wtorek, 7 grudnia 2021
Eustachy Rylski „Obok Julii”
Bohater książki wraca pamięcią do lata 1963 roku, który — jak się okazało — stał się dla niego rokiem przełomowym. Od owego lata zaczyna się ciąg zdarzeń, które wplątują Janka w historie, przed którymi się wprawdzie nie broni (nie bez znaczenia jest nazwisko, jakie nosi) i które sytuują go po złej stronie prawa, jednakże dają mu możliwość przeżycia swej egzystencji niczym bohater Hemingwaya, którym się wówczas zaczytywano.
Książka Rylskiego zaczyna się jak idylliczne wspomnieniem pogodnej młodości, jednak Rylski co chwile zaskakuje czytelnika, zmieniając charakter książki. Można tu doszukiwać się wielu odniesień, w tym do „Odysei” Homera. Rylski błyskotliwym językiem (ale kiedy potrzeba także dosadnym) buduje misterną konstrukcję swej powieści i biada tym, którzy czytają nieuważnie! Trzeba wracać i szukać wyjaśnień, gdyż Rylski nie lubi oczywistości i czasem tylko sugeruje czytelnikowi, co się zdarzyło. Nie jest to więc powieść banalna, a raczej używając lepszego określenia, „Obok Julii” nie należy do powieści klasycznych; autor nie tylko nie zachowuje jedności miejsca i akcji, ale także nie ogranicza się jedynie do jej opisu, budując wielokrotnie złożone zdania wypełnione nadbudowanymi znaczeniami i sensami, poddając bohaterów nieco większej analizie.
Ma Rylski także co nieco do powiedzenia na temat życia, innymi słowy, w akcje wplata swoje refleksje, co znacznie wzbogaca książkę. Fabuła, po obłuskaniu z refleksji jest, jeśli nie prosta, to przynajmniej niezbyt skomplikowana, o to jednak w literaturze chodzi, żeby książka zawierała cos więcej niż tylko banalną fabułę, a u Rylskiego tak właśnie jest. Polecam.
poniedziałek, 15 listopada 2021
Aleksander Kaczorowski „Praski elementarz”
Przed lekturą książki Kaczorowskiego zadałem sobie pytanie, czy można jeszcze napisać nowatorską książkę o Pradze? Odpowiedź musi być negatywna, ponieważ wydaje się, że trudno o bardziej zgłębiany przez pisarzy temat. W tytule jednak mamy tajemnicze słowo „elementarz”, które sugeruje, że nie jest to do końca książka o Pradze. O czym więc traktuje „Praski elementarz”?
Aleksander Kaczorowski na początku lat 90-tych odwiedził stolicę Czech na pięć dni. Były to pięć dni, które zdecydowały o jego przyszłości, pięć dni, które go ukierunkowały. W tak krótkim czasie nie można poznać żadnego miasta, a tym bardziej miasta takiego jak Praga, bogatego w zabytki i w historię; o tym wie każdy, kto kiedykolwiek odwiedził to miasto lub próbował wcześniej dowiedzieć się o nim więcej za pomocą lektury. Konieczna jest selekcja. Trzeba zobaczyć Hradczany, Stare Miasto, Plac Wacława, kosztem Józefowa czy Žižkova. Kaczorowski nie zabiera nas w żadne z tych miejsc. Jego „praski elementarz” jest podróżą w głąb czeskiej duszy. A także w głąb własnej. Praga jest w książce przedstawiona jedynie jako miejsce, w którym rozgrywają się opisywane wydarzenia, środkiem ciężkości jest jednak nie miejsce, w którym rozgrywa się akcja, ale jej charakter. W skrócie chodzi w „praskim elementarzu” o losy czeskich intelektualistów oraz ich postawę wobec komunizmu.
Sporo pojawiających się w książce postaci jest bez trudu rozpoznawalnych dla każdego czytelnika. Hrabal, Kundera, Hašek, Čapek, Jesenská, Havel, Kafka. Sporo jednak informacji na temat twórców mniej znanych dla czytelników, nie interesujących się zbyt głęboko czeską kulturą. A i o tych tuzach autor potrafi powiedzieć wiele faktów nieznanych, jak na przykład to, że Hrabal nie był powszechnie lubiany i ceniony w Czechach w latach po Aksamitnej Rewolucji za uległość wobec władzy, albo podobnie Havel był krytykowany za swoją prezydenturę oraz za przychylny stosunek wobec agresji USA na Irak. O tym nie wiedziałem.
Gruba kreska, którą są odgrodzeni od siebie artyści konformistyczni od nonkonformistycznych, jest wszak pozorną granicą. Opisywane losy sugerują, że nie wszyscy dysydenci traktowani byli w ten sam sposób. Niektórym udało się wyemigrować, inni zasilili robotnicze brygady w kopalniach i w hutach. Jedni tylko trwali w swej wewnętrznej emigracji, inni byli przesłuchiwani i więzieni. Łatwo jest krytykować z Paryża, jak to robił Kundera, Hrabala, który pozostał w kraju.
Centralną postacią książki — jakżeby inaczej — jest Franz Kafka. Jego cień unosi się nad Pragą nieustannie i z upływem czasu nie niknie, raczej się utrwala. Każdy z twórców wymienionych w elementarzu Kaczorowskiego w swym artystycznym dorobku odnosi się do twórczości autora „Zamku". Chociaż Kafka miał szczęście nie zaznać komunizmu, to z jego wieloznacznej twórczości łatwo jest odczytać prefigurację systemów totalitarnych, a gęsta atmosfera jego książek, opisy bezdusznych trybów biurokracji jak żywo tworzą obraz znany z czasów komunizmu. Przytoczę cytat z książki Kaczorowskiego:
[...] autor „Przemiany” był w Czechach już zawsze aktualny: surrealiści odkrywali w nim presurrealistę, egzystencjaliści — preegzystencjalistę, a chrześcijanie — pisarza religijnego. Nie dało się go zinterpretować tylko w jeden sposób — jako „presocrealstę".
Osoba Kafki, a raczej jego twórczość łączy przedstawionych w elementarzu artystów, gdyż każdy z nich chcąc nie chcąc był/jest skazanym na oddziaływanie tej prozy, jej nieustająca emanację i oddziaływanie na współczesny świat intelektu; Kafka jest, zdaje się, osią elementarza, punktem odniesienia. Tak to widzę.
Dzięki książce Kaczorowskiego, o której guru polskich czechofilów Mariusz Szczygieł powiedział, że to nie był dla niego elementarz, ale uniwersytet (cytat na stronie wydawnictwa Czarne), przywołani zostali wcześniej wymienieni artyści ważni i znani, artyści zapomniani (jak Klíma czy Kolář) oraz czescy intelektualiści na emigracji, którzy zajmowali się wydawaniem książek zakazanych w kraju. Pomijając czasem irytujący styl autora, który lubi wplatać w tekst utarte zwroty historyczne, "Praski elementarz" to lektura intrygująca, wciągająca, pouczająca i podająca na tacy wiele interesującej wiedzy. Nawet jeżeli kogoś nie pociąga kultura Czech, to przecież szalenie interesujące są losy i postawy ludzi w obliczu totalitaryzmu. A także fakty o tym, jak ludzie ludziom tworzyli piekło, co zawsze wywołuje we mnie stan, który można określić jako niewiarę w oczywistości, ponieważ trudno mi w to uwierzyć, że tak można. A jednak istnieją na to niezbite dowody i świadectwa, między innymi „Praski elementarz” Aleksandra Kaczorowskiego.
Zbigniew Rokita "Kajś"
Wczoraj na targach książki w Katowicach rozmawiałem z panem Rokitą. Zapytałem go, dlaczego pisze w niej o Górniku Zabrze, klubie resortowym, stworzonym, żeby dostarczyć igrzysk ludności przesiedlonej na Śląsk po 1945 roku, przez cały komunizm będącym prominentem komunistów, sztandarowym propagandowym klubem (nikogo tu nie obrażam, piszę o FAKTACH), sztucznie wszczepionym tworze w śląski organizm, na co pan Rokita odpowiedział, że jest żabolem. To oświeciło mi, dlaczego w sowiej książce tak bardzo propaguje śląskość nabytą, śląskość osób przyjezdnych, śląskość zewnętrzną. Odpowiedziałem panu Rokicie, że jeżeli tak dogłębnie bada i analizuje korzenie śląskości, a przymyka oko na oczywiste niekorzystne fakty, to traci tym nie tylko na obiektywności (ta akurat rzadko bywa używana powszechnie), ale przede wszystkim na wiarygodności. Jeżeli ktoś odpycha od siebie prawdę o klubie, któremu kibicuje, a stara się dokonywać w innym miejscu analizy, czym jest śląskość i jaka jest obecnie, to niestety jego przymykanie oka na to, co ewidentnie zostało Śląskowi narzucone z zewnątrz, dodatkowo w czasach stalinizmu, w celu scementowania przyjezdnych z zewnątrz, jest kontrowersyjne. Albo się jest Ślązakiem i wie się, co jest rdzennie śląskie, a co chamsko Śląskowi narzucono w zbrodniczym komunistycznym systemie (i przez cały ten system wspierano), albo się chce być tylko Ślązakiem, w czym komunistyczny twór piłkarski nie przeszkadza. Niestety pan Rokita się skompromitował w moich oczach Ślązaka z dziada z pradziada. Pan Rokita zresztą mówił podczas spotkania z czytelnikami, że wiele osób twierdzi, że nie ma prawa uważać się za Ślązaka. Teraz rozumiem te osoby oraz ich punkt widzenia. Już podczas lektury dziwiło mnie, że książka traktuje o terenach na Zachód od Bytomia, pomijając w sumie nie tylko tak rdzennie śląskie miasta jak Chorzów i Świętochłowice, ale nawet po macoszemu traktując same Katowice. Ta książka to próba stworzenia śląskości z przyjezdnych ze Wschodu po 1945 roku i migrantów za pracą w kopalniach w latach 70-tych. Ani jednych, ani drugich nie było na Śląsku w 1920 roku, w czasie Powstań Śląskich, w czasie powstawania Ruchu, w dobie tworzenia się śląskiej autonomii. Zgodzić się jedynie mogę z panem Rokitą, ze teraz śląskość jest rozmyta i tak jak pogardliwie Niemcy mówili wasserpolnisch, tak teraz można śmiało mówić o rozwodnionej śląskości. Znam wielu Ślązaków, którzy nie znają godki, używając tylko kilku charakterystycznych słów, nie mają pojęcia o historii i kulturze Śląska. Ba, nie mają oni nawet pojęcia o sukcesie książki pana Rokity (a niektórzy pewnie nawet nie wiedzą, co to jest ta literacka nagroda Nike). To też jest ułomna śląskość. Taka śląskość bez jakichkolwiek ambicji, "urodziołech sie na Ślonsku, to musza byc genał Ślonzokiem". Jasne, nic więcej niech nie robią, tylko niech sobie będą, ot, taka wegetacja.
Zdjęcie mojego autorstwa
niedziela, 17 października 2021
Dejan Sudjic „Kompleks gmachu. Architektura władzy”
Dejan Sudjic znany z książek poświęconych małym precyzyjnym przedmiotom pod kątem dizajnu („Język rzeczy” i „B jak Bauhaus”), tym razem bierze na warsztat architekturę monumentalną. Słowo „gmach” nie zawsze jest precyzyjne, gdyż opisywane w „Kompleksie gmachu” koncepcje architektoniczne idą nierzadko o wiele dalej od budowli będących zgodnymi z sensem tego już przecież i tak nieskromnego słowa. W skrócie można by określić książkę Sudjica jako prezentację megalomanii w architekturze. Język autora jest przystępny i czytelnik raczej nie zostaje zasypany fachowymi terminami. Książkę czyta się niezwykle dobrze także dlatego, że napisana jest z nieco subiektywnego punktu widzenia autora, który lubi sobie czasem zakpić z niektórych projektów, pokazać ironiczny uśmieszek, kąśliwie skrytykować niektóre pomysły, używając do tego porównań wywołujących pejoratywne odczucia wobec zbyt śmiałych bądź niedorzecznych koncepcji.
Punkt odniesienia Sudjica to zdrowy rozsądek i funkcjonalność budynku. Jawnie kpi z wyścigu o najwyższy drapacz chmur w USA, a bezpardonową walkę o zlecenie wypełnienia pustki po World Trade Center (Ground Zero) zdecydowanie potępia z pomocą dobitnych argumentów. Po lekturze książki człowiek odkłada ją na stolik i pierwsza myśl dotyczy faktu, jak mało wiedziało rzeczach, które działy się za jego życia nieopodal. Padają astronomiczne kwoty przeznaczone na budowę, po czym są one podwajane bądź potrajane w trakcie jej realizacji. Sudjic zadaje czytelnikowi pytanie, czy budowa bywa warta swojej ceny? Budynek muzeum sztuki kosztuje kilkadziesiąt razy więcej od kwoty 10 milionów dolarów przeznaczonej na zakup eksponatów. W groteskowy sposób opisuje Sudjic „wyścig” prezydentów USA o pozostawienie po sobie śladu w postaci bibliotek prezydenckich.
Megalomanii budowania gigantów może ulec niekoniecznie tylko architekt. Bardziej ulegli względem niej bywają władcy państw, dyktatorzy, multimilionerzy, burmistrzowie miast. Totalitarne państwo stwarza lepsze warunki do budowy gmachów, ponieważ pragnie stawiać monumenty, będące symbolami władzy oraz zwalczać stare za pomocą nowego. Architekt według Sudjica bywa marionetką dyktatorów, burmistrzów i multimilionerów. Książka Sudjica zaczyna się od prezentacji architektury III Rzeszy, Związku Radzieckiego, Włoch doby Mussoliniego oraz Iraku Saddama Husajna. Od przykładów oczywistych autor przechodzi do mniej znanych przykładów architektury monumentalnej takich jak lotnisko pod Paryżem w dobie rządów Mitterranda, budowy niezliczonych i nierentownych filii Muzeum Guggenheima lub Kryształowa Katedra jako przykład megalomańskiej sakralnej komercji itd. Książka pełna ciekawych faktów, danych, liczb, nazwisk, przykładów i ocen. Polecam gorąco.
piątek, 8 października 2021
Wisława Szymborska i Zbigniew Herbert „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996”
Jest to korespondencja niezbyt obszerna i dosyć lakoniczna, gdyż otrzymujemy zaledwie 91 listów wysłanych w okresie 41 lat, a składają się na nią głównie kartki zapisane kilkoma zdaniami. Rekompensatę stanowi zawartość książki. Listy poetów pełne są humoru, dowcipnych tekstów, zaczepek słownych oraz przesadzonych świadomie wyrazów uwielbienia bądź dezaprobaty, tworzących rodzaj flirtu i zabawy słownej, a świadczącej dobitnie, że poeci rozumieli się - jeśli tak można napisać - bez słów. Wyczuwalny jest wielki dystans obu poetów do swoich tekstów,
wtorek, 7 września 2021
Christian Kracht „Umarli"
„Umarli" Christiana Krachta to niewielkich rozmiarów powieść o ludziach i ich uczuciach oraz nastrojach w przeddzień zapanowania w Niemczech faszyzmu. Akcja powieści jest wątła i melodramatyczna jak scenariusz do filmu z lat, w których została umiejscowiona. Bohaterami filmu są dwaj artyści filmowi, Szwajcar Nägeli i Japończyk Amakasu. Obaj uznają za swe credo filmowe podglądanie świata, przypatrywania się zdarzeniom z boku, z ukrycia. Pragną sukcesu, znajdują się właściwie u jego progu i gdyby nie kilka czynników, prawdopodobnie sukces stałby się w końcu ich udziałem. Niestety walec historii powoli, aczkolwiek nieubłaganie, nadciąga, aby zmiażdżyć plany i usiłowania milionów ludzi, w tym plany dwóch filmowców. Łączy ich razem także prokrastynacja, jakiś wewnętrzny bezwład; ich wspólna praca nad filmem nie dochodzi do skutku, ba, prace nawet nie zostają rozpoczęte. A film grozy wkrótce ma się urzeczywistnić.
Dodajmy, że w książce Krachta osobiście pojawia się Charlie Chaplin, podobnie jak dwoje wielkich krytyków kina niemego: Siegfred Krancauer i Lotte Elsner (autorka między innymi biografii Murnaua i Langa) oraz epizodycznie Fritz Lang. Wypowiedź Eisner, że w Niemczech da się jeszcze wytrzymać przez pół roku, a potem trzeba emigrować, sugeruje narastające napięcia i zbliżającą się katastrofę. Więcej jednak odniesień filmowych i tu - fanom kina tamtych lat - trudno zapomnieć tę książkę, bo w jakiej innej książce są wspominani Ozu, Dowżenko, Lang, Wiese, Murnau, Walser, Chaplin, Ucicky (nieślubny syn Klimta, autor zajadłego antypolskiego filmu „Heimkehr” z 1939 roku), Vigo, Pabst, Riefenstahl, Sternberg i inni? Jest to uczta dla kogoś obeznanego w temacie niemego kina, ponieważ fabuła nie kończy się dla niego na stronicach książki, ale w bardzo znacznym stopniu wykracza poza strony powieści i pozwala odczytywać aluzje.
Nägeli chce kręcić film o wampirach, więc nie należy zapominać, że w czasie, w którym rozgrywa się akcja książki, Carl Theodor Dreyer nakręcił swój niesamowity film „Wampir”. Są jeszcze inne oznaki, że Kracht nie lekceważy zbliżającej się dominacji faszyzmu. Krancauer i Eisner sugerują Nägeliemu, że jego film ma być alegorią zbliżającego się niebezpieczeństwa. Poza tym obecność Krancauera, który jest autorem książki "Od Caligariego do Hitlera" sama w sobie jest wymowna. Także Alfred Hugenberg, również postać autentyczna, pokazany został w książce jako szef wytwórni filmowej UFA, nie należy jednak zapominać, że był także członkiem zarządu banków i w przemyśle stalowym (między innymi prezesm zakłądów Kruppa, a z czego finansowano wojnę i produkowano czołgi, działa, amunicję i hełmy jak nie ze stali?) oraz ministrem w pierwszym rządzie Adolfa Hitlera. Na kartach książki zresztą wspomniano także o zastąpieniu Hugenberga na czele UFA przez Josepha Goebbelsa. Są to aż nazbyt czytelne wskazówki, że Kracht kładzie w "Umarłych" nacisk na zbliżającą się pandemię faszyzmu. Hugenberg był ponadto antysemitą. Temat tła historycznego, jak się gdzieniegdzie zarzuca Krachtowi w nielicznych recenzjach, nie jest potraktowany po macoszemu, tylko nie został on podany na tacy. Aluzje są tu gęste i liczne.
Podobnie w recenzjach wciąż powtarza się myląca informację, jakoby Nägeli nakręcił film grozy będący metaforą obecnej sytuacji, a przecież miał taki film jedynie w planach, a kręci - co jest w książce wyraźnie zaznaczone film eksperymentalny, awangardowy, impresjonistyczny zlepek przygodnie nakręconych ujęć, umiejętnie zmontowanych. Wreszcie akcja książki rozgrywa się sześć lat od wprowadzenia dźwięku do filmu, więc nie ma mowy o przełomie, a raczej o ostatnich bastionach niemego kina; nieme filmy kręcono jeszcze do połowy lat 30-tych w Japonii, Chinach, ZSRR, Chaplin natomiast nie kręcił już niemych filmów, owszem, jego tramp pozostał niemową, ale muzyka i dźwięk były już zsynchronizowane z obrazem. Były to filmy dźwiękowe, tylko pozbawione dialogów. W książce Krachta dialogi także należą do rzadkości.
„Umarli” to książka jak gdyby napisana z perspektywy czasu. Tytuł sugeruje ów dystans, a także stan, jaki czeka bohaterów, którzy nie zdołają przeżyć zbliżającej się katastrofy. Wszystko jest zatem już dokonane, wszystko się już wydarzyło, niczego nie można odwrócić. Kracht zdaje się mówić poprzez swoja książkę o nieuchronności przeznaczenia, o ludzkich losach skazanych na zdarzenia, które – cokolwiek by się nie zrobiło, jakkolwiek by się nie przeciwstawiało – zdarzy się to co ma się zdarzyć, a nie to, co człowiek chce by się zdarzyło. Czasem tylko pragnienia i los idą ze sobą w parze, co nie zmienia faktu, że dzieje się wszystko zgodnie z przeznaczeniem. Kracht dał swym bohaterom małe pole do manewru, nie można tu mówić o jakiejś głębi psychologicznej, chociaż postaci nie są wyłącznie z papieru. Są jakby w pół drogi. Nie wiem do końca, czy książka napisana dziewięćdziesiąt lat po dokonaniu się opisywanych zdarzeń i pokazująca je jako zdarzenia nieuchronne nie trąci czasem o banał. Prawdopodobnie tak jest, ale przed potraktowaniem jej jako wyłącznie banalną, chroni ją sposób przedstawienia epoki oraz nastrojów wówczas panujących. Być może to jest jej główne i zarazem udane zadanie.
niedziela, 27 czerwca 2021
Stefan Türschmid „Struna. Wyspa Nazino”
Bernard Newman „Rowerem przez II RP”
Bernard Newman przemierzył Polskę latem 1934 roku, a swoje wrażenia opublikował w formie książki rok później. Newmanowi niejedna osoba może pozazdrościć, wiedział on bowiem wiele miejsc i rzeczy, których dziś nikomu nie będzie już dane zobaczyć. Nie, żeby tych miejsc już nie było, ale nie ma ich już w takiej formie, w jakiej widział je Newman, i nie leżą w granicach naszego państwa. Są często legendarne jak Wilno i Lwów (który Newmana nie zachwycił), ich charakter jest dzisiaj odmieniony wskutek wojennych i powojennych zawieruch (nie ma już tych Żydowskich miasteczek, nie ma drewnianych wsi, nie ma bezkresnych przestrzeni, Prypeć leży daleko od nas i jest radioaktywny). Newman wciąż narzeka na piaszczyste drogi, których też już nie ma. Książka Newmana nie jest może do końca ścisłą, gdyż autor wykazuje sporo predylekcji do politycznych dywagacji (a tu nie zawsze wykazuje się intuicją oraz wiedzą, chociaż i tak należy podziwiać jego poziom wiedzy o Polsce; dziś bez trudu znaleźlibyśmy wiele osób o wiedzy mniejszej, a będącej przecież autochtonami, a nie cudzoziemcami) oraz do snucia legend i przypowieści (niektórych nowych dla każdego Polaka), ale ów brak precyzji i mitomania nie przysłaniają wielkiej sympatii, jaką Brytyjczyk darzy nasz kraj.
Newman — skoro już użyłem słowa „sympatia” — jest człowiekiem sympatycznym i trudno winić go o niektóre pomyłki; całokształt jego wizerunku jest bardzo pozytywny. To człowiek ciekawy, wszędobylski, wytrwały, rozmowny, towarzyski więc otwarty. Trudno znaleźć w jego reportażu słowa potępienia czy krytyki. Tak, nie jest zwolennikiem nazistów, ale też nie krytykuje ich zbytnio, a w końcówce książki nawet daje zwieść się pozorom, kiedy stwierdza, że niemiecka agresywność w dyskusjach z 1933 roku w rok później ustąpiła większej woli do dyskusji, wykazując tym nieumiejętność przewidywania przyszłości (nie twierdzę, że Newman miał przewidzieć Holocaust, ale poważanie relacji wygnanych Żydów jednak budzi pewne wątpliwości).
Niestrudzony cyklista Bernard Newman wędruje na swoim rowerze, który nazywa się George, przez Polskę międzywojenną sumiennie notując swoje spostrzeżenia i odczucia. Styl pisania Newmana jest bardzo dobrze opisany w przedmowie, jednak zadziwia w niej brak zwrócenia uwagi na sporą dawkę humoru w „Rowerem przez II RP”. Rower George jest w reportażu często personifikowany i lubi dyskutować ze swoim właścicielem. Newman także odznacza się sporą dawką humoru i dystansu. Wiele razy zaśmiałem się, czytając celne i dowcipne uwagi autora. Nie będę rozpisywać się, co Newmanowi przypadło do gustu, co go spotkało i co zobaczył. Warto przeczytać tę barwną opowieść o podróży przez kraj — jak podaje podtytuł — którego już nie ma i obejrzeć go oczami cudzoziemca, czyli skonfrontować z własnymi wyobrażeniami o przedwojennej Polsce.
Na pewno Newman jest przyjacielem naszego kraju i pisze o nim w bardzo życzliwym tonie. O Piłsudskim pisze, że jest dyktatorem, ale nie tyranem. Atmosferę Krakowa porównuje do Winchester i Cambridge. Wilno go zachwyca, ale męczy zbyt duża liczba kościołów. Narzeka na brak w Polsce wybitnych poetów, ale nie ma pojęcia, że w czasie pobytu w Wilnie może minął się na ulicy z Czesławem Miłoszem. Pomstuje na czerwoną cegłę jako tworzywo architektury, ale podziwia kościół św. Anny w Wilnie, który jest zbudowany z tego budulca. Jasna Góra to miejsce, w którym ratuje od ścisku tłumu ciężarną kobietę. Śląsk to głównie powód dla rozważań nad wielokulturowością tego regionu i związanymi z tym zawiłościami politycznymi. W Tarach wspina się w deszczowy dzień na Zawrat, ale ze względu na warunki atmosferyczne nie widzi gór. Newman lubi też fabularyzować swoją relację z podróży. I tak barwnie opisuje swą przygodę na tratwie dryfującej przełomem Dunajca i ucieczkę przed żubrem w Puszczy Białowieskiej. Barwna jest także jego próba ratowania przedstawienia podrzędnej trupy cyrkowej.
Oczytany Polak zna większość faktów z reportażu Anglika, tak dzielnie przemierzającego kolejne kilometry naszego kraju (faktów już dziś często historycznych), co nie zmniejsza przyjemności lektury tej ciekawej i intrygującej książki. Niejedna osoba chciałaby dzisiaj przeżyć przygodę, jaką bez wątpienia była podróż rowerem przez wertepy przedwojennej Polski. Książka Bernarda Newmana pozwala chociaż szczątkowo posmakować podróży rowerem poprzez ówczesna teraźniejszość, a obecnie już tylko przeszłość. Nie istnieje inny sposób podróżowania w czasie.
wtorek, 8 czerwca 2021
Georges Perec „Przestrzenie”
Perec napisał ciekawą książkę na, zdawałoby się, najzwyczajniejszy temat. Każdy wie, co to przestrzeń i każdy jej doświadcza, przemieszczając się w niej. Na początku wydaje się, że autor pisze leksykon przestrzeni, gdyż pochłaniają go wyliczenia rzeczy, które przestrzeń wypełniają. Także określenia dotyczące takich przestrzeni jak pokój, łóżko, ulica wydają się dosyć banalne. Owszem, Perecowi chodzi bowiem w książce o to, aby nad tym, co oczywiste zarzucić sieć refleksji, wydobyć przestrzeń z konwencji, spróbować spojrzeć na nią od nowa. Nie chodzi tu o pozbawianie przestrzeni ich dotychczasowych funkcji lub cech; te niech pozostaną niezmienne, ale nie jedyne, na wszystko można przecież spojrzeć na nowo. Przestrzeń staje się więc pretekstem do procesu myślowego, do pobudzenia świadomości i fantazji. Przestrzenie Pereca są najczęściej opisywane w oderwaniu od ludzi, od tłumów (ulice), natomiast zawsze czuwa nad nimi wewnętrzne oko autora, który dzieli się swoimi niedostępnymi, bo będącymi wynikiem procesów zachodzących w umyśle, myślami z czytelnikiem. Konstrukcja książki mówi o tym jasno na samym początku, ponieważ pierwszą przestrzenią u Pereca jest kartka papieru, na której piszące ja kreśli słowa. Słowa te są ograniczone krawędziami papieru i równocześnie nieograniczone poprzez wyobraźnię w nich zawartą. Od słów zaczyna się pojęcie przestrzeni. Konstrukcja książki ukazuje również rozrastanie się przestrzeni. Od małej kartki przestrzenie zaczynają rosnąć, poprzez łóżko, pokoje, mieszkanie, ulicę, miasto itd. Ciekawa, niebanalna książka napisana w formie krótkich o eseistycznym charakterze tekstów, przeplatanych czasem cytatami z innych autorów.
czwartek, 20 maja 2021
Vincent van Gogh „Listy do brata”
Zawsze uważałem, że korespondencja mówi o ludziach więcej od jakiejkolwiek biografii. W końcu każda biografia musi opierać się na korespondencji i zawartych w niej faktach. Gdzie indziej znajdziemy fakty, których świadkowie od dawna już nie żyją. Szkoda tylko zawsze, kiedy listy zachowują się tylko z jednej strony. Nie znamy listów Thea, znamy listy Vincenta. Dowiadujemy się z nich nie tylko o kolejnych etapach życia malarza, który wcześniej chciał zostać duchownym, ale także poznajemy, co to jest szaleństwo, a raczej jak blisko jest mu niby do normalności i jak ataki zmieniają skromne proste życie w piekło, co prowadzi do ostatecznej decyzji odebrania sobie życia. Listy van Gogha są trzeźwe, rzeczowe, przemawia w nich człowiek wrażliwy, ale też świadomy. W tych listach Vincent nie jest artystą na pokaz; on odczuwa potrzebę kreacji z pomocą palety z farbami wyłącznie — jak kilka razy podkreśla - „dla rozrywki”. Ale owa „rozrywka” to w jego przypadku nic innego jak całe życie i cała śmierć. To jak gdyby powołanie, które obywa się bez poklasku. To mit, że van Gogh za życia nie sprzedał żadnego obrazu. Osobiście tak w istocie było, ale pośrednio jego obraz „Czerwona winorośl” kupiła za 400 franków Anna Boch. Natomiast sam van Gogh nie chciał ani sprzedawać swoich obrazów, ani wystawiać ich w galeriach, a kiedy ukazał się w prasie artykuł chwalący jego malarstwo, co mogło być początkiem jego sukcesu, van Gogh reaguje negatywnie — nie chce, aby chwalono jego obrazy, bardziej zasługuje na pochwały Gauguin. To nie tak, że Vincent nie pragnie osiągnąć sukces, ale będąc świadomym stanu swego zdrowia psychicznego i pojawiających się co kilka miesięcy kryzysów, woli poczekać na wyklarowanie się sytuacji, na dłuższe okresy pozbawione ataków. Listy mówią o tym może nie wprost i trzeba czasem samemu wyciągać wnioski, ale głos, którym przemawiają, jest — że tak powiem — źródłowy, z pierwszej ręki. Smutek sytuacji życiowej, który przebija ze stron książki (niestety do dziś w Polsce nie ukazało się pełne wydanie listów i musimy zadowolić się wyborem) jest równoważony przez postawę samego van Gogha, który godzi się na wszelkie okoliczności i akceptuje swój stan zdrowia, ciesząc się w zamian każdym pociągnięciem pędzla, każdym trafnym kolorem, który w sposób doskonalszy oddaje żółtą barwę słoneczników. To listy, które pociągnięciami wiecznego pióra wyrażają ludzką duszę i serce, ich pragnienia, ale nie ma w nich krzty patosu, jest zwykły człowiek, który był wielkim artystą, ale albo o tym nie wiedział, albo nie dopuszczał do takiej wiedzy do swej świadomości. I jak tu się nie wzruszyć, kiedy w jednym z listów van Gogh spekuluje, że skoro jeden z obrazów dziś już zapomnianego malarza sprzedał się za 400 franków, to jego „Słoneczniki” również ktoś mógłby kupić za taką kwotę. Gdyby tylko mógł wtedy wiedzieć, że dziś potencjalnych nabywców na całym świecie, których stać na kupno tego obrazu, można policzyć na palcach jednej ręki...
niedziela, 18 kwietnia 2021
Otto F. Walter „Pierwsze niepokoje”
Książka Waltera przede wszystkim zaskakuje formą. Autor zrezygnował całkowicie z fabuły, stawiając na mozaikową fragmentaryczność; w sposób symultaniczny, przeplatany i ciągły, pojawiają się krótkie teksty o charakterze politycznych ulotek, paragrafów ordynacji wyborczej, fragmentów kroniki kryminalnej, wypisów z historii Szwajcarii, podręczników wojskowych, notowań na giełdzie, fragmentów konstytucji, artykułów prasowych, list przebojów, historii firmy Alpha, będącej głównym przedstawicielem przemysłu. Z tych wycinków Walter tworzy zwartą i logiczną całość. Ów werbalny collage opowiada o współczesnym państwie kapitalistycznym (na przykładzie Szwajcarii, ale pod płaszczykiem wymyślonego miasta). Ujawniają się narodowościowe konflikty rdzennych niemieckojęzycznych Szwajcarów i ludności przybyłej z innych krajów. Czyni to książkę Waltera w dzisiejszych czasach niezwykle aktualną. Podkreślana jest w kilku miejscach książki 750-letnia tradycja szwajcarskiej demokracji, najstarszej na świecie, a fragmenty historyczne mówią o kształtowaniu się w warunkach tej demokracji proporcji narodowościowych formowanych z ludów wędrownych przybyłych na tereny dzisiejszego wyimaginowanego miasta Jammers, co sugeruje jasno, że wszyscy byli wcześniej przybyszami. To istotna prawda w świetle wydarzeń nakreślonych w książce (nosi ona podtytuł "Szkic"). Pomimo tak luźnej i afabularnej formy, książka Waltera posiada swój rytm oraz oś czasową, jest nią mianowicie okres pięciu tygodni poprzedzających wybory w Jammers (od 30 kwietnia do 6 czerwca, a chodzi najprawdopodobniej o rok 1971, ponieważ na liście najlepiej sprzedających się płyt jest na pierwszym miejscu wydany w lutym tego roku album "Solisbury" grupy Uriah Heep). Walter nie pokazuje demokracji w najkorzystniejszym świetle, a raczej próbuje udowodnić, że demokracja nie jest w stanie rozwiązać wszystkich problemów, nie jest systemem idealnym. "Pierwsze niepokoje" nie chcą jednak występować przeciw demokracji, chcą ją naświetlić, przez co można ją potem ulepszyć. Społeczeństwo szwajcarskie nie chce słyszeć w książce Waltera kolejnych wiadomości o walkach w Belfaście, samo nie będąc świadomym narastających we własnym domu napięć. Na te napięcia Walter pragnie zwrócić uwagę. Ostrzega przed ich konsekwencjami, przed możliwością wymknięcia się ich spod kontroli, przed ich zaognieniem, przed zlekceważeniem. Napisana 49 lat temu książka dzisiaj jawi się bardziej aktualną niż pół wieku temu.
piątek, 16 kwietnia 2021
Jaroslav Rudiš „Koniec punku w Helsinkach”
niedziela, 11 kwietnia 2021
Zbigniew Herbert „Barbarzyńca w ogrodzie”
Hermann Hesse „Kartki ze wspomnień”
Terry Pratchett „Czarodzicielstwo”
Ryszard Kapuściński „Jeszcze dzień życia”
Ryszard Kapuściński „Autoportret reportera”
Hermann Hesse „Księga obrazów”
Tomás González „Trudne światło”
Kiedy sięgam po książkę kolumbijskiego pisarza, oczekuję kolumbijskiego klimatu, a tu kolejny twórca wciska mi do rąk USA... Ileż można? Jest to dla mnie jawne zawężanie świata do pewnego uproszczenia, że wszystko kręci się dookoła jedynego słusznego państwa na świecie... Książka jest ciekawie napisana z perspektywy ojca, który na starość zaczyna niedomagać, jak w młodości jego syn. Niedomaganie jest wprawdzie inne i zupełnie nieporównywalne, ponieważ Jacob w wyniku wypadku zostaje sparaliżowany i dokuczają mu piekielne bóle, których nie daje się uśmierzyć, ojciec zaś zaczyna tracić wzrok. David powraca w tym stanie do chwili, kiedy Jacob w wieku 28 lat nie potrafiąc wytrzymać zdecydował się na eutanazję. Temat jest ważny, chociaż nie taki powszechny, jednak kiedy zacznie kogoś dotyczyć, wówczas stać się może wszystkim co istotne. Mimo licznych subtelności, jakie zawiera książka, dygresji, które mają chyba za zadanie skupić uwagę bardziej na Davidzie, niż na Jacobie i wspomnień, czegoś mi w tej książce zabrakło. Nie poczułem się wzruszony i dziwił mnie chłód ojca, kiedy odliczał kolejne godziny dzielące Jacoba do celu jego podróży, którym jest klinika w Portland, gdzie czekało go przeznaczenie, które sam sobie obrał. Zresztą taki sam spokój zachowuje David, który jest malarzem, gdy traci ostrość widzenia. Moim zdaniem można przeczytać ze względu na formę, ale poza tym to żadna rewelacja, gdyż zbyt wiele wymownych treści zostało ujętych zbyt pobieżnie.
Susan Sontag „O fotografii”
George Orwell „Rok 1984”
Hermann Hesse „Wilk stepowy”
Kilka razy przeczytana, tym razem wysłuchana w świetnej interpretacji Leszka Abrahamowicza. Książka pełna trafnych obserwacji o naturze introwertyka, o jego stosunku do świata zewnętrznego, przed którym się ukrywa, o wieloustości natury ludzkiej, złożonej z bezliku czynników, ale i o kondycji współczesnego świata, dziwnie aktualne to nadal, a w świecie korporacji chyba nawet więcej. Nie ma już prawie wcale rękodzieł, wszystko powstaje w masowej produkcji na taśmach produkcyjnych, ale to stało się normą, a Hesse pisał "Wilka stepowego", kiedy rękodzieło jeszcze rozkwitało, zaś mechanizacja już prężnym krokiem wkraczała we współczesność. Był to więc czas przełomu. Jasno też Hesse widzi już w 1927 roku, że następna wojna jest nieunikniona. Dla mnie to jedna z tych książek, które pasują do mnie jak ulał; sam jestem introwertykiem, kocham sztukę i indywidualizm, nienawidzę wojny i przedkładam studiowanie książek nad zabawy taneczne, czyli Hesse sporo napisał o mnie. Nie jest to łatwa i oczywista lektura, sam wolę jej fragmenty do balu ,maskowego, a za Teatrem Magicznym jakoś średnio przepadam, bo chyba też nie do końca go rozumiem. Jedno co wiem na pewno, to że nie można go brać dosłownie.
Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”
Jerzy Pilch „Żółte światło”
W.G. Sebald „Pierścienie Saturna”
Charles Dickens „Klub Pickwicka”
193. „Orbitowanie bez cukru”
„Orbitowanie bez cukru”, reż. Ben Stiller [USA, 1994] 1h39 Dobry film o ważnych sprawach, o wchodzeniu w dorosłość, w życie, na rynek pracy, chociaż wiele rzeczy też przesadzonych (telefoniczne konferencje z wróżką),a w grze aktorskiej znowu te wytrzeszczane nienaturalnie oczy i sztuczna ekspresja na twarzach, szczególnie w czasie kłótni. W porównaniu z "Clerks" film bardziej szablonowy, bliżej mu do "Samotnych", ale tam grali Alice in Chains i Soundgarden, a Eddie Vedder udzielił się nawet jako aktor. W "Orbitowaniu bez cukru" soundtrack jest mniej pokoleniowy, U2 chyba najbardziej tu pasuje do Generation X, chociaż wykorzystana w filmie piosenka "All I Want Is You" pochodzi z wcześniejszej dekady. Nic na to nie mogę poradzić, ze kiedy widzę Bena Stillera, od razu przychodzą mi na myśl głupkowate komedie z jego udziałem. W "Reality Bites" chciał powiedzieć coś istotnego i zrobił to z powodzeniem. Oczywiście nie obyło się w filmie bez wątku romantycznego, ale i on sporo mówi o pokoleniu młodych ludzi na podstawie ich zachowania oraz statusu społecznego, jaki zdołali osiągnąć. Ethan Hawke mówi do Winony Ryder, właśnie zwolnionej z pracy: "Mnie zwalniano dwanaście razy, a mam dopiero dwadzieścia trzy lata". Znajome chociaż w cześci?
192. „Zapomniane taśmy wideo z nazistowskich Niemiec”
Andrzej Gowarzewski „Kolekcja klubów. Lwów – Wilno”
191. „Clerks – Sprzedawcy”, reż. Kevin Smith [USA, 1994] 1h28m
niedziela, 28 marca 2021
190. „It Was Great, But I Was Ready To Come Home”, reż. Kris Swanberg [USA, 2009] 1h01m