czwartek, 16 stycznia 2020

Pomyłka Rybczyńskiego






































To jest cytat pochodzący z książki Andrzeja Stasiuka "Tekturowy samolot". Nie mogę się zgodzić z Rybczyńskim, że to stanie się nie za naszego życia, to się już dzieje. Coraz więcej komputerów, efektów, coraz mniej ludzi i ludzkich spraw, coraz więcej czarno-białych rozgraniczeń, coraz mniej odcieni. Coraz więcej brutalnej przemocy. Współczesne kino, dokąd zmierzasz?

niedziela, 12 stycznia 2020

John Berger "G."





































Powieść złożona z wielu elementów, które spajają się ze sobą, jednak jedyną spójność, jaką osiągają, jest ludzka egzystencja, a w niej zmieścić może się wszystko. Stąd wrażenie przypadkowości zdarzeń. Formą powieści jest opowieść o życiu, a nawet o jego prapoczątkach, Berger zaczyna bowiem snuć swą opowieść od romansu matki bohatera z jego ojcem. G., główny bohater, dorasta, podróżuje, wiedzie życie lekkoducha i Don Juana. Życie jego to przeciwne sobie żywioły w nieustającym zmaganiu. Bogactwo kontra bieda, miłość kontra pożądanie, interes kontra niepokoje społeczne, partykularyzm kontra interesy narodowe, pokój kontra wojna. Na przykładzie G. upada na oczach czytelnika burżuazja, do głosu dochodzi robotnik, a po nim obywatel pod jarzmem obcego państwa. G. zdaje się być nieświadomy sił, które właśnie powstają i jak marionetka po omacku zmierza do osobistych celów, podczas gdy rośnie nacjonalizm, oczekuje się wybuchu wojny, szpicle zapełniają ulice, tajne organizacje wietrzą swój czas. G. w tym czasie szykuje zemstę na mężu niedoszłej kochanki... Staje się postacią tragiczną i komiczną, co doprowadza go do Kafkowskiego końca. Powieść zaczyna się jak proza z drugiej połowy XIX wieku, po czym Berger zaczyna stosować nowocześniejsze środki wyrazu, co nadaje książce znamiona oryginalności. Podobnie zresztą jak w przypadku jej bohatera, u którego pożądanie mieszało się z interesem, Berger miesza pospolitość ze wzniosłością. Koncentruje się niestety nadmiernie - ale czy nie taki miał być bohater? - na erotyzmie, z drugiej strony opisując rozruchy na tle społecznym i narodowym, jak gdyby kładąc nacisk na wymieszanie interesów jednostki i tłumu, owa koncentracja posiada swój cel, jeśli nie jest to fundamentalna oś całości, a mianowicie wskazuje na fatum G., na przyczynę jego postępowania, ukazuje motyw, którym się kieruje, tym samym uwydatniając kierunek, do którego zmierza (owe Kafkowskie wspomniane już przeze mnie zakończenie). Absurd życia i absurd śmierci, to tyle, co łączy dzień pierwszy z dniem ostatnim. To, co znajduje się pomiędzy to próba życia na własny rachunek i na swój sposób, płynąc z falą i będąc równocześnie nieświadomym, dokąd ta fala zmierza.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

160. "Pieśń miłości" (1930)




































