poniedziałek, 6 stycznia 2020

160. "Pieśń miłości" (1930)




































"La canzone dell'amore", reż. Gennaro Reghelli (Włochy, 1930) Kocham takie filmy. Los kieruje postępowaniem bohaterów, niezrozumiała duma prowadzi do nieporozumień, bo nie pozwala na wyjaśnienia, i popycha w stronę krawędzi. Pięknie jest w tym filmie pokazane, jak kobieta potrafi wyrzec się kariery dla większego szczęścia. A szczęściem tym jest mały niemowlak, braciszek, którego osierociła matka. Lucia wychowuje go jak własnego syna i obdarza go wielką miłością. To jest przecudne w tym filmie. Kilka wspaniałych scen z dzieckiem budzą radość w sercu. Pokazana jest też w "Pieśni miłości" ludzka dobroć. Uosabia ją gospodyni, u której Lucia znajduje po powrocie z braciszkiem z domu rodzinnego do Rzymu schronienie, a raczej przytulny kąt i życzliwą duszę. Stylistyka filmu jest oczywiście typowa dla lat 30-tych i nie należy oczekiwać tego, co w kinie pojawiło się kilka dekad później, na przykład nieuczesanych włosów u zarobionej mamy, takie rzeczy są sugerowane i każdy chyba wie, co oznacza posiadanie dziecka. Braciszek sika na suknię siostry i to wystarczy. Mnie to nie przeszkadza. Otwarcie filmu jest radosne, pogodne, wręcz sielankowe. Kamera przemierza słoneczne ulice Rzymu, a zza kadru słyszymy pieśń miłosną do Lucii. Ta pieśń wykonywana jest w ogrodzie restauracji przez Enrico. Lucia kocha się z wzajemnością z tym obiecującym kompozytorem. W gronie przyjaciół świętują przy winie, śpiewając radosne pieśni i bawiąc się wesoło. Enrico musi wyjechać na tournée, Laura zostaje w Rzymie. Tam jednak dopada ją depesza o śmierci matki, podczas nieobecności w mieście Enrica odwiedza rodzinne strony i dowiaduje się o istnieniu osieroconego braciszka. Tyle z fabuły, więcej nie zdradzę. Po promiennym otwarciu, w nastrój filmu wkrada się niepokój i proza życia. Zakończenie jest dramatyczne, na szczęście nie takie, jakiego się obawiałem. Na koniec miałem wilgotne oczy. Trzy sekwencje w filmie są dla mnie interesujące. Zawsze szukam w filmach takich scen, których wcześniej nigdy nie widziałem. W "Pieśni miłości" są takie dwie. Pierwsza to Laura ucząca chodzić Nini (tak nazywa się braciszek) chodzić po krawędzi okrągłego stołu, a kamera z przeciwnej strony wraz z nimi obraca się dookoła stołu. Cudne. Druga to rejestracja piosenki na potrzeby płyty w tamtych czasach. Nigdy wcześniej nie widziałem próby nagrania piosenki w studio ani w latach 20-tych, ani dekadę potem. Ostatnia sekwencja jest wręcz psychodeliczna, pokazuje bowiem panoramę miasta w ciągłej deformacji z każdej strony, na dodatek z użyciem podwójnej ekspozycji. Ów zabieg oddaje stan wewnętrzny Lucii w danym momencie i potęguje niepokój, który wtedy właśnie osiąga w całym filmie swe apogeum. Dodać należy, ze "Pieśń miłości" jest pierwszym włoskim filmem dźwiękowym, ale nie ma w nim jak w doskonałym "M" Fritza Langa bezliku dźwięków codziennego życia, jest za to sporo muzyki. Te wczesne dźwiękowe filmy już tak mają, że upajają się bez umiaru nowymi możliwościami. Dla takiego miłośnika muzyki jak ja, nie jest to żadna niedogodność, a wręcz przeciwnie. To chyba tyle z mojej strony na temat tego filmu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz