wtorek, 7 grudnia 2021

Eustachy Rylski „Obok Julii”


 
       Bohater książki wraca pamięcią do lata 1963 roku, który — jak się okazało — stał się dla niego rokiem przełomowym. Od owego lata zaczyna się ciąg zdarzeń, które wplątują Janka w historie, przed którymi się wprawdzie nie broni (nie bez znaczenia jest nazwisko, jakie nosi) i które sytuują go po złej stronie prawa, jednakże dają mu możliwość przeżycia swej egzystencji niczym bohater Hemingwaya, którym się wówczas zaczytywano.

       Książka Rylskiego zaczyna się jak idylliczne wspomnieniem pogodnej młodości, jednak Rylski co chwile zaskakuje czytelnika, zmieniając charakter książki. Można tu doszukiwać się wielu odniesień, w tym do 
Odysei Homera. Rylski błyskotliwym językiem (ale kiedy potrzeba także dosadnym) buduje misterną konstrukcję swej powieści i biada tym, którzy czytają nieuważnie! Trzeba wracać i szukać wyjaśnień, gdyż Rylski nie lubi oczywistości i czasem tylko sugeruje czytelnikowi, co się zdarzyło. Nie jest to więc powieść banalna, a raczej używając lepszego określenia, Obok Julii nie należy do powieści klasycznych; autor nie tylko nie zachowuje jedności miejsca i akcji, ale także nie ogranicza się jedynie do jej opisu, budując wielokrotnie złożone zdania wypełnione nadbudowanymi znaczeniami i sensami, poddając bohaterów nieco większej analizie.

       Ma Rylski także co nieco do powiedzenia na temat
 życia, innymi słowy, w akcje wplata swoje refleksje, co znacznie wzbogaca książkę. Fabuła, po obłuskaniu z refleksji jest, jeśli nie prosta, to przynajmniej niezbyt skomplikowana, o to jednak w literaturze chodzi, żeby książka zawierała cos więcej niż tylko banalną fabułę, a u Rylskiego tak właśnie jest. Polecam.

poniedziałek, 15 listopada 2021

Aleksander Kaczorowski „Praski elementarz”


Przed lekturą książki Kaczorowskiego zadałem sobie pytanie, czy można jeszcze napisać nowatorską książkę o Pradze? Odpowiedź musi być negatywna, ponieważ wydaje się, że trudno o bardziej zgłębiany przez pisarzy temat. W tytule jednak mamy tajemnicze słowo „elementarz”, które sugeruje, że nie jest to do końca książka o Pradze. O czym więc traktuje „Praski elementarz”?


Aleksander Kaczorowski na początku lat 90-tych odwiedził stolicę Czech na pięć dni. Były to pięć dni, które zdecydowały o jego przyszłości, pięć dni, które go ukierunkowały. W tak krótkim czasie nie można poznać żadnego miasta, a tym bardziej miasta takiego jak Praga, bogatego w zabytki i w historię; o tym wie każdy, kto kiedykolwiek odwiedził to miasto lub próbował wcześniej dowiedzieć się o nim więcej za pomocą lektury. Konieczna jest selekcja. Trzeba zobaczyć Hradczany, Stare Miasto, Plac Wacława, kosztem Józefowa czy Žižkova. Kaczorowski nie zabiera nas w żadne z tych miejsc. Jego „praski elementarz” jest podróżą w głąb czeskiej duszy. A także w głąb własnej. Praga jest w książce przedstawiona jedynie jako miejsce, w którym rozgrywają się opisywane wydarzenia, środkiem ciężkości jest jednak nie miejsce, w którym rozgrywa się akcja, ale jej charakter. W skrócie chodzi w „praskim elementarzu” o losy czeskich intelektualistów oraz ich postawę wobec komunizmu.

Sporo pojawiających się w książce postaci jest bez trudu rozpoznawalnych dla każdego czytelnika. Hrabal, Kundera, Hašek, Čapek, Jesenská, Havel, Kafka. Sporo jednak informacji na temat twórców mniej znanych dla czytelników, nie interesujących się zbyt głęboko czeską kulturą. A i o tych tuzach autor potrafi powiedzieć wiele faktów nieznanych, jak na przykład to, że Hrabal nie był powszechnie lubiany i ceniony w Czechach w latach po Aksamitnej Rewolucji za uległość wobec władzy, albo podobnie Havel był krytykowany za swoją prezydenturę oraz za przychylny stosunek wobec agresji USA na Irak. O tym nie wiedziałem.

Gruba kreska, którą są odgrodzeni od siebie artyści konformistyczni od nonkonformistycznych, jest wszak pozorną granicą. Opisywane losy sugerują, że nie wszyscy dysydenci traktowani byli w ten sam sposób. Niektórym udało się wyemigrować, inni zasilili robotnicze brygady w kopalniach i w hutach. Jedni tylko trwali w swej wewnętrznej emigracji, inni byli przesłuchiwani i więzieni. Łatwo jest krytykować z Paryża, jak to robił Kundera, Hrabala, który pozostał w kraju.

Centralną postacią książki — jakżeby inaczej — jest Franz Kafka. Jego cień unosi się nad Pragą nieustannie i z upływem czasu nie niknie, raczej się utrwala. Każdy z twórców wymienionych w elementarzu Kaczorowskiego w swym artystycznym dorobku odnosi się do twórczości autora „Zamku". Chociaż Kafka miał szczęście nie zaznać komunizmu, to z jego wieloznacznej twórczości łatwo jest odczytać prefigurację systemów totalitarnych, a gęsta atmosfera jego książek, opisy bezdusznych trybów biurokracji jak żywo tworzą obraz znany z czasów komunizmu. Przytoczę cytat z książki Kaczorowskiego:

[...] autor „Przemiany” był w Czechach już zawsze aktualny: surrealiści odkrywali w nim presurrealistę, egzystencjaliści — preegzystencjalistę, a chrześcijanie — pisarza religijnego. Nie dało się go zinterpretować tylko w jeden sposób — jako „presocrealstę".

Osoba Kafki, a raczej jego twórczość łączy przedstawionych w elementarzu artystów, gdyż każdy z nich chcąc nie chcąc był/jest skazanym na oddziaływanie tej prozy, jej nieustająca emanację i oddziaływanie na współczesny świat intelektu;  Kafka jest, zdaje się, osią elementarza, punktem odniesienia. Tak to widzę.

Dzięki książce Kaczorowskiego, o której guru polskich czechofilów Mariusz Szczygieł powiedział, że to nie był dla niego elementarz, ale uniwersytet (cytat na stronie wydawnictwa Czarne), przywołani zostali wcześniej wymienieni artyści ważni i znani, artyści zapomniani (jak Klíma czy Kolář) oraz czescy intelektualiści na emigracji, którzy zajmowali się wydawaniem książek zakazanych w kraju. Pomijając czasem irytujący styl autora, który lubi wplatać w tekst utarte zwroty historyczne, "Praski elementarz" to lektura intrygująca, wciągająca, pouczająca i podająca na tacy wiele interesującej wiedzy. Nawet jeżeli kogoś nie pociąga kultura Czech, to przecież szalenie interesujące są losy i postawy ludzi w obliczu totalitaryzmu. A także fakty o tym, jak ludzie ludziom tworzyli piekło, co zawsze wywołuje we mnie stan, który można określić jako niewiarę w oczywistości, ponieważ trudno mi w to uwierzyć, że tak można. A jednak istnieją na to niezbite dowody i świadectwa, między innymi Praski elementarz
 Aleksandra Kaczorowskiego.


Zbigniew Rokita "Kajś"

     




         


Wczoraj na targach książki w Katowicach rozmawiałem z panem Rokitą. Zapytałem go, dlaczego pisze w niej o Górniku Zabrze, klubie resortowym, stworzonym, żeby dostarczyć igrzysk ludności przesiedlonej na Śląsk po 1945 roku, przez cały komunizm będącym prominentem komunistów, sztandarowym propagandowym klubem (nikogo tu nie obrażam, piszę o FAKTACH), sztucznie wszczepionym tworze w śląski organizm, na co pan Rokita odpowiedział, że jest żabolem. To oświeciło mi, dlaczego w sowiej książce tak bardzo propaguje śląskość nabytą, śląskość osób przyjezdnych, śląskość zewnętrzną. Odpowiedziałem panu Rokicie, że jeżeli tak dogłębnie bada i analizuje korzenie śląskości, a przymyka oko na oczywiste niekorzystne fakty, to traci tym nie tylko na obiektywności (ta akurat rzadko bywa używana powszechnie), ale przede wszystkim na wiarygodności. Jeżeli ktoś odpycha od siebie prawdę o klubie, któremu kibicuje, a stara się dokonywać w innym miejscu analizy, czym jest śląskość i jaka jest obecnie, to niestety jego przymykanie oka na to, co ewidentnie zostało Śląskowi narzucone z zewnątrz, dodatkowo w czasach stalinizmu, w celu scementowania przyjezdnych z zewnątrz, jest kontrowersyjne. Albo się jest Ślązakiem i wie się, co jest rdzennie śląskie, a co chamsko Śląskowi narzucono w zbrodniczym komunistycznym systemie (i przez cały ten system wspierano), albo się chce być tylko Ślązakiem, w czym komunistyczny twór piłkarski nie przeszkadza. Niestety pan Rokita się skompromitował w moich oczach Ślązaka z dziada z pradziada. Pan Rokita zresztą mówił podczas spotkania z czytelnikami, że wiele osób twierdzi, że nie ma prawa uważać się za Ślązaka. Teraz rozumiem te osoby oraz ich punkt widzenia. Już podczas lektury dziwiło mnie, że książka traktuje o terenach na Zachód od Bytomia, pomijając w sumie nie tylko tak rdzennie śląskie miasta jak Chorzów i Świętochłowice, ale nawet po macoszemu traktując same Katowice. Ta książka to próba stworzenia śląskości z przyjezdnych ze Wschodu po 1945 roku i migrantów za pracą w kopalniach w latach 70-tych. Ani jednych, ani drugich nie było na Śląsku w 1920 roku, w czasie Powstań Śląskich, w czasie powstawania Ruchu, w dobie tworzenia się śląskiej autonomii. Zgodzić się jedynie mogę z panem Rokitą, ze teraz śląskość jest rozmyta i tak jak pogardliwie Niemcy mówili wasserpolnisch, tak teraz można śmiało mówić o rozwodnionej śląskości. Znam wielu Ślązaków, którzy nie znają godki, używając tylko kilku charakterystycznych słów, nie mają pojęcia o historii i kulturze Śląska. Ba, nie mają oni nawet pojęcia o sukcesie książki pana Rokity (a niektórzy pewnie nawet nie wiedzą, co to jest ta literacka nagroda Nike). To też jest ułomna śląskość. Taka śląskość bez jakichkolwiek ambicji, "urodziołech sie na Ślonsku, to musza byc genał Ślonzokiem". Jasne, nic więcej niech nie robią, tylko niech sobie będą, ot, taka wegetacja. 

Zdjęcie mojego autorstwa

niedziela, 17 października 2021

Dejan Sudjic „Kompleks gmachu. Architektura władzy”




       Dejan Sudjic znany z książek poświęconych małym precyzyjnym przedmiotom pod kątem dizajnu („Język rzeczy” i „B jak Bauhaus”), tym razem bierze na warsztat architekturę monumentalną. Słowo „gmach” nie zawsze jest precyzyjne, gdyż opisywane w „Kompleksie gmachu” koncepcje architektoniczne idą nierzadko o wiele dalej od budowli będących zgodnymi z sensem tego już przecież i tak nieskromnego słowa. W skrócie można by określić książkę Sudjica jako prezentację megalomanii w architekturze. Język autora jest przystępny i czytelnik raczej nie zostaje zasypany fachowymi terminami. Książkę czyta się niezwykle dobrze także dlatego, że napisana jest z nieco subiektywnego punktu widzenia autora, który lubi sobie czasem zakpić z niektórych projektów, pokazać ironiczny uśmieszek, kąśliwie skrytykować niektóre pomysły, używając do tego porównań wywołujących pejoratywne odczucia wobec zbyt śmiałych bądź niedorzecznych koncepcji. 
       Punkt odniesienia Sudjica to zdrowy rozsądek i funkcjonalność budynku. Jawnie kpi z wyścigu o najwyższy drapacz chmur w USA, a bezpardonową walkę o zlecenie wypełnienia pustki po World Trade Center (Ground Zero) zdecydowanie potępia z pomocą dobitnych argumentów. Po lekturze książki człowiek odkłada ją na stolik i pierwsza myśl dotyczy faktu, jak mało wiedziało rzeczach, które działy się za jego życia nieopodal. Padają astronomiczne kwoty przeznaczone na budowę, po czym są one podwajane bądź potrajane w trakcie jej realizacji. Sudjic zadaje czytelnikowi pytanie, czy budowa bywa warta swojej ceny? Budynek muzeum sztuki kosztuje kilkadziesiąt razy więcej od kwoty 10 milionów dolarów przeznaczonej na zakup eksponatów. W groteskowy sposób opisuje Sudjic „wyścig” prezydentów USA o pozostawienie po sobie śladu w postaci bibliotek prezydenckich. 
       Megalomanii budowania gigantów może ulec niekoniecznie tylko architekt. Bardziej ulegli względem niej bywają władcy państw, dyktatorzy, multimilionerzy, burmistrzowie miast. Totalitarne państwo stwarza lepsze warunki do budowy gmachów, ponieważ pragnie stawiać monumenty, będące symbolami władzy oraz zwalczać stare za pomocą nowego. Architekt według Sudjica bywa marionetką dyktatorów, burmistrzów i multimilionerów. Książka Sudjica zaczyna się od prezentacji architektury III Rzeszy, Związku Radzieckiego, Włoch doby Mussoliniego oraz Iraku Saddama Husajna. Od przykładów oczywistych autor przechodzi do mniej znanych przykładów architektury monumentalnej takich jak lotnisko pod Paryżem w dobie rządów Mitterranda, budowy niezliczonych i nierentownych filii Muzeum Guggenheima lub Kryształowa Katedra jako przykład megalomańskiej sakralnej komercji itd. Książka pełna ciekawych faktów, danych, liczb, nazwisk, przykładów i ocen. Polecam gorąco.

piątek, 8 października 2021

Wisława Szymborska i Zbigniew Herbert „Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996”


Jest to korespondencja niezbyt obszerna i dosyć lakoniczna, gdyż otrzymujemy zaledwie 91 listów wysłanych w okresie 41 lat, a składają się na nią głównie kartki zapisane kilkoma zdaniami. Rekompensatę stanowi zawartość książki. Listy poetów pełne są humoru, dowcipnych tekstów, zaczepek słownych oraz przesadzonych świadomie wyrazów uwielbienia bądź dezaprobaty, tworzących rodzaj flirtu i zabawy słownej, a świadczącej dobitnie, że poeci rozumieli się - jeśli tak można napisać - bez słów. Wyczuwalny jest wielki dystans obu poetów do swoich tekstów,
a raczej nie dystans, tylko radość z prowadzenia między sobą gry z pomocą budowanych zdań. Szymborska i Herbert mieli wielki szacunek względem siebie, który wyrażał się także w postaci wzajemnej fascynacji. Nie zazdrościli sukcesów i wzajemnie się wspierali. Ta korespondencja mówi o wielkiej przyjaźni, której nie jest potrzebny stały kontakt, która opiera się na pewności, że nic się nie zmienia z drugiej strony i nawet jeśli listy "milkną" na dłuższy czas, to zawsze potem po przerwie nadejdzie życzliwa odpowiedź. Piękne to i budujące, choć mało przecież w tej korespondencji wyznań, opisów życia codziennego, przemyśleń. Więź poetów zbudowana jest na żartach, na humorze, na pewności wzajemnego zrozumienia. Książka zasługuje także na pochwałę pod względem edycyjnym, gdyż zawiera sporo zdjęć pocztówek, rysunków i kolaży zamieszczonych w listach.

wtorek, 7 września 2021

Christian Kracht „Umarli"





       „Umarli" Christiana Krachta to niewielkich rozmiarów powieść o ludziach i ich uczuciach oraz nastrojach w przeddzień zapanowania w Niemczech faszyzmu. Akcja powieści jest wątła i melodramatyczna jak scenariusz do filmu z lat, w których została umiejscowiona. Bohaterami filmu są dwaj artyści filmowi, Szwajcar Nägeli i Japończyk Amakasu. Obaj uznają za swe credo filmowe podglądanie świata, przypatrywania się zdarzeniom z boku, z ukrycia. Pragną sukcesu, znajdują się właściwie u jego progu i gdyby nie kilka czynników, prawdopodobnie sukces stałby się w końcu ich udziałem. Niestety walec historii powoli, aczkolwiek nieubłaganie, nadciąga, aby zmiażdżyć plany i usiłowania milionów ludzi, w tym plany dwóch filmowców. Łączy ich razem także prokrastynacja, jakiś wewnętrzny bezwład; ich wspólna praca nad filmem nie dochodzi do skutku, ba, prace nawet nie zostają rozpoczęte. A film grozy wkrótce ma się urzeczywistnić.

       Dodajmy, że w książce Krachta osobiście pojawia się Charlie Chaplin, podobnie jak dwoje wielkich krytyków kina niemego: Siegfred Krancauer i Lotte Elsner (autorka między innymi biografii Murnaua i Langa) oraz epizodycznie Fritz Lang. Wypowiedź Eisner, że w Niemczech da się jeszcze wytrzymać przez pół roku, a potem trzeba emigrować, sugeruje narastające napięcia i zbliżającą się katastrofę. Więcej jednak odniesień filmowych i tu - fanom kina tamtych lat - trudno zapomnieć tę książkę, bo w jakiej innej książce są wspominani Ozu, Dowżenko, Lang, Wiese, Murnau, Walser, Chaplin, Ucicky (nieślubny syn Klimta, autor zajadłego antypolskiego filmu „Heimkehr” z 1939 roku), Vigo, Pabst, Riefenstahl, Sternberg i inni? Jest to uczta dla kogoś obeznanego w temacie niemego kina, ponieważ fabuła nie kończy się dla niego na stronicach książki, ale w bardzo znacznym stopniu wykracza poza strony powieści i pozwala odczytywać aluzje.

       Nägeli chce kręcić film o wampirach, więc nie należy zapominać, że w czasie, w którym rozgrywa się akcja książki, Carl Theodor Dreyer nakręcił swój niesamowity film „Wampir”. Są jeszcze inne oznaki, że Kracht nie lekceważy zbliżającej się dominacji faszyzmu. Krancauer i Eisner sugerują Nägeliemu, że jego film ma być alegorią zbliżającego się niebezpieczeństwa. Poza tym obecność Krancauera, który jest autorem książki "Od Caligariego do Hitlera" sama w sobie jest wymowna. Także Alfred Hugenberg, również postać autentyczna, pokazany został w książce jako szef wytwórni filmowej UFA, nie należy jednak zapominać, że był także członkiem zarządu banków i w przemyśle stalowym (między innymi prezesm zakłądów Kruppa, a z czego finansowano wojnę i produkowano czołgi, działa, amunicję i hełmy jak nie ze stali?) oraz ministrem w pierwszym rządzie Adolfa Hitlera. Na kartach książki zresztą wspomniano także o zastąpieniu Hugenberga na czele UFA przez Josepha Goebbelsa. Są to aż nazbyt czytelne wskazówki, że Kracht kładzie w "Umarłych" nacisk na zbliżającą się pandemię faszyzmu. Hugenberg był ponadto antysemitą. Temat tła historycznego, jak się gdzieniegdzie zarzuca Krachtowi w nielicznych recenzjach, nie jest potraktowany po macoszemu, tylko nie został on podany na tacy. Aluzje są tu gęste i liczne.

       Podobnie w recenzjach wciąż powtarza się myląca informację, jakoby Nägeli nakręcił film grozy będący metaforą obecnej sytuacji, a przecież miał taki film jedynie w planach, a kręci - co jest w książce wyraźnie zaznaczone film eksperymentalny, awangardowy, impresjonistyczny zlepek przygodnie nakręconych ujęć, umiejętnie zmontowanych. Wreszcie akcja książki rozgrywa się sześć lat od wprowadzenia dźwięku do filmu, więc nie ma mowy o przełomie, a raczej o ostatnich bastionach niemego kina; nieme filmy kręcono jeszcze do połowy lat 30-tych w Japonii, Chinach, ZSRR, Chaplin natomiast nie kręcił już niemych filmów, owszem, jego tramp pozostał niemową, ale muzyka i dźwięk były już zsynchronizowane z obrazem. Były to filmy dźwiękowe, tylko pozbawione dialogów. W książce Krachta dialogi także należą do rzadkości.

       „Umarli” to książka jak gdyby napisana z perspektywy czasu. Tytuł sugeruje ów dystans, a także stan, jaki czeka bohaterów, którzy nie zdołają przeżyć zbliżającej się katastrofy. Wszystko jest zatem już dokonane, wszystko się już wydarzyło, niczego nie można odwrócić. Kracht zdaje się mówić poprzez swoja książkę o nieuchronności przeznaczenia, o ludzkich losach skazanych na zdarzenia, które – cokolwiek by się nie zrobiło, jakkolwiek by się nie przeciwstawiało – zdarzy się to co ma się zdarzyć, a nie to, co człowiek chce by się zdarzyło. Czasem tylko pragnienia i los idą ze sobą w parze, co nie zmienia faktu, że dzieje się wszystko zgodnie z przeznaczeniem. Kracht dał swym bohaterom małe pole do manewru, nie można tu mówić o jakiejś głębi psychologicznej, chociaż postaci nie są wyłącznie z papieru. Są jakby w pół drogi. Nie wiem do końca, czy książka napisana dziewięćdziesiąt lat po dokonaniu się opisywanych zdarzeń i pokazująca je jako zdarzenia nieuchronne nie trąci czasem o banał. Prawdopodobnie tak jest, ale przed potraktowaniem jej jako wyłącznie banalną, chroni ją sposób przedstawienia epoki oraz nastrojów wówczas panujących. Być może to jest jej główne i zarazem udane zadanie.

niedziela, 27 czerwca 2021

Stefan Türschmid „Struna. Wyspa Nazino”

 


Na książkę składają się dwa opowiadania, które są także rodzajem fabularyzowanych reportaży historycznych. Krótkie teksty posiadają niestety ogromną siłę rażenia emocjonalnego, opowiadają bowiem o kontrowersyjnych i nieprzyjemnych sprawach. Już „Struna”, która opowiada o Andrieju Własowie, który walczył z komunistami po stronie hitlerowców, jest mocnym tekstem. Ukazuje bowiem — nie jedyną — zbrodnię żołnierzy amerykańskich przekazania żołnierzy Własowa wraz z nim samym Sowietom, czyli skazania ich na pewną śmierć (dowództwo) oraz łagry (pozostali). Wolę nie tłumaczyć, jaka role odegrała tytułowa struna. „Wyspa Nazino” przy „Strunie”, chociaż jest krótsza, jest jeszcze mocniejsza, mroczna i upiorna. Nie wiem, czy nie należałoby odradzać jej lektury ludziom o słabych nerwach. Nie wdając się w szczegóły, opowiadanie to traktuje o niewinnie na ogół ujętych na rosyjskich ulicach przez policję polityczną OGPU ludziach, którzy po krótkim pobycie w obozie przejściowym wywiezieni zostali na tytułową wyspę, gdzie pozbawieni pożywienia, dokonali strasznych aktów kanibalizmu. Mam pisać dalej? Chyba raczej nie. Książka ważna, ponieważ amerykańscy wyzwoliciele ciągle uważani są za pozbawieni jakichkolwiek skaz, mimo że przez lata palili ludzi napalmem w Wietnamie, na miasta japońskie zrzucali bomby atomowe, masakrowali żołnierzy w Dachau, od 30 lat okupują Irak i od 20 Afganistan, że o torturach w Guantanamo i Abu Ghraib nie wspomnę, a w „Strunie” Stefan Türschmid pokazuje epizod, jeden z wielu, nieświadczący o niej za dobrze. Także prawda o strasznych wydarzeniach na wyspie Nazino w 1933 roku także słusznie musi być nagłaśniana i nigdy nie zapomniana, jak każde bestialstwo każdego narodu, niezależnie czy są to Sowieci, hitlerowcy, Serbowie czy Amerykanie.

Bernard Newman „Rowerem przez II RP”





       Bernard Newman przemierzył Polskę latem 1934 roku, a swoje wrażenia opublikował w formie książki rok później. Newmanowi niejedna osoba może pozazdrościć, wiedział on bowiem wiele miejsc i rzeczy, których dziś nikomu nie będzie już dane zobaczyć. Nie, żeby tych miejsc już nie było, ale nie ma ich już w takiej formie, w jakiej widział je Newman, i nie leżą w granicach naszego państwa. Są często legendarne jak Wilno i Lwów (który Newmana nie zachwycił), ich charakter jest dzisiaj odmieniony wskutek wojennych i powojennych zawieruch (nie ma już tych Żydowskich miasteczek, nie ma drewnianych wsi, nie ma bezkresnych przestrzeni, Prypeć leży daleko od nas i jest radioaktywny). Newman wciąż narzeka na piaszczyste drogi, których też już nie ma. Książka Newmana nie jest może do końca ścisłą, gdyż autor wykazuje sporo predylekcji do politycznych dywagacji (a tu nie zawsze wykazuje się intuicją oraz wiedzą, chociaż i tak należy podziwiać jego poziom wiedzy o Polsce; dziś bez trudu znaleźlibyśmy wiele osób o wiedzy mniejszej, a będącej przecież autochtonami, a nie cudzoziemcami) oraz do snucia legend i przypowieści (niektórych nowych dla każdego Polaka), ale ów brak precyzji i mitomania nie przysłaniają wielkiej sympatii, jaką Brytyjczyk darzy nasz kraj.
       Newman — skoro już użyłem słowa „sympatia” — jest człowiekiem sympatycznym i trudno winić go o niektóre pomyłki; całokształt jego wizerunku jest bardzo pozytywny. To człowiek ciekawy, wszędobylski, wytrwały, rozmowny, towarzyski więc otwarty. Trudno znaleźć w jego reportażu słowa potępienia czy krytyki. Tak, nie jest zwolennikiem nazistów, ale też nie krytykuje ich zbytnio, a w końcówce książki nawet daje zwieść się pozorom, kiedy stwierdza, że niemiecka agresywność w dyskusjach z 1933 roku w rok później ustąpiła większej woli do dyskusji, wykazując tym nieumiejętność przewidywania przyszłości (nie twierdzę, że Newman miał przewidzieć Holocaust, ale poważanie relacji wygnanych Żydów jednak budzi pewne wątpliwości).
       Niestrudzony cyklista Bernard Newman wędruje na swoim rowerze, który nazywa się George, przez Polskę międzywojenną sumiennie notując swoje spostrzeżenia i odczucia. Styl pisania Newmana jest bardzo dobrze opisany w przedmowie, jednak zadziwia w niej brak zwrócenia uwagi na sporą dawkę humoru w „Rowerem przez II RP”. Rower George jest w reportażu często personifikowany i lubi dyskutować ze swoim właścicielem. Newman także odznacza się sporą dawką humoru i dystansu. Wiele razy zaśmiałem się, czytając celne i dowcipne uwagi autora. Nie będę rozpisywać się, co Newmanowi przypadło do gustu, co go spotkało i co zobaczył. Warto przeczytać tę barwną opowieść o podróży przez kraj — jak podaje podtytuł — którego już nie ma i obejrzeć go oczami cudzoziemca, czyli skonfrontować z własnymi wyobrażeniami o przedwojennej Polsce.
       Na pewno Newman jest przyjacielem naszego kraju i pisze o nim w bardzo życzliwym tonie. O Piłsudskim pisze, że jest dyktatorem, ale nie tyranem. Atmosferę Krakowa porównuje do Winchester i Cambridge. Wilno go zachwyca, ale męczy zbyt duża liczba kościołów. Narzeka na brak w Polsce wybitnych poetów, ale nie ma pojęcia, że w czasie pobytu w Wilnie może minął się na ulicy z Czesławem Miłoszem. Pomstuje na czerwoną cegłę jako tworzywo architektury, ale podziwia kościół św. Anny w Wilnie, który jest zbudowany z tego budulca. Jasna Góra to miejsce, w którym ratuje od ścisku tłumu ciężarną kobietę. Śląsk to głównie powód dla rozważań nad wielokulturowością tego regionu i związanymi z tym zawiłościami politycznymi. W Tarach wspina się w deszczowy dzień na Zawrat, ale ze względu na warunki atmosferyczne nie widzi gór. Newman lubi też fabularyzować swoją relację z podróży. I tak barwnie opisuje swą przygodę na tratwie dryfującej przełomem Dunajca i ucieczkę przed żubrem w Puszczy Białowieskiej. Barwna jest także jego próba ratowania przedstawienia podrzędnej trupy cyrkowej.
       Oczytany Polak zna większość faktów z reportażu Anglika, tak dzielnie przemierzającego kolejne kilometry naszego kraju (faktów już dziś często historycznych), co nie zmniejsza przyjemności lektury tej ciekawej i intrygującej książki. Niejedna osoba chciałaby dzisiaj przeżyć przygodę, jaką bez wątpienia była podróż rowerem przez wertepy przedwojennej Polski. Książka Bernarda Newmana pozwala chociaż szczątkowo posmakować podróży rowerem poprzez ówczesna teraźniejszość, a obecnie już tylko przeszłość. Nie istnieje inny sposób podróżowania w czasie.

wtorek, 8 czerwca 2021

Georges Perec „Przestrzenie”





Perec napisał ciekawą książkę na, zdawałoby się, 
najzwyczajniejszy temat. Każdy wie, co to przestrzeń i każdy jej doświadcza, przemieszczając się w niej. Na początku wydaje się, że autor pisze leksykon przestrzeni, gdyż pochłaniają go wyliczenia rzeczy, które przestrzeń wypełniają. Także określenia dotyczące takich przestrzeni jak pokój, łóżko, ulica wydają się dosyć banalne. Owszem, Perecowi chodzi bowiem w książce o to, aby nad tym, co oczywiste zarzucić sieć refleksji, wydobyć przestrzeń z konwencji, spróbować spojrzeć na nią od nowa. Nie chodzi tu o pozbawianie przestrzeni ich dotychczasowych funkcji lub cech; te niech pozostaną niezmienne, ale nie jedyne, na wszystko można przecież spojrzeć na nowo. Przestrzeń staje się więc pretekstem do procesu myślowego, do pobudzenia świadomości i fantazji. Przestrzenie Pereca są najczęściej opisywane w oderwaniu od ludzi, od tłumów (ulice), natomiast zawsze czuwa nad nimi wewnętrzne oko autora, który dzieli się swoimi niedostępnymi, bo będącymi wynikiem procesów zachodzących w umyślemyślami z czytelnikiem. Konstrukcja książki mówi o tym jasno na samym początku, ponieważ pierwszą przestrzenią u Pereca jest kartka papieru, na której piszące ja kreśli słowa. Słowa te są ograniczone krawędziami papieru i równocześnie nieograniczone poprzez wyobraźnię w nich zawartą. Od słów zaczyna się pojęcie przestrzeni. Konstrukcja książki ukazuje również rozrastanie się przestrzeni. Od małej kartki przestrzenie zaczynają rosnąć, poprzez łóżko, pokoje, mieszkanie, ulicę, miasto itd. Ciekawa, niebanalna książka napisana w formie krótkich o eseistycznym charakterze tekstów, przeplatanych czasem cytatami z innych autorów.

czwartek, 20 maja 2021

Vincent van Gogh „Listy do brata”




Zawsze uważałem, że korespondencja mówi o ludziach więcej od jakiejkolwiek biografii. W końcu każda biografia musi opierać się na korespondencji i zawartych w niej faktach. Gdzie indziej znajdziemy fakty, których świadkowie od dawna już nie żyją. Szkoda tylko zawsze, kiedy listy zachowują się tylko z jednej strony. Nie znamy listów Thea, znamy listy Vincenta. Dowiadujemy się z nich nie tylko o kolejnych etapach życia malarza, który wcześniej chciał zostać duchownym, ale także poznajemy, co to jest szaleństwo, a raczej jak blisko jest mu niby do normalności i jak ataki zmieniają skromne proste życie w piekło, co prowadzi do ostatecznej decyzji odebrania sobie życia. Listy van Gogha są trzeźwe, rzeczowe, przemawia w nich człowiek wrażliwy, ale też świadomy. W tych listach Vincent nie jest artystą na pokaz; on odczuwa potrzebę kreacji z pomocą palety z farbami wyłącznie — jak kilka razy podkreśla - „dla rozrywki”. Ale owa „rozrywka” to w jego przypadku nic innego jak całe życie i cała śmierć. To jak gdyby powołanie, które obywa się bez poklasku. To mit, że van Gogh za życia nie sprzedał żadnego obrazu. Osobiście tak w istocie było, ale pośrednio jego obraz „Czerwona winorośl” kupiła za 400 franków Anna Boch. Natomiast sam van Gogh nie chciał ani sprzedawać swoich obrazów, ani wystawiać ich w galeriach, a kiedy ukazał się w prasie artykuł chwalący jego malarstwo, co mogło być początkiem jego sukcesu, van Gogh reaguje negatywnie — nie chce, aby chwalono jego obrazy, bardziej zasługuje na pochwały Gauguin. To nie tak, że Vincent nie pragnie osiągnąć sukces, ale będąc świadomym stanu swego zdrowia psychicznego i pojawiających się co kilka miesięcy kryzysów, woli poczekać na wyklarowanie się sytuacji, na dłuższe okresy pozbawione ataków. Listy mówią o tym może nie wprost i trzeba czasem samemu wyciągać wnioski, ale głos, którym przemawiają, jest — że tak powiem — źródłowy, z pierwszej ręki. Smutek sytuacji życiowej, który przebija ze stron książki (niestety do dziś w Polsce nie ukazało się pełne wydanie listów i musimy zadowolić się wyborem) jest równoważony przez postawę samego van Gogha, który godzi się na wszelkie okoliczności i akceptuje swój stan zdrowia, ciesząc się w zamian każdym pociągnięciem pędzla, każdym trafnym kolorem, który w sposób doskonalszy oddaje żółtą barwę słoneczników. To listy, które pociągnięciami wiecznego pióra wyrażają ludzką duszę i serce, ich pragnienia, ale nie ma w nich krzty patosu, jest zwykły człowiek, który był wielkim artystą, ale albo o tym nie wiedział, albo nie dopuszczał do takiej wiedzy do swej świadomości. I jak tu
 się nie wzruszyć, kiedy w jednym z listów van Gogh spekuluje, że skoro jeden z obrazów dziś już zapomnianego malarza sprzedał się za 400 franków, to jego „Słoneczniki” również ktoś mógłby kupić za taką kwotę. Gdyby tylko mógł wtedy wiedzieć, że dziś potencjalnych nabywców na całym świecie, których stać na kupno tego obrazu, można policzyć na palcach jednej ręki...

niedziela, 18 kwietnia 2021

Otto F. Walter „Pierwsze niepokoje”




Książka Waltera przede wszystkim zaskakuje formą. Autor zrezygnował całkowicie z fabuły, stawiając na mozaikową fragmentaryczność; w sposób symultaniczny, przeplatany i ciągły, pojawiają się krótkie teksty o charakterze politycznych ulotek, paragrafów ordynacji wyborczej, fragmentów kroniki kryminalnej, wypisów z historii Szwajcarii, podręczników wojskowych, notowań na giełdzie, fragmentów konstytucji, artykułów prasowych, list przebojów, historii firmy Alpha, będącej głównym przedstawicielem przemysłu. Z tych wycinków Walter tworzy zwartą i logiczną całość. Ów werbalny collage opowiada o współczesnym państwie kapitalistycznym (na przykładzie Szwajcarii, ale pod płaszczykiem wymyślonego miasta). Ujawniają się narodowościowe konflikty rdzennych niemieckojęzycznych Szwajcarów i ludności przybyłej z innych krajów. Czyni to książkę Waltera w dzisiejszych czasach niezwykle aktualną. Podkreślana jest w kilku miejscach książki 750-letnia tradycja szwajcarskiej demokracji, najstarszej na świecie, a fragmenty historyczne mówią o kształtowaniu się w warunkach tej demokracji proporcji narodowościowych formowanych z ludów wędrownych przybyłych na tereny dzisiejszego wyimaginowanego miasta Jammers, co sugeruje jasno, że wszyscy byli wcześniej przybyszami. To istotna prawda w świetle wydarzeń nakreślonych w książce (nosi ona podtytuł "Szkic"). Pomimo tak luźnej i afabularnej formy, książka Waltera posiada swój rytm oraz oś czasową, jest nią mianowicie okres pięciu tygodni poprzedzających wybory w Jammers (od 30 kwietnia do 6 czerwca, a chodzi najprawdopodobniej o rok 1971, ponieważ na liście najlepiej sprzedających się płyt jest na pierwszym miejscu wydany w lutym tego roku album "Solisbury" grupy Uriah Heep). Walter nie pokazuje demokracji w najkorzystniejszym świetle, a raczej próbuje udowodnić, że demokracja nie jest w stanie rozwiązać wszystkich problemów, nie jest systemem idealnym. "Pierwsze niepokoje" nie chcą jednak występować przeciw demokracji, chcą ją naświetlić, przez co można ją potem ulepszyć. Społeczeństwo szwajcarskie nie chce słyszeć w książce Waltera kolejnych wiadomości o walkach w Belfaście, samo nie będąc świadomym narastających we własnym domu napięć. Na te napięcia Walter pragnie zwrócić uwagę. Ostrzega przed ich konsekwencjami, przed możliwością wymknięcia się ich spod kontroli, przed ich zaognieniem, przed zlekceważeniem. Napisana 49 lat temu książka dzisiaj jawi się bardziej aktualną niż pół wieku temu.

piątek, 16 kwietnia 2021

Jaroslav Rudiš „Koniec punku w Helsinkach”



Śmieszno-gorzka opowieść o młodości, o fascynacji punkiem w krajach demokracji ludowej, o dorastaniu w tych warunkach, o buncie oraz o tym co z tego po latach zostało. Czesi potrafią tak ciekawie opisywać zwykłe codzienne sprawy i sploty ludzkich losów, książka Rudiša jest tego doskonałym przykładem. Nie jest to może proza napisana jakimś wyszukanym językiem, a dziennik Nancy pisany jest nawet tak jak się mówi, jednak nie na tym polega magia czeskiej literatury, nie na literackości, a na trafności obserwacji i niezwykłej umiejętności wydobycia z każdej sytuacji ironii. Czasy schyłku komunizmu, pełne paradoksów i niedorzeczności, same aż proszą się o taki opis. Przy okazji książka Rudiša dla kogoś takiego jak ja, czyli faceta który w1987 roku miał 20 lat, jest źródłem wielu wspomnień, które proza Rudiša przywołuje, wskrzeszeniem dawno już zapomnianych drobiazgów. Realia w powieści oddane są bardzo dokładnie, więc młode pokolenia śmiało mogą dowiedzieć się z "Końca punku w Helsinkach" jak to wtedy było. I to także jest sił tej książki.

niedziela, 11 kwietnia 2021

Zbigniew Herbert „Barbarzyńca w ogrodzie”



Nie wiem, co mam napisać o tej doskonałej książce. Każda moja myśl wydaje mi się banalna. Chylę czoło wobec erudycji autora. Podziwiam jego wszechstronny sposób postrzegania spraw, umiejscawiania sztuki nie tylko w galerii, w epoce, w stylu, ale w kontekście ludzkich losów i zwyczajnych zdawałoby się spraw. Ma autor w rękawie sporo anegdot i interesujących faktów, w tok swoich wywodów wplata czasem poetycką konkluzję lub puentę, często osobiste wrażenia. Kompozycja obrazu lub proporcje doryckiej świątyni są równie istotne, jak anonimowy architekt lub robotnik budowlany wznoszący katedrę. Środkową część książki wypełniają dwa teksty, które nie zajmują się sztuką, tylko kwestią wolności i przemocy wobec niezależnej myśli, czyli mówiąc w skrócie traktują o nietolerancji. Pierwszy z nich to esej na temat krucjaty przeciw katarom, drugi to napisana w formie przemówienia sądowego obrona templariuszy, których spotkał ten sam los co katarów, czyli zagłada, stosy i śmierć. Nie da się ukryć, że Herbert pisząc te teksty myślał też o braku wolności i represjach w naszym kraju. Głównym celem książki zdaje się jednak być nie ukryta aluzja polityczna, ale refleksja dotycząca naszej europejskiej kultury. Herbert równoważy to co uznane z tym co nieznane i nieodkryte, bądź co zostało zapomniane lub nie zyskało w sowim czasie należnego uznania. Z jaskini w Lescaux wywodzi się nie tylko malarstwo ścienne, czyli fresk i nie tylko ceremonie i obrządki, którym służyły jaskinie ze ścianami pokrytymi obrazami polowania na zwierzęta i portretami zwierząt, ale jest to początek świadomego patrzenia człowieka i początek umiejętności zmieniania tego, co widział ów człowiek sprzed tysięcy lat, w pierwsze abstrakcje, którymi są malowidła na ścianach. Tematem książki jest także rozwój, gdyż każdy kolejny szkic przesuwa się w czasie do przyszłości, a wędrówka kończy się w XVIII wiecznej Francji. Fascynująca to podróż w przestrzeni i w czasie, poprzez ruiny zamków i galerie obrazów. Przepiękna książka napisana z miłością o kulturze, sztuce i meandrach ludzkiej myśli.

Hermann Hesse „Kartki ze wspomnień”

 


Nad tym zbiorem krótkich tekstów Hessego ciąży temat śmierci. Od pierwszego do ostatniego wspomnienia autor "Podróży na Wschód" przywołuje osoby, które umarły. Wspomina ojca, brata, siostrę, szkolnego kolegę, przyjaciół artystów. Każe wspomnienie nie ogranicza się do zapisu życia, a raczej podaje tyko istotne szczegóły z życiorysu, fragmenty istotne, zdarzenia będące esencją i służące Hessemu do napisania o danej osobie, jaka była, jakim odznaczała się charakterem, do czego była predysponowana. Hesse nie zostaje wyłączony ze wspomnień; każdy opis posiada własne znaczenie, które w swoim czasie zmieniło coś w autorze, albo pozwoliło mu odgadnąć prawidła życia, albo ukierunkowało go, albo obdarzyło zrozumieniem po latach błądzenia i nieświadomych poszukiwań. Czternastoletni Hesse w Boże Narodzenie odkrywa, że nie jest już dzieckiem, przyglądając się swemu dziewięcioletniemu bratu, kiedy ten cieszy się z zestawu miniaturowych glinianych naczyń. Coś się w nim zmieniło, bo dostrzegł naiwność takiego prezentu. Pan Claassen był nielubianym przez dzieci znajomym ich ojca; Hesse na jego przykładzie pokazuje zmienność zapatrywań na dokonania człowieka w miarę poznawania go i odkrywania, że jest kimś innym. Od nielubianego i nierozumianego pana postać Claassena przechodzi w świadomości Hessego do autora religijnych książek, praktykującego ascety, którego postawa bliska jest hinduskim joginom. Z wszystkiego Hesse potrafi wyciągnąć szereg duchowych i filozoficznych konkluzji. Gdy dowiaduje się o śmierci swego szkolnego kolegi na froncie I Wojny Światowej, początkowo nie potrafi skojarzyć nazwiska z osobą, jednak po przeprowadzeniu procesu analizy wspomnień, zaczyna rysować się żywy obraz człowieka odgrzebanego z popiołów czasu i zapomnienia. Zaduma nad nieuchronną przemijalnością, którą podszyta jest książka, zrównoważona zostaje dzięki postawie i dokonaniom; czyny sprawiają, że życie nabiera wartości. Samo życie warte jest afirmacji, zaś sama afirmacja nie polega tylko na czczym uwielbieniu życia, bo tego nie da się z różnych powodów zrobić - głównie dlatego, że w życiu jest tyle goryczy - afirmować życie należy poprzez działanie. działaniem nie zwalczy się śmierci, działaniem nada się sens życiu zanim ta nadejdzie. Z tego powodu Hesse wspomina zmarłych przez pryzmat ich dokonań, znaczenia ich postawy.

Terry Pratchett „Czarodzicielstwo”

 


To moja piąta książką Pratchetta (czytam cykl w kolejności powstawania) i czekam na tę iskrę, która mnie całkowicie rozpali. Z jednej strony jest pomysłowo, zabawnie, aluzyjnie, z pomysłowym wykorzystaniem wielu funkcjonujących w kulturze stereotypów, od cegły w skarpecie po Czterech Jeźdźców Apokalipsy, ale.. wystarczy stracić kontrolę nad tekstem, lekko się zdekoncentrować, a już nie wie się, co się zdarzyło i nagle z Jamy Wężów bohaterowie są w haremie; jest wiele takich momentów w książce. Wiele ubarwiających opowieść epizodów, jednak jakby pojawiających się z sufitu i niekoniecznie potrzebnych do zamknięcia fabuły. Ta zaś zamyka się w sposób cudownie bezbolesny w stosunku do uprzednich zniszczeń, jakie doznało miasto i Niewidzialny Uniwersytet. Czyta się jednak "Czarodzicielstwo" dobrze i wartko i dobrze się bawi podczas lektury, często wybuchając śmiechem.

Ryszard Kapuściński „Jeszcze dzień życia”

 


Reportaż z Angoli z okresu zdobywanie przez to państwo niepodległości, z sugestywnymi opisami wojny specyficznej dla Afryki. Nie ma linii frontu, są punkty frontowe, odcinki o długości kilkuset kilometrów broni stu ludzi, w sobotę i w niedzielę wojna ustaje, opuszczone przez Portugalczyków samochody są nie do ruszenia, gdyż mają swoich właścicieli; co z tego, że wyemigrowali już do kraju lub do Brazylii? Liczy się zasada. Tak, trudno pojąć nie tylko wojnę, ale i odmienna kulturę. Mocny tekst. Dla tych wszystkich, którzy trwającą od 30 lat wojnę w Iraku i od 20 w Afganistanie postrzegają jako humanitarną, bo amerykańskie media tak ja relacjonowały, lektura konieczna, żeby zdjąć łuski z oczu i pokazać prawdę o wojnie: wojna humanitarna nie istnieje.

Ryszard Kapuściński „Autoportret reportera”

 


Rewelacyjna książka. Doświadczony reporter opowiada o swojej pracy, jej założeniach, warunkach, by w końcowej części przejść do analizy współczesnych mediów, bardzo krytycznej, i obnażenia mechanizmów przekazywania informacji. To jest chyba najlepszy fragment, jaki w tym roku przeczytałem, najlepszy, bo pokazujący świat, w którym żyję, od strony, którą przeczuwam. Bardzo ważna książka.

Hermann Hesse „Księga obrazów”



Książka jest zbiorem refleksji Hessego z jego licznych podróży i wędrówek przez Niemcy, Szwajcarię, Włochy i Indie, czyli obierając kierunek na Południe i na Wschód. Teksty pochodzą z lat 1901-1922. Dwa z nich odnoszą się do sytuacji po I Wojnie Światowej i z pewnością rzucają światło na fragment "Wilka stepowego", kiedy Harry spotyka swego dawnego znajomego, składa mu wizytę, a ten pokazuje mu gazetę ze zjadliwym atakiem na artykuł Harry'ego. To właśnie Hessego atakowano za podobne teksty w Republice Weimarskiej, w której narastał powoli faszyzm i nacjonalistyczny fanatyzm. Większość jednak tekstów zamieszczonych w zbiorze jest pogodnych, wręcz urokliwych, wychwalających piękno życia, przyrody, ludzi. Język Hessego jest gęsty od przymiotników o pozytywnej konotacji, jednocześnie plastyczny, wymowny, czarujący swym stylem, w którym teraz nikt już nie pisze. Hesse wychwala przyrodę, ulotne chwile, opisuje niezwykłość zwyczajnych miejsc, charakterystyczność napotkanych ludzi, a od takich opisów przechodzi często do rozważań, dygresji, zamyślenia, refleksji. Lwią część książki wypełniają teksty z podróży do Indii z 1911 roku. Hesse chłonie obserwowany świat i opisuje go w sposób stricte literacki, podwajając jego atrakcyjność i ciekawość. "Księga obrazów" jest pieśnią na cześć życia i duchowości, napisana z młodzieńczym drżeniem przez pisarza już 30-50-letniego. Jest to więc także nauka, jak nie utracić młodzieńczego wigoru i radości obserwacji.

Tomás González „Trudne światło”




Kiedy sięgam po książkę kolumbijskiego pisarza, oczekuję kolumbijskiego klimatu, a tu kolejny twórca wciska mi do rąk USA... Ileż można? Jest to dla mnie jawne zawężanie świata do pewnego uproszczenia, że wszystko kręci się dookoła jedynego słusznego państwa na świecie... Książka jest ciekawie napisana z perspektywy ojca, który na starość zaczyna niedomagać, jak w młodości jego syn. Niedomaganie jest wprawdzie inne i zupełnie nieporównywalne, ponieważ Jacob w wyniku wypadku zostaje sparaliżowany i dokuczają mu piekielne bóle, których nie daje się uśmierzyć, ojciec zaś zaczyna tracić wzrok. David powraca w tym stanie do chwili, kiedy Jacob w wieku 28 lat nie potrafiąc wytrzymać zdecydował się na eutanazję. Temat jest ważny, chociaż nie taki powszechny, jednak kiedy zacznie kogoś dotyczyć, wówczas stać się może wszystkim co istotne. Mimo licznych subtelności, jakie zawiera książka, dygresji, które mają chyba za zadanie skupić uwagę bardziej na Davidzie, niż na Jacobie i wspomnień, czegoś mi w tej książce zabrakło. Nie poczułem się wzruszony i dziwił mnie chłód ojca, kiedy odliczał kolejne godziny dzielące Jacoba do celu jego podróży, którym jest klinika w Portland, gdzie czekało go przeznaczenie, które sam sobie obrał. Zresztą taki sam spokój zachowuje David, który jest malarzem, gdy traci ostrość widzenia. Moim zdaniem można przeczytać ze względu na formę, ale poza tym to żadna rewelacja, gdyż zbyt wiele wymownych treści zostało ujętych zbyt pobieżnie.

Susan Sontag „O fotografii”




Robienie zdjęć jest obecnie automatyczne i powszechne, gorzej z myśleniem na temat robienie zdjęć. To nie zarzut, tylko fakt; każdy chce szybko złapać chwilę, utrwalić zdarzenie. Sontag w swoim rozległym eseju opisuje różne podejścia do fotografii, prezentuje sylwetki wybitnych mistrzów fotografii, pisze o roli zdjęć w historii, pięknie wspomina pionierów, którzy nie dysponowali polaroidem, a jednak tworzyli zdjęcia znane i uznawane do dziś. Zadziwiające jest, jak wiele zdjęć robiono już w połowie XIX wieku. Siła fotografii została przedstawiona w sposobie, w jaki zmieniała świat, na przykład w przyczynieniu się do zakazu pracy nieletnich w fabrykach lub do zmiany postrzegania biedoty, która wcześniej była uznawana za winną wyłącznie samej sobie za stan rzeczy. Książka zawiera wiele ciekawych uwag, obserwacji oraz faktów związanych z historią sztuki-nie sztuki, jaką jest-nie jest fotografia.

George Orwell „Rok 1984”




Napisana precyzyjnym językiem (kontrast do nowomowy) ponura wizja systemu totalitarnego, który od dekad opanował Wyspy Brytyjskie. System ten niemal wszystkimi swoimi cechami przypomina sowiecki komunizm, od zwykłego opisu życia mieszkańców (nędza, brud, nieświadomość, chleb i igrzyska, czyli loteria), po czystki na górze (trzej starzy towarzysze) i istnienie permanentnego wroga (Goldstein jak Trocki). Pomiędzy tym Orwell opisuje życie w zakłamaniu podtrzymywane terrorem, tworzenie iluzji, donosicielstwo (dzieci jak Morozow), pranie mózgów, propagandę, no, od drobnych szczegółów po te największe, można odczytywać ich odpowiedniki w Rosji Radzieckiej rządzonej przez Stalina, który u Orwella jest Wielkim Bratem, przywódcą Partii i państwa. Orwell stworzył przerażającą metaforę państwa autokratycznego, które rządzi za pomocą terroru i kontroluje społeczeństwo z pomocą nieustającej inwigilacji. Nawet członkowie Partii Zewnętrznej boją się otwarcie spotykać, rozmawiać. Zakazana jest miłość, seks dla przyjemności, nakazana jest praca i uczestniczenie w organizowanych przez Partię imprezach. Orwell, który ze stalinizmem zetknął się osobiście podczas wojny w Hiszpanii (napisał o tym książkę "W hołdzie Katalonii"), i na własne oczy widział jak w tym dalekim kraju system sowiecki usiłuje swoimi metodami osiągać swoje cele, w "Roku 1984" nie tylko przestrzega przed stalinizmem, ale przed każdą autokracją. Stalinizm wyniszczał ludzi pod względem psychicznym i fizycznymi nie było w nim miejsca na rehabilitację; za przestępstwo przeciw Partii i państwu groziła Łubianka, strzał w potylicę albo 20 lat łagru, co oznaczało śmierć z głodu, mrozu i z wyczerpania pracą. Orwell w trzeciej części swej powieści pokazał sowieckie metody przesłuchań (tortury), ale w jego wizji Partia potrzebuje więcej niż stalinizm, pragnie bowiem nie tylko eksterminować więźniów, ale resocjalizować ich przed zlikwidowaniem. Winny przestępstwa wobec Partii musi przed otrzymaniem kary uwierzyć w swoją winę i zostaje przymuszony do paradoksalnie dobrowolnej wiary w Wielkiego Brata (bohater podczas przesłuchania ma z wiarą powiedzieć, ze widzi pięć palców, podczas gdy pokazuje mu się cztery). Lektura książki po latach, kiedy wiem o wiele więcej o stalinizmie w porównaniu z końcem lat 80-tych (wtedy ukazało się pierwsze oficjalne polskie wydanie i po raz pierwszy czytałem tę powieść) to było dla mnie strona po stronie odcyfrowywanie Orwellowskich metafor, czyli wyszukiwanie analogii do stalinizmu. W moim doczuciu lektura "Roku 1984" nie jest lekturą w kategorii lubię-nie lubię, czyli w obecnie modnym trendzie czytania dla przyjemności, to jest książka, którą trzeba poznać i przemyśleć; nic się nie zmienia, to jedna z najważniejszych książek kiedykolwiek napisanych.

Hermann Hesse „Wilk stepowy”



Kilka razy przeczytana, tym razem wysłuchana w świetnej interpretacji Leszka Abrahamowicza. Książka pełna trafnych obserwacji o naturze introwertyka, o jego stosunku do świata zewnętrznego, przed którym się ukrywa, o wieloustości natury ludzkiej, złożonej z bezliku czynników, ale i o kondycji współczesnego świata, dziwnie aktualne to nadal, a w świecie korporacji chyba nawet więcej. Nie ma już prawie wcale rękodzieł, wszystko powstaje w masowej produkcji na taśmach produkcyjnych, ale to stało się normą, a Hesse pisał "Wilka stepowego", kiedy rękodzieło jeszcze rozkwitało, zaś mechanizacja już prężnym krokiem wkraczała we współczesność. Był to więc czas przełomu. Jasno też Hesse widzi już w 1927 roku, że następna wojna jest nieunikniona. Dla mnie to jedna z tych książek, które pasują do mnie jak ulał; sam jestem introwertykiem, kocham sztukę i indywidualizm, nienawidzę wojny i przedkładam studiowanie książek nad zabawy taneczne, czyli Hesse sporo napisał o mnie. Nie jest to łatwa i oczywista lektura, sam wolę jej fragmenty do balu ,maskowego, a za Teatrem Magicznym jakoś średnio przepadam, bo chyba też nie do końca go rozumiem. Jedno co wiem na pewno, to że nie można go brać dosłownie.

Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”



Tak się jakoś zbiegło, że tegoroczna książka numer trzynaście okazała się równocześnie najsłabszą jak na razie w tym roku. Po pierwsze od książki oczekuję, niezależnie niezależnie od gatunku, literackiego stylu. Luzackie tłumaczenie naszpikowane trywialnymi, pospolitymi i banalnymi zwrotami oraz słowami dla mnie było ciężkie do przejścia. Wprawdzie to tylko tłumaczenie, ale tłumaczenia nie biorą się z próżni, a natłok pospolitych wyrażeń sugeruje jednak, że oryginał nie był - delikatnie mówiąc - od nich wolny. Po drugie zaś Friedmann pastwi się w książce na Joplin, analizując brutalnie jej kompleksy i lęki na amatorskim poziomie. OK, była z nią blisko i znała osobiście wokalistkę, pracując jako asystentka menagera Joplin Alberta Grossmana, jednak odnoszę wrażenie, że analizy Friedmann są często naciągane w celu tłumaczenia Janis Joplin z jej sposobu życia. Rozumiem wyeksponowana potrzebę miłości i uznania, ale czy to jest leczenie przez całe życie kompleksu ze szkoły średniej? Książka pomija też wiele znanych faktów, jak dwa występy Big Brother & The Holding Company na festiwalu Monterey w 1967 roku, a tym samym milczy o uporze ówczesnego menadżera zespołu, który nie chciał, aby sfilmowano jego występ. Festiwal w Woodstock został przedstawiony w pigułce jako miejsce w którym każdy był "nawalony" i "naćpany" (typowe zwroty dla języka książki), bez świadomości i nikt ni wiedział, co się dookoła dzieje. Być może dałoby się w to uwierzyć komuś, kto nie widział filmów z festiwalu. To, że Janis Joplin wystąpiła w Woodstock pod wpływem narkotyków nie świadczy wcale, że wszyscy byli zamroczeni aż tak, że nie słyszeli wcale muzyki. Sekwencje w filmie pokazują coś całkiem innego. Na pewno wiele osób nie było świadomych pod wpływem narkotyków tego, co się wokoło dzieje, ale nie wszyscy i nie cały czas, jak twierdzi Friedman. Takie bezsensowne uogólnienia również świadczą o słabości książki. Nie ma w książce prawie nic o tworzeniu piosenek! Wiemy tylko o miłości do bluesa Joplin. Czytanie o ciągłym piciu southern comfortu i niewyobrażalnie licznych one night stands staje się nudne bardzo szybko podczas lektury. W pewnym momencie pada zdanie, że nagrywanie muzyki to była tylko praca, co w odniesieniu do jednej z najbardziej szczerych artystek, której życie w pewnym momencie stało się nierozerwalne z muzyką (podobnie jak z nałogami) brzmi co najmniej dziwnie. Autorkę może nieco tłumaczyć fakt, że książkę pisała na gorąco po śmierci Joplin i nie wiedziała o wszystkim. Friedman nie jest też muzykologiem ani zawodowym biografem. Po lekturze "Pogrzebanej żywcem" odczuwam zarówno przesyt jak i niedosyt. Przesyt, ponieważ nie wiem, czy interesuje mnie wizerunek Janis Joplin jako osoby koncentrującej się głównie na narkotyzowaniu się, piciu alkoholu i uprawianiu seksu; mam wrażenie, że wizerunek artystki jest tu znacznie uszczuplony, tym bardziej, że Friedman coś tam wspomina przelotnie o zamiłowaniu Joplin do czytania oraz do analizowania muzyki. Niedosyt, który jest w sumie druga stroną lustra przesytu, bo książka nie mówi zbyt wiele o Joplin jako o artystce i o muzyku, z czego bez wątpienia była znana bardziej niż jako permanentna uczestniczka imprez.

Jerzy Pilch „Żółte światło”




Bardzo lubię książki Pilcha i znowu nie zawiodłem się. Oczywiście niejeden czytelnik może po lekturze "Żółtego światła" utyskiwać: "O czym to jest? Znowu fikcja wymieszana z autobiografią? Kolejne wyznania lubieżnika?" Otóż owszem, tak, właśnie tak. Kto budzi większe zaufanie, komu wierzy się bardziej? Pisarzowi tworzącemu fikcję literacką opartą na własnych zmyśleniach, czy autorowi, który tworzy fikcję literacką opartą na własnych doświadczeniach? Dla mnie godny zaufania jest ten drugi przypadek, a Jerzy Pilch jako autor książek należy bezsprzecznie do tej właśnie kategorii. Pozwolę sobie nie zdradzać, jak się to teraz modnie mówi, treści książki. Ta będzie dla ortodoksyjnych miłośników zwykłej narracji i tak nie do przyswojenia, dla zawziętych zwolenników przewagi akcji nad refleksją także, a dla Pilchowych wyznawców będzie bez znaczenia akcja, ważne będą uwagi, obserwacje, komentarze Pilcha do zjawisk, które spotkały podmiot liryczny książki. Jej wisielczy - że pozwolę sobie tak ją określić - humor to u Pilcha zawsze gorzki komentarz naszej rzeczywistości. Z jednego przypadku potrafi wycisnąć sporo. Opis starań o ślub cywilny jest już z sam w sobie pyszną satyrą na biurokrację, ale przy okazji dostaje się też zaściankowości, wścibskości, konserwatywnym poglądom i chyba także zawiści, kiedy okazuje się, że panna młoda jest młodsza od swego wybrańca o kilkadziesiąt lat. Takie i inne uwagi tworzą obraz naszego polskiego społeczeństwa i naszych charakterów oraz przywar. Warto się z siebie pośmiać, bo to zdrowa reakcja świadcząca o dystansie do siebie i dobrze jest śmiejąc się z innych wiedzieć, że nikt nie jest bez winy, więc po co rzucać kamienie? Pilch próbuje nam to właśnie przekazać: rób swoje i daj żyć innym, bo życie to i tak niełatwy owoc do zgryzienia.

W.G. Sebald „Pierścienie Saturna”



Kolejna książka o podróży wybrzeżami Anglii. Bohater odbywa równocześnie podróż duchową w przeszłość, dzieląc się swą erudycją i spostrzeżeniami. Książka jest płynącym przez zdarzenia i fakty esejem, napisana potoczystym językiem. Jest to niewątpliwie literatura przez duże L i z najwyższej półki, jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że nasz Zbigniew Herbert przed Sebaldem napisał dwie podobnie genialne i zbliżone w formie książki. Na myśli mam oczywiście "Barbarzyńcę w ogrodzie" i "Martwą naturę z wędzidłem". Nie przeszkadza mi oczywiście ta koincydencja, czy też świadoma inspiracja, ponieważ książek przez duże K ciągle mamy deficyt, więc nie ma mowy o wybrzydzaniu lub jakichkolwiek zarzutach. Co zasługuje na zachwyt, otrzymuje go...

Charles Dickens „Klub Pickwicka”



"Podróżować jest bosko" śpiewała Kora i chociaż członkowie Klubu Pickwicka nie mogli jej słyszeć, to chwacko oddawali się kolejnym podróżom. Ich celem były bliższe lub dalsze okolice Londynu. Początkowo humorystyczna opowieść o przygodach Samuela Pickwicka i jego przyjaciół zmienia się miejscami w satyrę społeczno-obyczajową i polityczna. Groteskowe, śmieszne postaci w wytartych surdutach, prowincjonalne mieszczki, stragenci, drobni oszuści, właściciele przydrożnych gospód to tylko niektóre charaktery spotykane przez członków Klubu w trakcie podróży, które wraz z rozwojem akcji coraz mniej mają wspólnego z celem Klubu, którym miał być opis ciekawostek napotkanych po drodze. Z tłumu bohaterów zaczynają wyłaniać się postaci główne, które powracają na dalszych stronicach powieści. To przede wszystkim szarlatan Alfred Jingle, rodzina Wardle'ów, Sam Weller wraz ze swym ojcem, służąca Mary, adwokat Perker i inni. Co chwila zdarzają się jakieś karambole towarzyskie z udziałem sympatycznego, aczkolwiek nieco gamoniowatego pana Pickwicka. Oprócz opowiadanej historii podróży Klubu, książka Dickensa zawiera tak jak u Potockiego (ale nie w takim stopniu) opowiadania w opowiadaniu, a owe historie, które snują napotkani przez pana Pickwicka ludzie, posiadają charakter albo anegdotyczny, albo posmak niesamowitości i grozy, jak sen w zdezolowanym dyliżansie pocztowym. Książka opisuje także spór dwóch stronnictw politycznych, a zastosowana w tym opisie przesada uwydatnia zawziętość i bezwzględność wojny z polityką w tle. Inny charakter posiada opis więzienia za długi we Fleet, w którym Dickens portretuje ludzką nędzę. Satyryczny natomiast jest portret londyńskich adwokatów, a sam proces pana Pickwicka o złamanie obietnicy małżeńskiej to jedna wielka groteska. Z licznych scen o przeróżnym, nie zawsze pogodnym, charakterze wypełniających strony "Klubu Pickwicka" wyłania się przesłanie książki, które zostało przez autora zwerbalizowane na końcu powieści, o dominacji jasności nad ciemnością, więc dobra nad złem. Pan Pickwick ma dar gromadzenia wokół swej osoby ludzi dobrych, szlachetnych, chętnych do pomocy i wiernych i mimo że nieuniknionym jest spotykanie na swej drodze szubrawców, to z pomocą przyjaciół (niewielką?) pan Pickwick wychodzi z każdej opresji zyskując miłość ludzi o dobrych sercach.
Na koniec nasunęła mi się następująca myśl. Nie wiadomo, czy aby postać pana Pickwicka nie stała się inspiracją dla Vladimira Nabokova, kiedy tworzył swego równie gamoniowatego, co sympatycznego tytułowego bohatera powieści "Pnin"? Moim zdaniem coś w tym jest.

193. „Orbitowanie bez cukru”

 



„Orbitowanie bez cukru”, reż. Ben Stiller [USA, 1994] 1h39 Dobry film o ważnych sprawach, o wchodzeniu w dorosłość, w życie, na rynek pracy, chociaż wiele rzeczy też przesadzonych (telefoniczne konferencje z wróżką),a w grze aktorskiej znowu te wytrzeszczane nienaturalnie oczy i sztuczna ekspresja na twarzach, szczególnie w czasie kłótni. W porównaniu z "Clerks" film bardziej szablonowy, bliżej mu do "Samotnych", ale tam grali Alice in Chains i Soundgarden, a Eddie Vedder udzielił się nawet jako aktor. W "Orbitowaniu bez cukru" soundtrack jest mniej pokoleniowy, U2 chyba najbardziej tu pasuje do Generation X, chociaż wykorzystana w filmie piosenka "All I Want Is You" pochodzi z wcześniejszej dekady. Nic na to nie mogę poradzić, ze kiedy widzę Bena Stillera, od razu przychodzą mi na myśl głupkowate komedie z jego udziałem. W "Reality Bites" chciał powiedzieć coś istotnego i zrobił to z powodzeniem. Oczywiście nie obyło się w filmie bez wątku romantycznego, ale i on sporo mówi o pokoleniu młodych ludzi na podstawie ich zachowania oraz statusu społecznego, jaki zdołali osiągnąć. Ethan Hawke mówi do Winony Ryder, właśnie zwolnionej z pracy: "Mnie zwalniano dwanaście razy, a mam dopiero dwadzieścia trzy lata". Znajome chociaż w cześci?

192. „Zapomniane taśmy wideo z nazistowskich Niemiec”

 


„Zapomniane taśmy wideo z nazistowskich Niemiec” 2 części, reż. Nick Watts i Martin Davidson [Wielka Brytania, 2019] 2 x 50m
Film dokumentalny BBC, w którym historycy komentują amatorskie filmy nakręcone przez szarych obywateli i zwykłych żołnierzy w czasach III Rzeszy. Dodatkową ilustrację stanowią czytane z offu fragmenty zapisków z dzienników, między innymi Victora Klempererea. Amatorskie filmy są oczywiście bezcenne, ale dla mnie dziwne były niektóre ich interpretacje. Odnośnie ujęć z niemieckimi żołnierzami na rowerach komentarz brzmiał, że niemiecka armia nie była taka silna na jaką wyglądała. Owszem, takich ujęć nie ma raczej w kronikach filmowych Wochenschau, ze względów propagandowych królowały w nich tylko maszyny, rowery jednak nie oznaczają od razu słabości armii. Gdyby była słaba, nie zwojowałaby połowy Europy. Tak samo jest z komentarzem odnoście używanie przez Niemców francuskich dział. To nie oznacza, że uzbrojenie Wechrmachtu nie było takie dobre, jak się o nim mówi, ale że zdobyte uzbrojenie było wykorzystywane do walki. Przecież już po zajęciu Czechosłowacji w faszyści zaczęli używać czeskich karabinów maszynowych i czołgów. Czyli trzeba się trochę znać na rzeczy i nie wierzyć wszystkiemu, co się mówi. Oprócz tego, film jest bardzo dobrym dokumentem pokazującym czasy nazizmu z innej strony.

Andrzej Gowarzewski „Kolekcja klubów. Lwów – Wilno”




Świetna książka, która liczy zaledwie 192 strony, ale te zapisane są drobnym maczkiem w dwóch kolumnach, a zawierają bogactwo informacji o polskich przedwojennych klubach kresowych. Przy okazji w książce znalazłem sporo wiadomości o klubach z mojego regionu, a także wiele rzadkich zdjęć, między innymi zdjęcie drużyny Śmigły Wilno na boisku Śląska Świętochłowice z kominami Huty Florian w tle z sierpnia 1939 roku, a był to ostatni występ drużyny Śląska na własnym boisku w wolnej przedwojennej Polsce. Śląsk wygrał 2:1. Krąży gdzieś legenda, że następny mecz Śląska w Drohobyczu o awans do ekstraklasy z tamtejszym Junakiem (0:0) to był w ogóle ostatni mecz ligowy polskich klubów przed hitlerowską napaścią, ale w swej książce Gowarzewski nic niestety o tym nie wspomina. Mimo, że książka ukazała się w 1997 roku, zawiera sporo polemiki z komunizmem. Część dotycząca Lwowa poprzedzona jest rysem historycznym "Semper fidelis" Stanisłąwa Sławomira Micieja, natomiast Wileńską otwiera esej Włodzimierza Paźniewskiego "Harmonia sprzeczności", które to teksty poszerzają sens książki poza tematykę czysto piłkarską. W książce wspomniani są nawet Czesław Miłosz i Thomas Venclova.

191. „Clerks – Sprzedawcy”, reż. Kevin Smith [USA, 1994] 1h28m



Niektóre filmy należy oglądać w swoim czasie, szczególnie te pokoleniowe; ja będąc w 1994 rok częścią Pokolenia X, czułem się częścią pokolenia Woodstock i nie obejrzałem wtedy filmu Kevina Smitha. Teraz minęło 26 lat i jego ówczesny pokoleniowy przekaz nie dociera już do mnie bezpośrednio, natomiast dziś jest nadal niezwykle aktualny, kto wie, czy nawet nie bardziej niż wtedy? Brak perspektyw, praca, którą może wykonywać każdy, nawet małpa, jak mówi jeden z bohaterów, młodzi ludzie z jak gdyby narzuconą rolą, nie posiadający zbyt wielkiego wyboru, niepewni siebie, ukrywający to za błazeństwami, wyalienowani. Ta ostatnia cecha dzisiaj jest rozprzestrzeniana na ogromną skalę, gdy kontakt z drugim człowiekiem jest bardzo często wirtualny. Warto obejrzeć i przekonać się samemu. Trzeba być tylko przygotowanym na sporo wulgaryzmów.

niedziela, 28 marca 2021

190. „It Was Great, But I Was Ready To Come Home”, reż. Kris Swanberg [USA, 2009] 1h01m

 


Dwie przyjaciółki z Chicago odbywają podróż w górach Kostaryki, serfują, kąpią się, podziwiają wodospady. Annie, grana przez reżyserkę filmu, stara się zapomnieć o przeszłości, czyli o zawodzie miłosnym. Zgrane ze sobą dotąd dziewczyny zaczynają się od siebie oddalać. Fajny niezależny film ze świetna muzyką i zdjęciami wspaniałej przyrody na Kostaryce. Podróże nie potrafią leczyć złamanych serc.

189. „Godziny rozpaczy”, reż. William Wyler [USA, 1955] 1h52m



Trzej zbiegowie z więzienia włamują się do przypadkowego domu, gdzie muszą poczekać na pieniądze, które ma im przywieźć dziewczyna jednego z nich, chcą też zmienić samochód. Rodzina zamieszkująca ten dom staje się ich zakładnikami. Sprawy się komplikują, a policja wpada na trop. Niestety z dobrego pomysłu zrobiono typowy amerykański film, który musi zakończyć się w jedynie słuszny sposób. To by jeszcze uszło, bo jest to w końcu słuszne, ale pod drodze jest sporo niedorzeczności i niezrozumiałego zachowania bohaterów, co w sumie psuje całość.