środa, 27 marca 2019

Wacław Berent „Ozimina”







































Jest to z całą pewnością najtrudniejsza powieść, jaka ostatnio czytałem. I najdziwniejsza. Właściwie, to nie wiem, o co w niej chodzi. Mam mgliste przebłyski, ale całości nie ogarniam. Inteligencja o szerokim przekroju bawi się w salonie warszawskim w karnawałową noc w 1904 roku. W tym dniu wybucha wojna rosyjsko-japońska, co ciąży na tematach rozmów. Korowód postaci niczym w „Weselu” Wyspiańskiego wiruje, rozmawia, wspomina, przewiduje. Nad głowami bawiących się wisi widmo rewolucji 1905 roku (Berent opublikował „Oziminę” w 1911 roku). W salonie można też wyczuć duch Woydy, który w domu otruł się z miłości. 3/4 powieści rozgrywa się w salonie, ostatnia cześć na warszawskiej ulicy. Książka napisana jest językiem młodopolskim, co z jednej strony utrudnia percepcję, z drugiej wprowadza sporo poetyczności. Obok wzniosłych metafor sąsiadują kolokwialne zwroty; język powieści jest żywy, wulkaniczny, w ciągłej przemianie. Sporo rozmów o polityce, ale i wiele fragmentów zmysłowych. „Ozimina” składa się z wielu fragmentów zespolonych w całość, jest niezwykle epizodyczna, a poszczególne sceny płynnie przechodzą jedna w drugą. Jest to niewątpliwie powieść psychologiczna; autor wykreował postaci myślące, czujące, kontrastujące ze sobą, usiłujące zespolić na chwilę swoje wnętrza, splatając się słowami, ideami, postawami, charakterami. Bogactwo ogromne wariantów. Patriotyzm, erotyka, życiowe dole-niedole, spleeny, uczucia, obawa przed wojną, wspominanie zmarłego tragicznie Woydy, więzienne wspomnienia Niny, wszystko to zmienia miejsca jak w kalejdoskopie, jedno wyłania się z drugiego, wypierane przez trzecie, by wrócić na chwilę, po pojawieniu się czwartego. W czwartej części sportretowana została ulica warszawska w rodzącym się nowym dniu. Pojawiają się niższe stany i kontrast z dotychczasowymi bohaterami. Mimo iż zrozumiałem z książki jedynie jej powierzchnię, warstwę naczelną, ze się tak wyrażę, to powieść podobała mi się bardzo. Należy ona na pewno do gatunku sztuki przez duże S. Berent, polski tłumacz Nietzschego, napisał dzieło trudne do ogarnięcia, wielowymiarowe, z użyciem bogatego metaforycznego języka, z wielką dbałością o formę. „Ozimina” nazywana jest powieścią eksperymentalną i nie można chyba temu zaprzeczyć. Eksperyment formalny łączy się w dziele Berenta z jej poszatkowaną świadomie, fragmentaryczną treścią, tworząc swoisty collage zdarzeń, spotkań, rozmów, kontaktów, charakterów. Jednym z piękniejszych fragmentów książki jest rozważanie profesora o starych drukach. Z pieczołowitością, wręcz z miłością do ksiąg mówi o liternictwie, o bibule, o zmianie inkunabułów w księgi drukowane. Dla zachęty przytaczam początek powieść; ta metafora początkowa od razu mnie pozyskała:

„Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby pył powietrzny i ogromne zmatowanie barw w głębi. W tem dla oka oddaleniu tonowała się jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn. Tylko na krześle najbliższem odsadą barw mocnych — widniała jakaś bluzka o wodnej zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się kontrastem do tej hebanowej czerni fortepianu, z ponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na hebanie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonemi na kolanach dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek."

piątek, 22 marca 2019

Małgorzata Szejnert „Czarny ogród”

Po lekturze takiej książki czuje się jednocześnie przesyt i niedosyt. To pierwsze powoduje natłok informacji, drugie świadomość, że autorka i tak leciała po łebkach. Zaczyna się od prehistorii rodu Giesche i ten fragment książki, najodleglejszy w czasie, jest paradoksalnie opisany dosyć obszernie. Im bliżej końca książki, w miarę następujących po sobie latach, autorka wybiera pojedyncze zdarzenia i nie można oprzeć się wrażeniu skrótowości. Chciałoby się więcej i więcej. Jednocześnie i tak otrzymujemy wiele, bardzo wiele. Historia osiedli robotniczych Giszowiec i Nikiszowiec (obecnie uznanych przez UNESCO za zabytki) wiąże się z historią górnictwa, ale Szejnert wprawdzie sporo pisze o przemyśle, zawsze jednak w perspektywie ludzkiej egzystencji. To jest piękne w tej książce, że znalazły w niej miejsce koleje losów zarówno prominentów, jak też osób anonimowych. Czasem drażnią pewne niekonsekwencje, drobne błędy, jak na przykład podanie roku strajku w filmie Kazimierza Kutza „Perła w koronie” na 1937 rok, podczas gdy miał on miejsce cztery lata wcześniej. Lubię bardzo książki, które opowiadają o miejscach znanych mi z autopsji. Szejnert często wspomina miasto mojego urodzenia i mojego obecnego zamieszkania, sam Nikiszowiec znam, gdyż go zwiedzałem, leży zresztą bardzo blisko i w każdej chwili mogę tam wpaść. We wspomnianej w książce willi katowickiego architekta Tadeusza Michejdy, stojącej przy ulicy Poniatowskiego, po wojnie mieszkała ciotka mojej macochy; spędziłem w niej Wigilię w 1989 roku i był to początek mojej fascynacji architekturą modernistyczną. Wracając do książki, zachwyca również jej forma, gdyż jest bogata w archiwalne fotografie, które w doskonały sposób uzupełniają tekst. W sumie mam wrażenie, że historia rodu Giesche oraz losów wybudowanych przez niego domków robotniczych rozszczepia się w książce na historię ludzi, krwistych, prawdziwych, pełnych wahań w podejmowanych decyzjach, niełatwe bowiem były relacje polsko-niemieckie na Śląsku, niejasne podziały pomiędzy oboma żywiołami. Często w jednej rodzinie jeden brat był za Niemcami, drugi za Polską. Nie ułatwiły tych relacji zmiany po II Wojnie Światowej, gdyż rządy komunistów z jednej strony dewastowały zabytki oraz krajobraz, z drugiej godziły w rdzeń śląskości, mieszając tutejszą ludność z przyjezdnymi. Szejnert ukazuje to w nieco złagodzonej formie, ktoś spoza Śląska może się nie zorientować. Podaje natomiast przykłady ludzi przyjezdnych, którzy Nikiszowiec i Giszowiec uznali za swoją nową małą ojczyznę i zasłużyli się dla niej społecznym działaniem. Sama Szejnert zresztą napisała „Czarny ogród” z podobnego powodu; na Śląsku znalazła się kiedyś przypadkowo i zakochała się w tym miejscu. Książka jest owocem tej fascynacji, dosyć wnikliwym i mimo że jej autorka nie do końca wyczuwa miejscowy klimat (ale kto go dziś tak naprawdę wyczuwa, po tych wszystkich latach i zmianach?), to jednak bezcennym i jedynym w swoim rodzaju.

wtorek, 12 marca 2019

Patrick Süskind „Kontrabasista”






































Krótka nowela, ale z tych podejmujących ważkie sprawy. Na niewielkiej przestrzeni, ot tak, niepozornie pojawia się wiele ciekawych zdań traktujących o życiu. Monolog bohatera oscyluje wokół jego roli w orkiestrze, lecz jest to metafora jego pozycji w świecie, w życiu, metafora postawy wobec tego, co na zewnątrz. Kontrabas to najmniej efektowny i z reguły kolektywny instrument w orkiestrze, zatem bohater (niewymieniony ani razy z imienia; nowela napisana jest w formie monologu wewnętrznego wygłoszonego do nieznanego słuchacza, którym prawdopodobnie jest sam kontrabasista, byłaby to więc spowiedź wewnętrzna) jest wycofany, z poczuciem alienacji. Wyraźnie odczuwa brak możliwości pokazania się bądź zespolenia z resztą; wprawdzie gra z orkiestrą kompozycje, lecz daleko mu do pozycji pierwszych skrzypiec. Ma zaledwie 35 lat, mówi o sobie jednak jak o osobie o wiele starszej i pozbawionej perspektyw. Jest w jakimś sensie zamknięty w sobie, tak jak zamyka się w izolującym dźwięki zewnętrzne pokoju, gdy ćwiczy grę na instrumencie. Mnie ta sytuacja metaforycznie skojarzyła się z tytułami dwóch rosyjskich tekstów, z „Notatkami z podziemia” Dostojewskiego, a jeszcze dobitniej z „Człowiekiem w futerale” Czechowa. Bohater to osoba nie tylko zamknięta w sobie, ale pozbawiona zdolności wykonywania czynów wychodzących poza rutynę. Zakochany jest w śpiewaczce, ta jednak nie ma nawet bladego pojęcia o jego istnieniu. To charakteryzuje zakres możliwości kontrabasisty w dziedzinie życia aktywnego, w zmierzaniu do wyznaczonego celu. Wymowa książki Süskinda nie napawa optymizmem. Jest to jednak bezcenny głos w imieniu ludzi wycofanych, niepozornych, zamkniętych w czterech ścianach coraz bardziej malejących i ciaśniejszych pokojów, ale tęskniących za miłością, wyrwaniem się poza magiczny, a raczej przeklęty krąg własnej niemożności. Ludzie ci w swym zamknięciu myślą i będąc wrażliwymi, odczuwają podwójnie beznadziejność swego położenia w świecie i w życiu. Ich światem wewnętrznym rządzi głęboka samoświadomość, poczucie przegranej. Ważną rolę w książce zajmuje muzyka. Jest niejako pochwałą sztuki. Kontrabasista jest jej znawcą, lecz nie podchodzi do niej bezkrytycznie. Ciekawe są jego uwagi na temat Mozarta, którego uważa za szczęściarza, gdyż w swoim czasie nie miał poważnej konkurencji, a wszystko to co najlepsze w muzyce (oprócz Bacha, ale Bach była w czasach Mozarta zapomniany) miało dopiero nastąpić. Warto również zwrócić uwagę na tonację „Kontrabasisty”, o posmaku słodko-gorzkiego komediodramatu.