"La canzone dell'amore", reż. Gennaro Reghelli (Włochy, 1930) Kocham takie filmy. Los kieruje postępowaniem bohaterów, niezrozumiała duma prowadzi do nieporozumień, bo nie pozwala na wyjaśnienia, i popycha w stronę krawędzi. Pięknie jest w tym filmie pokazane, jak kobieta potrafi wyrzec się kariery dla większego szczęścia. A szczęściem tym jest mały niemowlak, braciszek, którego osierociła matka. Lucia wychowuje go jak własnego syna i obdarza go wielką miłością. To jest przecudne w tym filmie. Kilka wspaniałych scen z dzieckiem budzą radość w sercu. Pokazana jest też w "Pieśni miłości" ludzka dobroć. Uosabia ją gospodyni, u której Lucia znajduje po powrocie z braciszkiem z domu rodzinnego do Rzymu schronienie, a raczej przytulny kąt i życzliwą duszę. Stylistyka filmu jest oczywiście typowa dla lat 30-tych i nie należy oczekiwać tego, co w kinie pojawiło się kilka dekad później, na przykład nieuczesanych włosów u zarobionej mamy, takie rzeczy są sugerowane i każdy chyba wie, co oznacza posiadanie dziecka. Braciszek sika na suknię siostry i to wystarczy. Mnie to nie przeszkadza. Otwarcie filmu jest radosne, pogodne, wręcz sielankowe. Kamera przemierza słoneczne ulice Rzymu, a zza kadru słyszymy pieśń miłosną do Lucii. Ta pieśń wykonywana jest w ogrodzie restauracji przez Enrico. Lucia kocha się z wzajemnością z tym obiecującym kompozytorem. W gronie przyjaciół świętują przy winie, śpiewając radosne pieśni i bawiąc się wesoło. Enrico musi wyjechać na tournée, Laura zostaje w Rzymie. Tam jednak dopada ją depesza o śmierci matki, podczas nieobecności w mieście Enrica odwiedza rodzinne strony i dowiaduje się o istnieniu osieroconego braciszka. Tyle z fabuły, więcej nie zdradzę. Po promiennym otwarciu, w nastrój filmu wkrada się niepokój i proza życia. Zakończenie jest dramatyczne, na szczęście nie takie, jakiego się obawiałem. Na koniec miałem wilgotne oczy. Trzy sekwencje w filmie są dla mnie interesujące. Zawsze szukam w filmach takich scen, których wcześniej nigdy nie widziałem. W "Pieśni miłości" są takie dwie. Pierwsza to Laura ucząca chodzić Nini (tak nazywa się braciszek) chodzić po krawędzi okrągłego stołu, a kamera z przeciwnej strony wraz z nimi obraca się dookoła stołu. Cudne. Druga to rejestracja piosenki na potrzeby płyty w tamtych czasach. Nigdy wcześniej nie widziałem próby nagrania piosenki w studio ani w latach 20-tych, ani dekadę potem. Ostatnia sekwencja jest wręcz psychodeliczna, pokazuje bowiem panoramę miasta w ciągłej deformacji z każdej strony, na dodatek z użyciem podwójnej ekspozycji. Ów zabieg oddaje stan wewnętrzny Lucii w danym momencie i potęguje niepokój, który wtedy właśnie osiąga w całym filmie swe apogeum. Dodać należy, ze "Pieśń miłości" jest pierwszym włoskim filmem dźwiękowym, ale nie ma w nim jak w doskonałym "M" Fritza Langa bezliku dźwięków codziennego życia, jest za to sporo muzyki. Te wczesne dźwiękowe filmy już tak mają, że upajają się bez umiaru nowymi możliwościami. Dla takiego miłośnika muzyki jak ja, nie jest to żadna niedogodność, a wręcz przeciwnie. To chyba tyle z mojej strony na temat tego filmu.

piątek, 3 stycznia 2020

159. "Braciszek" (1927)
































"The Kid Brother", reż. Ted Wilde i inni (USA, 1927)
W niemej komedii było tak, że fabuła bywała mniej lub bardziej sztampowa, za to komicy prześcigali się w gagach. Gagi to sól i esencja niemej komedii, fabuła o tło. Śmiałem sie niemal przez cały film. Były momenty bardziej pospolite (kopniaki) i wyrafinowane (żegnanie się z dziewczyną wspinając się na drzewo), ale nie było ani przez chwilę współczesnej trywialnej żenady na temat wydalania i torsji (głównie made in USA). Dodać należy jeszcze, że nie ma w tym filmie ani jednego tricku komputerowego... Istotny był pomysł i zaskoczenie, a nie nie-rzeczywistość wirtualna. Pościg z małpką musiał opierać się na tresurze, ale zwierzątko zagrało doskonale i było w stu procentach prawdziwe, żaden grafik przy nim nie majstrował. Zdumiewające. Powrót do mistrzów starego kina jest jak picie klarownie czystej wody prosto ze źródła. To prawdziwa przyjemność. Harold Lloyd, trzeci wielki komik po Chaplinie i Keatonie (a byli przecież jeszcze Stan Laurel i Oliver Hardy - Laurel, jak wiadomo, przypłynął do USA z Londynu na tym samym statku co Chaplin w 1914 roku, a po nich bracia Marx) gra tu najmniej słynnego braciszka w słynnym na cały kraj klanie szeryfa. Zawsze w cieniu braci, sprytem pokonuje przeciwności i radzi sobie w trudnych sytuacjach także odwagą i fizyczną sprawnością, chociaż wygląda zawsze na zakompleksionego inteligencika w okularach. Można powiedzieć, że w filmie wydostaje się spod pantofla ojca i braci, by stanowić o swoim losie, a w finale dokonać heroicznego czynu (nie zdradzę jakiego, ale proszę pamiętać, że fabuła w niemej komedii gra drugoplanową rolę). Gra idzie o honor rodziny, o rękę pięknej dziewczyny i o uwierzenie w samego siebie...