wtorek, 15 grudnia 2009

60. "Rebeka" (1940)



















"Rebecca", reż. Alfred Hitchcock (usa 1940). W Monte Carlo zamknięty w sobie wdowiec Maxim poznaje młodziutką pannę do towarzystwa; zapomina przy niej o swojej pierwszej żonie i postanawia się oświadczyć. Młoda para przybywa do wielkiej posiadłości w Kornwalii, gdzie niedoswiadczona dziewczyna musi przejąć obowiązki pani domu. Nie okazuje się to takie proste, tym bardziej, że duch pierwszej pani de Winter unosi się wciąż jeszcze w powietrzu i zdaje się, że pamięć o zmarłej jest w posiadłości silnie zakorzeniony. Co będzie się działo dalej?
Film podobny w atmosferze do o rok późniejszego "Podejrzenia". Akcja rozwija się początkowo leniwie i w pierwszej partii "Rebeka" przypomina bardziej film obyczajowy niż thriller. W tej części filmu mamy jednak staranne przygotowanie do późniejszych wydarzeń, poznajemy bohaterów - i co ważniejsze - przeszłość Maxima oraz charakter dziweczyny. Romans przechodzi w drugi etap: małżonkowie przybywają do rodzinnej posiadłości de Wintreów. Tu Hitchcock zaczyna nas niepokoić, bo rzeczy przestają być raptem sielankowe. Fontaine musi sprostać nie tylko nowej roli (przejście od kopciuszka do księżniczki... Taka niby dwukodowość, ale oczywiście na podobnej zasadzie mógłbym udowodnić nawet stukodowość), ale przede wszystkim musi uporać się z niezwykle żywymi wspomnieniami swojej poprzedniczki, które zdają się byc już na trwałe zakorzenione we wszystkich kątach posiadłości. Największa opozycjonistką wobec nowej pani de Winter jest wieloletnia służąca pani Danvers. To ona pieczołowicie pielęgnuje pamięć o byłej żonie Maxima, nie omieszkując na każdym kroku porównywać młodą nieopierzoną żonkę do monolitu i wzoru, jakim wydaje się być pierwsza pani de Winter. Ale... nastepuje suspens i rzeczy raptem zaczynają ukazywać się w całkiem nowym świetle. Jeśli już o świetle mowa, to zdjęcia Barnesa (znów analogia do "Podejrzenia") współtworzą atmosferę niepokoju, zdajmując pomieszczenia posiadłości w misternej grze światła i cienia (stukodowość: nawiązania do powieści gotyckich!), niczym z filmów ekspresjonistycznych. Cudowna jest muzyka Franza Waxmana, który urodził się na tym samym łóżku i w tym samym szpitalu co ja. Ona też odgrywa niebagatelną rolę we współtworzeniu atmosfery niepokoju.
W "Rebece" można jeszcze odnaleźć sporo wątków i aluzji (jak na przykład dyskretna sugestia, że pani Danvers darzyła swoją chlebodawczynię podziwem nie pozbawionym erotycznego podtekstu). Sam Hitchcock pojawia się w filmie jako człowiek na zewnątrz kabiny telefonicznej. Laurence Olivier, który cztery lata później miał zadebiutować jako reżyser swoim "Henrykiem V" (filmem ponoć nowatorskim pod względem prowadzenia kamery w scenach batalistycznycjh), tu ma raczej defensywną rolę, gra bowiem człowieka z ogromnym ciężarem na barkach. Fontaine zresztą też gra osobę niepewną i zagubioną, często chowając głowę miedzy ramiona i patrząc swoimi wiecznie niedowierzającymi oczami; to jednak trzeba umieć zagrać i obojgu aktorom wychodzi do przekonująco. Jest kilka mankamentów rzecz jasna. Żona powiadziała mi, że na miejscu Fontaine już na trzeci dzień zwolniłaby panią Danvers, no ale wówczas nie byłoby thrillera kryminalnego, tylko sielankowa opowieść o małżeńskim szczęściu. Na koniec pragne zwrócic uwagę na scenę przenikania kamery przez kraty bramy na kilkadziesiąt lat przed "Zawodem: reporter" Antonioniego.