnie, ograniczają tylko warunki zewnętrzne (wysoki poziom radioaktywności na ulicach). A książki napisane w imię wolności, przeciwko tyranii są zawsze cenne. Nie da się tu uniknąć porównania z Zamiatinem czy braćmi Strugackimi, bo to ta sama linia, ten sam sposób myślenia, ten sam zamiar.

Dimitrij Głuchowski "Metro 2034"


To trochę inna książka od "Metra 2033", nie posiada tak wartkiej akcji, nie epatuje już grozą, w mniejszym stopniu jest horrorem, no ale czy autor musi powielać wcześniejsze pomysły, skoro dla czytelników pierwszej historii o moskiewskim metrze wiele spraw jest już wiadomych? Głuchowski w "Metrze 2034" posunął się o krok do przodu w stosunku do pierwszej części, w której zapoznawał czytelnika z realiami. W drugiej części akcja nie prze już tak do przodu, jest więcej refleksji, rozważań, dylematów, rozwidleń, na których trzeba zdecydować się, którędy pójść, co wybrać, a z czego zrezygnować. Głównym tematem powieści jest pytanie, na ile człowiek może przerodzić się w potwora w obliczu zagrożenia, czy możliwe jest pozostanie człowiekiem? Przypomina to trochę słynny fragment z "Dzienników" Gombrowicza, w którym autor "Ferdydurke" opisuje jak na plaży ratuje przewrócone grzbietem w dół chrząszcze i raptem stwierdza, że nie uratuje wszystkich, tak ich wiele, ale kiedy przestać ratować? Na którym owadzie skończyć? Dlaczego następny będzie pozbawiony już ratunku? W powieści pojawia się też nowa nuta - liryzm. Pośród walczących o byt mieszkańców metra pojawia się Homer, symboliczna postać odrodzenia, wydobywania się z ciemności ku światłu. Pragnie on spisać historię metra, pozostawić świadectwo. Staje po stronie duchowości pośród prymitywnie egzystującej większości.Siła sztuki, tęsknota za nią, jest drugim naczelnym problematem powieści. No i w porównaniu z pierwszą częścią, właściwie pozbawioną kobiet, w drugiej części pojawia się dziewczyna, która odgrywa jedną z głównych ról. Nie zawiodłem się na niej, teraz kolej na część trzecią.
PS. Jest jeszcze jedna rzecz, o której warto wspomnieć. Głuchowski jest doskonałym przykładem (podobnie jak Pilipiuk) pisarza, który zna swe pochodzenie, swoje korzenie i potrafi to w swej prozie doskonale wykorzystać. zamiast tworzyć światy osadzone gdzieś i nigdzie, albo w anglosaskich realiach, schlebiając tym następcom Homo Sowieticusa, czyli Homo Americanusom (osobom polskiego pochodzenia wykorzenionych na własne życzenie z własnej tradycji, zamerykanizowanych doszczętnie i beznadziejnie), Głuchowski osadza swą powieść w realiach swego kraju i nie boi się duchów jego ponurej historii; oswaja je, ośmiesza i wykorzystuje. Brawo, panie Głuchowski!

Dimitrij Głuchowski "Metro 2033"


W podziemiach moskiewskiego metra żyje ocalała po wojnie nuklearnej garstka ludzi. Zamieszkują w miarę bezpieczne perony, pomiędzy którymi biegną mroczne, pełne strachu i grozy tunele. W tych arcytrudnych warunkach ludzie starają się przetrwać, budując wszystko - co można w miarę możliwości - od nowa. I tak powstają na każdym niemal peronie nowe państwa-miasta, enklawy, osady, tworzy się ponownie tkanka społeczna. Nie ma jednak wspólnego przywódctwa. Głuchowski w metaforyczny sposób przedstawił odradzanie się najróżniejszych ideologii (komunizm, faszyzm, trockizm), religii (Wielki Czerw, Jehowi) i sekt (sataniści). Obraz życia pod ziemia jest zarówno straszny, jak też groteskowy. Autor przy okazji snuje refleksje na temat życia społecznego, politycznego, a także postawy człowieka (biernej i czynnej) w obliczu zagrożenia. Artem, bohater powieści, jest młodzieńcem, który wyrusza w podróż labiryntem metra, aby ratować swój peron przed zagrożeniem ze strony Czarnych, zmutowanych istot wdzierających się w podziemia ze skażonych radioaktywnością ulic Moskwy, budzących strach i niszczących swym pojawieniem się względny spokój stacji. Podróż Artema przypomina wędrówkę Odyseusza, z tym ,że bohater nie wędruje od wyspy do wyspy, lecz z peronu na peron, a trasa jego wędrówki przypomina Hades, piekło, krainę umarłych. Z jednej strony bohater poznaje rzeczywistość, o której nie miał pojęcia, z drugiej z osoby biernej staje się aktywnym uczestnikiem wydarzeń. Głuchowski w swej książce zawarł kilka gatunków. Składają się nań: antyutopia, powieść postapokaliptyczna, książka drogi, jest w niej socjologia, psychologia, rozważania o buncie, uległości, jest dorastanie i rodząca się samoświadomość, jest horror i powieść grozy, jest thriller i w końcu jest fantastyka; wszystko to Głuchowski w zgrabny sposób zestawił ze sobą, połączył w spójna całość, wplatając w wartka i intrygująca fabułę. Bardzo dobra książka!
PS. Swoją drogą skandaliczne jest zangielszczanie słowiańskiego nazwiska autora. Każdy mówi i pisze Bułat Okudżawa i Gorbaczow, zamiast karkołomnych anglosaskich dziwolągów. Moskwę u nas tez zapisuje się przez "w", nie przez "v". Tyle w temacie.

Jerzy Stuhr "Tak sobie myślę..."


Książka jest pozornie zbiorem luźnych przemyśleń na wiele nurtujących autora tematów, z których na czoło wysuwa się walka z rakiem, film, teatr, polityka oraz rodzina, ale postrzegana jako zbiór poglądów autora na otaczającą go rzeczywistość jest piękna. Widać wielka klasę autora, który nawet krytykując coś, potrafi to zrobić z wielkim wyczuciem bez podawania nazwisk. Wprawdzie łatwo można się domyślić o kogo i o co chodzi, jednak różnica pomiędzy waleniem z mostu w konkretne nazwiska, a stylem Stuhra jest kolosalna. bardzo mądra książka napisana przez inteligentnego człowieka z ogromną wiedzą i z niebywała siłą woli, z jaka stara się walczyć ze swoją słabością i z chorobą. Jeszcze jedną zaletą książki jest fakt, że dzięki niej możemy poznać sposób myślenia takiego człowieka, jakim jest Jerzy Stuhr. W dobie wszechobecnej zarozumiałości i wszechwiedzy w internecie szarej masy, która podobna do owieczek ślepo idzie za sugestiami producentów, wydawców i speców od public relations, zatracając swą indywidualność i umiejętność samodzielnej oceny, taki zapis nieświadomej w sumie pochwały myślenia i oceniania w zgodzie z sobą jest po prostu bezcenny.

Witold Gombrowicz "Wspomnienia polskie. Wędrówki po Argentynie"


Pierwsza, obszerniejsza cześć to gawęda autora o przedwojennej Polsce. Posiada charakter autobiograficzny. Gombrowicz przywołuje swe dzieciństwo, młodość, pierwsze kroki stawiane w literaturze, przy okazji akcentując punkty zwrotne, które zdecydowały o jego sposobie myślenia oraz o twórczości. Druga część zawiera trzy główne tematy, którymi są: opis Argentyny porównanie Ameryki (Zachodu) z Polską oraz egzystencjalizm. Świetna, podnosząca na duchu książka, po której odzyskuje się wiarę w to, że istnieje prawdziwa literatura, są wielcy pisarze i że nie wszystko jest mierne, proste i pisane dla zarobku wyłącznie. Odzyskuje się wiarę w potęgę myśli i intelektu, zamiast modlitwy do banalnej fabuły.

Bożena Aksamit "Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku"


Historia najsłynniejszego polskiego statku pasażerskiego od powstania do kasacji. Barwna, dosyć rzeczowa. Podtytuł książki może zmylić czytelnika, albowiem Aksamit nie zajmuje się sprawami bulwarowymi,wymienia raczej ciekawsze przypadki, zdarzenia i osoby na poziomie czysto informacyjnym., ewentualnie w formie anegdoty. W książce znajduje się za to sporo biografii kapitanów, oficerów, marynarzy i najznakomitszych pasażerów. Bogato opisane są wojenne losy "Batorego" oraz jego służba pod banderą socjalizmu.

Charlotte Link "Echo winy"


Ciężko jest coś napisać o takiej książce. Z jednej strony świetna fabularnie, konstrukcyjnie, psychologicznie, językowo. Wartka, interesująco wykreowana akcja, biegnąca dwutorowo, trzymająca w napięciu. Z drugiej strony, jako tata dla dwóch córek, odczułem niepokój, lekką trwogę, bo przecież życie pisze niespodziewane scenariusze i nikt nie jest pewien jutra. Pedofil może czaić się wszędzie i to jest chyba najważniejsze przesłanie powieści pani Link. Miłość i zainteresowanie mogą nie wystarczyć wobec nieprzychylnych zbiegów okoliczności...

Jo Nesbø "Syn"


Kolejna świetna książka Jo Nesbø. Rozkręca się nieco powoli, jednak początek jest niezwykle istotny dla przebiegu akcji. Nesbø jak zwykle lubi pokomplikować i pościemniać, tworzy żywe postaci, pełne emocji, wahań, ludzkich reakcji, refleksji. Nic nie jest całkowicie czarne, nic nie jest całkiem białe i nic nie jest d końca tym, na co wygląda. I jak zawsze pozostaje niedosyt, że już koniec, że historia dobiegła końca. Nie bez przyczyny - wbrew pojedynczym opiniom malkontentów - Nesbø cieszy się tak wielką estymą - jest całkowicie zasłużona.

Jo Nesbø "Łowcy głów


Książka została napisana pomiędzy "Pierwszym śniegiem" i "Pancernym sercem", czyli w okresie szczytowej formy autora. Zaczyna się spokojnie, banalnie wręcz, korporacyjnie i hjumanriserczowo ;) Roger Brown odpowiedzialny jest za poszukiwanie kandydatów na wysokie stanowiska w norweskich firmach i posiada opinię fachowca w tym co robi. Jak sam mówi, nie zna się zbyt dobrze na ludziach i nie posiada zbyt rozwiniętej empatii, posługuje się natomiast bardzo skutecznie metodą Reida i Buckleya. Posiada piękną zonę i żyje ponad stan, zmuszony jest więc sobie radzić "na własną rękę". Po tym wstępnym uśpieniu czytelnika Nesbø przyspiesza i to przyspiesza momentami karkołomnie. Bardzo dobrze skomponowany jest narastający rytm książki, Czytelnik powoli odkrywa, że za drobnymi niezgodnościami z literą prawa czają się większe, bardziej ponure, bezwzględne i śmiercionośne. Nie ma czasu na nudę, nie ma chwili na zastanowienie się, akcja pędzi, zmieniają się punkty widzenia, status polującego na zwierzynę łowną, przykra staje się świadomość tego, że jest się czymś w rodzaju robaka na wędce, przynętą. Bardzo dobra książka zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak tez i fabularnym. :)

Swietłana Aleksijewicz "Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłośc


Mocna, bardzo mocna książka. Słuszny Nobel dla autorki. Jak mało który pisarz, Aleksijewicz opisuje bez ogródek naszą rzeczywistość, z wielką troską o przyszłość. W tej książce paradoksalnie sama tragedia w Czarnobylu jest jedynie tłem, jest punktem wyjścia - głównym tematem jest los człowieka, jego uczucia, strach, zagubienie, bezradność, wola życia, przywiązanie do bliskich. Aleksijewicz nie pisze swoich książek, pisze je życie. Autorka jest wytrawna słuchaczką i potrafi zadawać odpowiednie pytania, reszta to opowieść ludzi o swoim losie, doli-niedoli. Autorka w mistrzowski sposób buduje obraz całości, układa go z poszczególnych rozmów, z relacji. Książka zaczyna się niczym film Hitchcocka, od wielkiego wybuchu, a potem napięcie tylko rośnie. Taki literacki suspens. Książka jest wielowymiarowa; czytamy opowieści żon, pracowników, likwidatorów, polityków, filmowców, dzieci, naukowców, filozofów, dziennikarzy, opozycjonistów, matek, prostych ludzi i inteligentów. Aleksijewicz we wspaniały sposób łączy całość klamrą, którą są dwie opowieści o niesamowitej miłości i wielkim poświęceniu. "Czarnobylska modlitwa" jest też książką o świadomości radzieckiego i rosyjskiego społeczeństwa. O radzieckim człowieku, o indoktrynacji, o fałszu, o wielkim kłamstwie, o wysyłaniu ludzi na śmierć. Wielu rozmówców porównuje Czarnobyl do wojny, mówi o swoim obowiązku poświęcenia życia dla sprawy, o bohaterstwie, pragnie rządów twardej ręki, tęskni za Stalinem. To wszystko nadal tkwi w rosyjskich duszach i wciąż stanowi ogromne niebezpieczeństwo. Radziecki kolos runął, ale na zgliszczach wciąż grasują jego zwolennicy. Ponura, niepokojąca konkluzja.Świat zmienił się po Czarnobylu, nie jest już taki sam, ale nie zmienił się na lepsze. Czarnobyl pokazał światu, że wszystko wisi na cienkim włosku, że mimo zakończenia zimnej wojny, wciąż śpimy na bombie.

Louis-Ferdinand Céline "Podróż do kresu nocy"





Pesymistyczna, pełna niewiary w ludzi i w życie, w świat powieść napisana językiem zawierającym elementy języka potocznego, pełna kolokwializmów, napisana bez ogródek i zbędnej pruderii. Ponury obraz nędzy egzystencjalnej i materialnej, degrengolady, pustki, zwątpienia, obojętności, Posiada podobno sporo wątków o charakterze autobiograficznym. Sięgając po nią, nie ma nawet co brać pod uwagę czegoś takiego jak "polubię" albo "nie polubię"; ta książka wychodzi poza tak prymitywne sposoby oceny. Trzeba się przygotować, że będą fragmenty, które mogą czytelnikiem porządnie wstrząsnąć. Kierując się zasadą, że nic co ludzkie nie jest mi obce, Céline ukazuje obnaża ludzkość w jej permanentnym dążeniu do samozadowolenia, do zdobywania szczytów egoizmu, do rozdeptywania po drodze innych. Dla zamkniętych pod kloszem w ciepłych pantoflach lektura "Podróży" na pewno będzie szokiem. Zdziwiłem się podczas lektury opisem wojny, ponieważ Céline ukazuje jej bezsens, opisując ją jak jedną wielką absurdalna groteskę; dziwne to z tego względu, gdyż dekadę później autor nie krył się ze swoją sympatią do przywódcy III Rzeszy... Cóż...

143. "Walka z górami, część 1: W burzy i w lodzie. Alpejska symfonia w obrazkach" [1921]


"Im Kampf mit dem Berge - 1. Teil: In Sturm und Eis - Eine Alpensymphonie in Bildern", reż. Arnold Fanck [Niemcy, 1921] 

Piękny wizualnie film sfotografowany na dużych wysokościach w Szwajcarii. Bohaterem jest góra Lyskamm, 4527 m n.p.m, którą zamierza zdobyć para alpinistów. Góra nosi wśród alpinistów potoczna nazwę Pożeracz ludzi. Fabuła jest banalnie prosta. Hannes Schreider (gra samego siebie) proponuje swej przyjaciółce Ilse Rohde zdobycie szczytu Lyskamm. Para o świcie wychodzi z małej chatki, z trudem wspina się zboczem góry, by pod koniec dnia osiągnąć cel. W świetle księżyca rozpoczynają długie zejście stromym zboczem, długo błądzą po lodowcu, aż wreszcie udaje się im zejść bezpiecznie do chatki, z której wyruszyli. jak już wspomniałem magia tkwi w zdjęciach, w sile oddziaływania surowej, groźnej przyrody, jej ogrom, fascynujące piękno, niezwykłe surrealistyczne formy lodu wyrzeźbione przez wiatr i mróz, często wręcz nierzeczywiste, fantasmagoryczne, księżycowe bardziej, niż ziemskie. Dla miłośników gór jest to niewątpliwie uczta wizualna i pozycja obowiązkowa. Fanck planował nakręcić drugą część filmu, niestety jej realizacja nigdy nie doszła do skutku.