niedziela, 28 marca 2021

185. "W kogo ja się wrodziłem" (2001)

 


W tekście jest opisana częściowo fabuła filmu wraz z kilkoma szczegółami, bez których niemożliwe byłoby napisanie zrozumiale o filmie.
Mądry i ciepły, chociaż momentami gorzki, jak to życie czasami bywa, film Ryszarda Bugajskiego, w którym zestawiono ze sobą przedstawicieli trzech pokoleń i trzech odmiennych natur. Jest to powód do sporów pokoleniowych i rodzinnych trzech panów, którzy otrzymali sposobność do wysłowienia ukrytych i jawnych pretensji. Ojcu pozostało kilka miesięcy życia, rak, więc dziadek i syn w Dniu Ojca postanawiają bez jego wiedzy wypisać go ze szpitala i urządzić mu przyjęcie. Piękno filmu polega na tym, że potrafi on banalne sprawy przedstawić w niezwykły sposób, tak więc syn wiezie ojca na lotnisko, lecą rozklekotanym samolotem nad morze, po czym muszą skakać na spadochronie. Każdy chyba chciałby, żeby zrobiono mu taką niespodziankę. Ojciec dowiaduje się w ten jeden dzień więcej, niż przez ostatnich kilkanaście lat, od czasu, kiedy matka odchodząc zabrała małego synka ze sobą. Można domyślić się bez trudu zakończenia, ale nie o to chodzi, że znamy je od początku, i o to właśnie chodzi, bo takie musiało być. Można mieć tu na myśli Mickiewiczowskie "kochajmy się!", ale chodzi nie tylko o to. Żadne słowa nie oddadzą oczywiście, nie opiszą w sposób umożliwiający porównanie sekwencji filmowej, to są dwie różne formy wypowiedzi, ale i tak nie będę więcej zdradzać fabuły. Najlepiej film oglądać, zamiast o nim czytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz