niedziela, 7 lipca 2019

156. "Chelsea Girls" (1966)







































Wielkie oczekiwania przed obejrzeniem tego filmu, po seansie zostały zaspokojone połowicznie. Film trwa 3 i pół godziny, a mógłby trwać siedem godzin, ale na szczęście Paul Morrissey i Andy Warhol wpadli na pomysł podzielenia ekranu na dwa segmenty, tak że równocześnie widz ogląda dwa filmy. Zabieg ciekawy, ale po jakimś czasie raz że nużący, a dwa, że kilka razy skupiony na jednym filmie, umykała mi akcja drugiego, który długimi niezmieniającymi się sekwencjami usypiał mnie. Sekwencje czarno-białe są realistycznym zapisem głównie rozmów kilku postaci w pokojach hotelu Chelsea w Nowym Jorku, kolorowe, kręcone także w tym hotelu, maja bardziej psychodeliczny charakter, a ich apogeum stanowi końcowy filmik z płacząca Nico. Kamera skupia się wyłącznie na twarzy Nico, ta w sumie przez pół godziny niewiele się zmienia, natomiast szaleje światło, a na twarzy aktorki-piosenkarki pojawiają się psychodeliczne wzory. Tytuł nieco mylący, gdyż sporo w filmie panów, wiadomo, twórcy filmu lubili chłopców. Spodziewałem się po "Chelsea Girls" więcej, bo w końcu film jest uważany za arcydzieło Fabryki Warhola, no i wiadomo, ze ja lubię filmy awangardowe, jednak w piętnastominutowym "Psie andaluzyjskim" dzieje się więcej i jest ciekawiej, niż w siedmiu godzinach rejestracji ludzi siedzących na łóżku i gadających nie wiadomo o czym; jeden mówi jaki to słodki jest jego pot, inny że jest papieżem i bawi się strzykawką, dwóch panów, jeden w szlafroku, drugi w majtkach, leżą na łóżku i pala papierosy, cztery dziewczyny gadają coś w pokoju, jedna siedzi pod stolikiem, odbierają telefony i tak bez końca. Oczarowany awangardowymi filmami Jonasa Mekasa oczekiwałem chyba czegoś w podobnym stylu, a otrzymałem rozciągnięty do granic ludzkiej wytrzymałości nawet nie powolny, a skrajnie statyczny film, do którego na pewno już nie powrócę. Oczywiście doceniam sam pomysł, realizację, która na poziomie pracy kamery i gry światłem jest bardzo dobra. Rozumiem też, że film dokumentuje grę aktorów ze stajni Warhola, co dziś dla wielu może być okazją, by się im dokładnie przyjrzeć, bo w końcu Factory jest dzisiaj synonimem pewnego ciekawego okresu w historii sztuki, bo w sumie sama gra polega na odgrywaniu samych siebie, jednak jest coś w tym filmie, że z widza czyni on podglądacza, tylko że znudzonego brakiem rozwoju wydarzeń. Seans odnotowany, zaliczony, czekają kolejne filmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz