piątek, 4 grudnia 2020

Edward Redliński „Konopielka”




Kolejny audiobook trwający 6 godzin, czyli jedna noc w pracy. Doskonale przeczytany przez Wojciecha Siemiona. Kto pamięta tamte czasy, ten doskonale o tym wie, a kto nie pamięta, temu tłumaczę, że Siemion był w czasach PRL-u specjalistą od ról chłopów, wieśniaków, silnie związany z nurtem wiejskim i ludowym, więc do czytania „Konopielki” nadaje się jak mało kto. Wyczuwający wiejskie klimaty lektor jest w przypadku „Konopielki” nie tylko nieoceniony, ale przede wszystkim jest niezbędny. Siemion wywiązał się, jak już wspomniałem, rewelacyjnie. Redliński napisał swą książkę z w pierwszej osobie z perspektywy chłopa z zacofanej wioski Taplary, do której po wojnie nie dotarła cywilizacja. Raz, że chłopi są tu mocno tradycyjni, a dwa, że położenie wioski — otaczające ją bagna, co pięknie sugeruje jej nazwa — utrudnia do niej dotarcie. Narracja jest zatem strumieniem przemyśleń prostego chłopa, który używa charakterystycznego wiejskiego języka, w którą wplątane są licznymi zabobonami i przepojone przeświadczeniem, że tradycyjne proste chłopskie życie jest jedynym słusznym sposobem na życie. Kiedy w ten hermetyczny świat wkracza cywilizacja w postaci delegacji Polski Ludowej, zwiastująca edukację, elektryfikację i meliorację, wieś jest nie tyle przerażona, ale zaczyna zachowywać się, jakby mrówkom w mrowisko wetknięto kij. Zmiany zsyła szatan, osuszenie bagna jest niemożliwe, bo żaden człowiek nie jest w stanie tego zrobić, z chłopów się kpi! No i zebranie kończy się triumfem prymitywnego sposobu myślenia, ale to chwilowe zwycięstwo osiągnięte zostało z pomocą dosyć niemiłego i niezbyt estetycznego środka. Klasyczna wygrana bitwa w przegranej wojnie, ponieważ chłopi skupieni na swoim małym wycinku życia, nie zauważali nieuchronności czegoś wykraczającego poza ich pojęcia. Tak że władza robiła swoje, a chłopi swoje. Pierwszym krokiem było założenie we wsi szkoły i zakwaterowanie „uczycielki". Tu zaczyna uwypuklać się kontrast pomiędzy starym i nowym. „Konopielka” nie jest książką o pacyfikacji tradycyjnych polski wsi przez nową władzę Polski Ludowej, ale obrazem nieuchronnej porażki tradycjonalizmu z nowoczesnością. Nikt nie będzie żył w skansenie, chociaż w Taplarach nie ma takiego, który by sobie to uświadamiał. Na razie nawet dziady i żebraki pojawiają się we wsi ci sami i zawsze o tej samej porze roku, na święta kościelne. Książka pokazuje moment przełomowy, nowe wkracza w zakrzepły świat tradycji. Główny bohater przyjmuje do siebie na kwaterę „uczycielkę” i tym samym idzie na pierwszy ogień. W pełnym humoru i kpiny, czasem dobrotliwej, czasem zajadłej, Redliński pokazuje stan umysłu chłopa, kiedy ten staje w obliczu zmierzchu tego, co pojmował za wieczne i nienaruszalne i musi ustosunkować się wobec nieznanego. „Konopielka” to książka doskonałą, pięknie przemyślana i wyważona. Wszystko, co zostaje opisane, ma swoją funkcję i koreluje z późniejszymi wydarzeniami. W trakcie czytania „Konopielki” przyszedł mi na myśl fragment z czytanej równolegle książki Oli Watowej Wszystko co najważniejsze..., w której autorka pisze o Kazachu, który poszedł na wojnę, został ranny i wtedy w szpitalu pierwszy raz w życiu leżał w prawdziwym łóżku. Takie prawdziwe łóżka próbuje się w Taplarach wprowadzić (metaforycznie oczywiście, bo we wsi spano już w łóżkach, ale w jednym całą rodziną), co jest dla mieszkańców, którzy nigdy jeszcze na takim łóżku nie spali, jest nie do pomyślenia. Film, który nakręcił na podstawie książki Witold Leszczyński w 1981 roku doskonale oddaje klimat powieści Redlińskiego, jednak absolutnie nie oddaje tego, co jest esencją książki, sposobu myślenia głównego bohatera. Żeby to odzwierciedlić, reżyser musiałby zastosować monolog spoza kadru, ale wtedy taki przegadany film byłby chyba lekko nużący. Film obejrzeć warto, ale książka to mus. Polecam gorąco.

czwartek, 26 listopada 2020

Leonard Cohen „Księga tęsknoty”



Niektóre książki mają swój czas. Tę otrzymałem w 2006 roku w prezencie i przeczytałem dopiero 14 lat później. Dobrze się stało, ponieważ wtedy byłem oddalony od wielu tematów poruszanych przez Cohena w swoich wierszach, a teraz jest jakby czasem pisał dokładnie o mnie. Cóż, osiągnąłem już wiek bardziej dojrzały... 😉
Tematy Cohena znane od lat występują tu oczywiście w sposób wyrazisty: miłość, Bóg, śmierć. Czuć, że wiersze mają charakter mocno autobiograficzny, jednak są równocześnie uniwersalne, bo kto nigdy nie kochał? Cohen pisze o sobie ze sporym dystansem, właściwie dyskredytuje wszystko, co wcześniej dokonał, pomniejsza wartość swojej twórczości, demistyfikuje swe erotyczne podboje, jakby chcąc rozróżnić pozór od prawdy. Niewiele jest w "Księdze tęsknoty" czystych erotyków, raczej są to wspomnienia kobiet dające okazję do rozważań natury filozoficznej. Cohen podaje też kilka refleksji na temat świata, w którym żyje, odcina się od swego pokolenia, które go wyniosło na szczyty popularności w latach 60-tych. Ton bywa nieco gorzki, cierpki smak przeszłości zmusza autora do pisania w ten sposób. Ulotność rozkoszy to jedna z mądrości starości, jednak tego nigdy dosyć... Alkohol, muzyka, poezja, życie mnicha, każda próba zniesienia goryczy świata jest dobra, ponieważ łagodzi cierpienie życia, i jest zła, ponieważ jest surogatem. Niestety nie ma niczego, oprócz surogatów. Trzeba jednak iść, wędrować, nawet bez domu, bo wolność to jedna z najważniejszych rzeczy na tym łez padole. I miłość, "Zakon Zjednoczonego Serca" to azyl, w którym można przetrwać. Obraz świata pozbawiony złudzeń objawia się dla poety Cohena w wieku powiedzmy zaawansowanym, co nie znaczy, że nigdy tego nie przeczuwał wcześniej. Przeczuwał, jest to wyraźne widoczne w jego twórczości. Cohen pisze swe wiersze tak, że każdy może je odnieść częściowo do siebie, do własnych doświadczeń. "Księga tęsknoty" to jedna z tych książek, które można wziąć w dowolnym momencie, otworzyć w przypadkowym miejscu i od razu znaleźć fragment, który uniesie Cię na swej fali.

Leonard Cohen "Księga tęsknoty", Poznań 2006, tłum. Daniel Wyszogrodzki (big thanks!)

piątek, 6 listopada 2020

Antoni Słonimski i Julian Tuwim „W oparach absurdu”

 


Zbiór dowcipnych tekstów, które przede wszystkim bazują na wieloznaczności polskiej semantyki. Sporo tu gier słownych, ale mamy też humor sytuacyjny. Absurdalne zadania matematyczne, tak zawiłe, że aż głowa boli (to z braćmi i basenami rozkłada na łopatki), recenzje nieistniejących książek (jak mają reagować rodzice na niewygodne pytania dzieci), przeróżne formy wypowiedzi zawiera ta dowcipna książka żonglująca inteligentnie znaczeniami. Teksty dotyczące reformy językowej są jako żywo aktualne obecnie, w dobie bylejakości językowej w Internecie. Są też liczne fikcyjne, rzecz, jasna ogłoszenia prasowe, niestety nie wszystkie zrozumiałe już dla współczesnego czytelnika. No i ten kalendarzyk dla rolników! Palce lizać! Ktoś ma chandrę albo potrzebuje odmiany w swoich lekturach? Oto książka idealna! Dlaczego "po" i "dły" musza mieć takie sąsiedztwo w wyrazie "podupadły"? A co to za słowo? Pierwsza jego sylaba jest niemieckim zaimkiem osobowym, a druga to dziecinne pożegnanie... Itd. :)

sobota, 31 października 2020

169. "Hiroszima" (2009)



Jeden dzień z życia urugwajskiego młodzieńca nakręcony w konwencji kina niemego, ale tak jak w niemych filmach Chaplina z okresu dźwiękowego, oprócz braku dialogów, reszta dźwięku jest na miejscu. Sam soundtrack to zresztą w lwiej części muzyka, którą Juan słucha na discmanie; są to nowofalowe, zimnofalowe, postpunkowe, niektóre w stylu długich improwizacji Velvet Underground (przydało się dla porównania oglądanie filmów Warhola!) długie instrumentalne kompozycje oparte głównie na gitarze (często sfuzzowanej, prawie zawsze przesterowanej), co dla mnie, jako fana rocka, jest wielkim atutem filmu. Sam film jest stylizowany na kino niezależne, chociaż jest ton koprodukcja aż czterech państw (Argentyny, Kolumbii, Hiszpanii i Urugwaju). Juan ciągle przemieszcza się gdzieś na rowerze, jedzie pociągiem, więc są tu elementy kina drogi. Fabuła jest tak prosta, że czasem aż trudno traktować ją dosłownie jako przedstawienie zdarzeń, prędzej jako metaforę, tylko czego? Chyba umykającej w nieistotnych zdarzeniach młodości. No i metaforę roli muzyki w życiu człowieka, jej witalnej siły, źródła energii i zmysłowych doznań. A spotkania to metafory krótkich sporadycznych zdarzeń urozmaicających monotonną codzienność. 
¡Viva la música!

"Hiroshima", reż. Pablo Stoll [2009]



niedziela, 25 października 2020

Anton Hansen-Tammsaare „Nowy Piekielnik z Czartoryi”


Fabuła książki jest całkiem prosta. Oto Pan Bóg zaczyna wątpić, czy człowiek potrafi osiągnąć zbawienie, a tym samym, czy zasługuje na potępienie, jeżeli nie potrafi. Wysyła więc na ziemię diabła, którego zadaniem jest dostąpić zbawienia, w przeciwnym razie nie będzie już w piekle dostawy nowych dusz. Piekielnik rozpoczyna życie chłopa na estońskiej wsi. Historia jest na poły fantastyczna, na poły realistyczna. Pełna odniesień do Biblii (Hiob) funkcjonuje bez wątpienia jako parabola traktująca o ludzkiej kondycji, równocześnie będąc satyrą, groteską, wypełniona także i ciepłym humorem sagą rodu Piekielnika, a tym samym portretem realiów wsi w Estonii pod koniec lat 30-tych. Powieść "Nowy Piekielnik z Czartoryi" napisana jest prostym językiem, który naszpikowany jest jednakże filozoficznym przekazem, w którym zmagają się dobro i zło. Piekielnik został sportretowany jako prosty krzepki chłop, ufny i naiwny, ślepo wierzący mieniącemu się jego przyjacielem Antsowi, bogatemu gospodarzowi, który manipuluje dobrodusznym Piekielnikiem, czerpiąc z tego korzyści. Hansen-Tammsaare, prawnik z wykształcenia, stworzył tu opozycję pomiędzy naiwnym postrzeganiem prawa przez Piekielnika, a wyrachowanym wykorzystywaniem go przez Antsa. Baśniowo-realistyczna saga wiejska z filozoficznym przekazem, to chyba najbardziej lapidarna charakterystyka książki, jaka przychodzi mi do głowy. Nie należy dać zwieść się jej pozornej prostocie, ponieważ w wartkich dialogach autor zawarł wiele istotnych egzystencjalnych kwestii. A jako że są one ujęte w formę dialogów, siłą rzeczy prezentują dwa odmienne punkty widzenia. Czy Piekielnik osiągnął swój cel, czyli czy zdołał osiągnąć zbawienie poprzez przykładne życie na ziemi, tego nie zdradzę; uważam, że warto przeczytać książkę, przeżyć i przemyśleć losy jej bohaterów, a na koniec skonfrontować własne odczucia z konkluzją autora. Po drodze będzie okazja do przemyśleń wyłuskana z ciekawej historii, a także wiele powodów do śmiechu, mimo faktu, że gra idzie o ludzkie zbawienie. 

PS. Jeżeli ktoś został zachęcony moją zwięzłą recenzją, to po pierwsze będzie mi bardzo miło, a po drugie książka ma tylko jedno jedyne polskie wydanie, które ukazało się w 1983 roku w serii Czytelnika z Nike, czyli dajcie szansę bukinistom, antykwariatom, ewentualnie sprzedawcom w Internecie, bo księgarnie odpadają.

piątek, 23 października 2020

Harry Harrison „Planeta śmierci”



 

W ramach powtórek książek czytanych 35 lat temu padło na "Planetę śmierci" napisaną w 1960 roku. Cóż, nie jest to jednoznaczna lektura. Akcje ma wartką i zmienną niczym Bondy, ale mamy to przesłanie antywojenne, pro-ekologiczne, ma zastosowanie słynne powiedzenie, ze zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Miałem w trakcie słuchania audiobooka to same pytanie, jak podczas powtórnej lektury "Alei potępienia", Zelazny'ego, co mnie kiedyś tak zachwyciło w tej książce. To oczywiście nie jest zła powieść inicjująca cała serię, jednak nacisk położony w niej na akcję jest dla mnie małym dyskomfortem. Poza tym bohater przechodzi zbyt łatwą do uwierzenia przemianę z zawodowego szulera w zbawcę całej planety przynoszącego jej pokój i zgodę. Nieco zestarzały się już opisane przez Harrisona rzeczy (taśmy perforowane poszły już chyba do lamusa i nikt chyba na statku kosmicznym nie będzie prowadzić dziennika pokładowego w formie zapisu na papierze?), inne jeszcze nie znalazły swych odpowiedników (kieszonkowe samo rozpoznające objawy zestawy medyczne, dobierające odpowiednie lekarstwo do sytuacji). Napiszę tak, książka jest nieco naiwna, ale napisana w szczytnym celu niesienia zacnego przekazu i jeżeli czytelnik zdecyduje się przymknąć nieco oko na niektóre jej elementy, otrzyma sprawnie napisaną powieść, która dostarczy mu fajnej rozrywki na kilka godzin.

wtorek, 20 października 2020

Ernest Hemingway „Komu bije dzwon”


Nie wiem, co mam napisać o tej książce, ponieważ nie wyobrażam sobie, żeby ktoś jej nie znał. Tak, tak, przecież to absolutna klasyka literatury światowej, pełna humanizmu opowieść o wojnie przeciw faszyzmowi. Dotyczy ona wprawdzie wojny domowej w Hiszpanii, ale została napisana w 1940 roku i trudno nie poszerzyć jej kontekstu o wydarzenia, które miały w tym roku miejsce, a były kontynuacją wydarzeń rozpoczętych rok wcześniej. Amerykanin z USA Robert Jordan zostaje przerzucony na stronę faszystów z rozkazem wysadzenia mostu. Pomóc ma mu w tym lokalny oddział partyzantów. Każda postać jest nakreślona bardzo wyraziście, nie ma tu patosu lub ideologii, krew i kości stanowią ich budulec i trudno czytelnikowi nie przejąć się ich losem. Cztery dni, w ciągu których toczy się akcja, to głównie rozmowy, które obrazują sytuację, początek wojny, odczucia ludzi. Owe cztery dni to także cztery dni miłości na całe życie pomiędzy Marią i Robertem. Hemingway wbrew temu, co mówi się o jego stylu, potrafi wyczarować liryzm i magię sytuacji, czego przykładem jest ta wojenna miłość. Nie brakuje też momentów dramatycznych jak obrona wzgórza przez oddział Sorda, pełnych napięcia jak minowanie mostu opisane w sposób stricte filmowy, że aż czuje się dreszcz emocji, śledząc kolejne ruchy bohaterów z nadzieją, że im się powiedzie, nie brakuje też momentów drastycznych jak zdobywanie miasteczka w pierwszym okresie wojny i pozbywanie się w nim faszystów (tu Hemingway wykazał się sporą wiedzą na temat psychologii tłumu). Książka pokazuje też w skrótowy zawoalowany sposób zakończenie wojny, chociaż akcja toczy się w 1937 roku, poprzez losy bohaterów powieści. Przewija się pytanie, czy można zabijać człowieka i dlaczego człowiek staje się okrutny, posłuszny rozkazom. Postać generała Golza jest inspirowana generałem Świerczewskim, którego Hemingway poznał osobiście w Hiszpanii w trakcie wojny. Hemingway wprawdzie nie opisuje tak dokładnie sytuacji politycznej, jak robi to Orwell w swojej książce W hołdzie Katalonii, ale zaznacza ją wystarczająco wyraźnie. Najważniejszy w książce jest jednak los człowieka, a polityka służy jako siła destrukcyjne na ten los wpływająca. „Komu bije dzwon” to piękna historia, smutna historia i historia o odwadze, desperacji, poświęceniu, wierze w humanizm. Jeśli ktoś jeszcze nie przeczytał — w co mi trudno uwierzyć — to gorąco polecam.

niedziela, 4 października 2020

168. „Chrzest bojowy" (1940)



Z reguły staram się być obiektywny w swoich recenzjach, ale nie zawsze jest to możliwe. Tak właśnie jest z tym filmem, po prostu nie można być wobec niego ani obiektywnym, ani obojętnym. Jest to film zrealizowany w 1940 roku i opowiadający o lotnikach Luftwaffe, którzy latali nad Polską we wrześniu 1939 roku. Jeden z komentarzy w filmie nazywa go dokumentem i głosi, iż został nakręcony ku potomności, aby uwiecznić pilotów samolotów walczących o wolność za ojczyznę i Hitlera. Już to sprawia, że włosy zaczynają się jeżyć na głowie. Ale to dopiero czołówka filmu. Dalej pojawia się polski plakat, na którym czytam, że w razie napaści bez względu na wiek i płeć każdy Polak chwyci za broń, zaś niemiecki komentarz głosi: „Polska szykuje się do zaborczej wojny"... Dalej jest dosyć długa i ciekawa z historycznego punktu widzenia sekwencja defilady polskiego wojska z Rydzem-Śmigłym przyjmującej ją na trybunie honorowej. Na koniach jedzie orkiestra, ułani, potem samochody terenowe z karabinami maszynowymi, pojazdy gąsienicowe ciągnące działa i lekko opancerzone tankietki. Po czym pojawia się mapa Niemiec graniczących z Polską i z jej użyciem film przedstawia widzowi, jaki zasięg w niemieckie terytorium będzie miał polski atak pancerny. Na tej podstawie już powstają wątpliwości, dlaczego Polska przegrała wojnę... Ta moja ironia jest jak najbardziej na miejscu.

Dalej pokazane są płonące gospodarstwa niemieckie i zabite krowy; są to według komentarza polskie represje wobec rdzennie niemieckich obywateli. Ci obywatele muszą ukrywać się w lasach i pokątnie przekraczać granice, co ilustruje jawny marsz ulicami, drogami i polami ludzi z walizkami i tobołami, tak pokątnie ukrytych, że aż kamera ich sfilmowała na środku drogi. Nie muszę dodawać, że z niczego nie wynikało, że to Niemcy? Następnie pokazano maskowanie samolotów, ładowanie bomb i pasów z amunicją do karabinów maszynowych (aż strach pomyśleć, że ci zadowoleni i beztroscy ludzie właśnie wydawali wyroki śmierci na wiele osób), zaś komentator wyjaśniał, że kto dąży do pokoju, musi się szykować do wojny...

W końcu nastąpił w filmie 1 września 1939 roku i dowiedziałem się nowego faktu historycznego: Polacy zbombardowali Bytom! Pierwszy lot nad terytorium Polski i od razu Polacy strzelają z broni przeciwlotniczej do pokojowo nastawionych samolotów niemieckich. Komentator: 
Bomba odpowiemy za bombę"... Nie wiedziałem, że działka przeciwlotnicze strzelają bombami... Efekt był taki, że zbombardowano węzeł kolejowy. Powrót do bazy. Tu jako ciekawostkę zobaczyłem, jak wyglądały wtedy aparaty fotograficzne samolotów zwiadowczych — przypominały późniejsze sputniki sowieckie. Następnie sekwencja bombardowania Westerplatte z pokładu samolotu. Po awaryjnym lądowaniu uszkodzonej maszyny komentator zauważa cynicznie: „Nie można zrobić omletu, bez rozbicia jajek"...

Film zawiera kilka niezwykłych ujęć, jak nurkujący pionowo samolot w stronę stacji kolejowej i dopiero kiedy zaczynamy rozpoznawać szczegóły, widzimy, z jak wielkiej odległości spadał samolot, kiedy budynki stają się rozpoznawalne, samolot wyrównuje lot, a wówczas oczom widza ukazuje się ogromny dym zasnuwający horyzont, dym z wybuchających bomb. Po kilku sekwencjach lotniczych następują ujęcia ukazujące z bliska wyrządzone przez naloty szkody. W filmie pojawia się Bydgoszcz, płonący Sochaczew, Bzura.

Ostatnia niemal półgodzinna część filmu to zdobywanie Warszawy. Długiemu travellingowi lotu nad leżącą w ruinach stolicą towarzyszy komentarz, wytykający skutki obrony miasta, a równocześnie kpiący z pomocy udzielonej Polsce przez Anglię. O niespełnionej obietnicy Francji komentarz nie wspomina. Nie ma także ani słowa w filmie o 17 września. Film przeplata piosenka, która w dwóch częściach głosi konieczność bombardowania Polski, a w trzeciej pod koniec filmu zwraca się w stronę Wielkiej Brytanii... Pod koniec Hermann Goering wygłasza krótką przemowę do widza, że pokazane tu czyny niemieckich lotników zostaną unieśmiertelnione (racja, ale nie w tym sensie, który miał na myśli) i że wyczyny lotników nad Polską zostaną powtórzone nad Anglią i Francją.

Wymowa filmu jest w całości wstrętna i fałszywa. Fragment filmu pokazujący żołnierzy Wehrmachtu rozdających polskim cywilom bochenki chleba z ciężarówki dla znającego fakty historyczne widza musi wydawać się sporym dysonansem, ale w 1940 roku nieświadoma niemiecka publiczność na pewno tak tego nie odbierała. Głównym złem filmu jest odwrócenie ról, najeźdźcy pokazani są jako wyzwoliciele, Polacy jako gnębiciele etnicznej narodowości Niemieckiej. Po kapitulacji Warszawy film pokazuje ujęcie wesołych ubranych w polskie mundury żołnierzy śpiewających i rozradowanych przy dźwiękach akordeonu, komentarz natomiast wyjaśnia, że są to volksdeutsche siłą zmuszeni do wstąpienia do polskiego wojska, a teraz cieszący się z wyzwolenia. Pełen wyraz ów powrót niemieckiego człowieka do ojczyzny po wyzwoleniu go przez niemieckiego żołnierza znajdzie swe wstrętne zakłamane przedstawienie w innym fabularnym filmie propagandowym z 1941 roku, a mianowicie w „Heimkehr” Gustava Ucicky'ego (nieślubnego syna Gustava Klimta); to ten sam film, z udział, w którym polskie podziemie wydało wyrok na przedwojennego aktora Igora Syma.

Nie można jednak odmówić „Chrzestowi bojowemu” pewnej siły sugestywnej, aczkolwiek nie należy nigdy zapominać, że to fałsz i kłamstwo przez nią przemawia. Film jest także bogaty w archiwalne rzadkie materiały, wiele ujęć Polski z lotu ptaka (niesamowite mozaiki pól) i z ziemi, miasteczek, miast i wreszcie ludzi. Dobrze, że znamy historię, że potrafimy 
przesiać przez ten filtr kłamstwo, a wydobyć wartości archiwalne, których pozostało tak niewiele.

"Feuertaufe", reż. Hans Bertram (Niemcy, 1940)

Vladimir Nabokov „Pnin”

 



Niepozorna, niezbyt długa, z wyglądającą na konwencjonalną fabułą książka Nabokova, napisana zaraz po głośnej „Lolicie”, to historia tytułowego profesora Timofieja Pnina, wykładowcy na fikcyjnym prowincjonalnym amerykańskim uniwersytecie Waindell, niemłodego już, łysego jak kolano, nieforemnie zbudowanego, a jednak sympatycznego człowieka, który — jak każdy z nas — nosi w sobie bagaż życia, kilka walizek przeszłości. Ów bagaż, a dokładnie przeszłość, którą symbolizuje, jest ukrytą konstrukcją powieści. To ona wyłania się, jeśli dokładniej przyjrzeć się opisywanym przygodom Pnina. Powieść składa się z siedmiu rozdziałów, które opowiadają jakiś skrawek życia Pnina, każdy stanowi odrębną całość, a wszystkie łączą się w całość, która nie tyle co opowiada o Pninie, ile
 charakteryzuje go. Przy okazji Nabokov portretuje swą nową ojczyznę, uniwersyteckie środowisko, a z jej pośrednictwem charaktery przyjazne bądź nieprzyjazne wobec Pnina. Żywot Pnina w Waindell nie jest sielanką. Profesor w ciągu dziewięciu lat swej profesury kilka razy zmienia miejsce zamieszkania, głównie ze względu na nieprzyjazne hałasy za oknem, które nie pozwalają mu skupiać się na pracy naukowej. Rektor Hagen jest przychylny poczciwemu Pninowi, ale dziekan anglistyki Cockerell to największy parodysta Pnina. Pnin zresztą sam wystawia się na kpiny, ustawicznie przekręcając angielskie wyrazy. Życie Pnina tego podstawa fabularna książki, przeszłość to jej pierwsze dno. Drugim dnem jest podatność człowieka na ironiczne zdarzenia losowe. „Pnin” jest dosłownie obficie wypełniony takimi groteskowymi przeciwnościami losu, którym profesor Pnin musi stawiać czoła, przyjmowanymi najczęściej bez złości, z godnością, a nawet z rodzajem nieświadomej wyższości, co nie zmienia faktu, że Pnin jedzie w niewłaściwym pociągu, a to pociąga za sobą realne w skutkach konsekwencje. Drugie i trzecie dno mają ze sobą wiele stycznych punktów. Narrator książki, dawny kolega Pnina, czemu ten zaprzecza (ze względu na jego wszechmocną wiedzę na temat Pnina, szczególnie na temat zdarzeń mających miejsce w czasie wyprzedzającym jego przyjazd do Waindell, to moim zdaniem alter ego samego Nabokova), na początku ostatniego rozdziału opisuje początki swej znajomości z Pninem; otóż do oka wpada mu pył węglowy i zostaje zawieziony do okulisty, którym jest ojciec Pnina. Ta, mają się spotkać, lub nie, w zależności od tego, kto co pamięta lub pamiętać chce. I tu następuje fragment, który jest kluczem do „Pnina”: „Co to była za błogosławiona ulga, gdy delikatny doktor małym instrumentem przypominającym pałeczkę do bębna elfa wyjął z mojego oka drażniący czarny atom! Ciekawe, gdzie ów pyłek jest teraz? Prozaiczna, szalona prawda każe bowiem wierzyć, że on musi gdzieś istnieć” (V. Nabokov „Pnin”, Warszawa 1987, przełożyła Anna Kołyszko). Tak, gdzieś muszą być te uwierające człowieka pyłki węglowe przeszłości, te drobne zdarzenia, wszystkie chwile, tak samo, jak pyłek wyjęty z oka.

niedziela, 20 września 2020

Henryk Waniek „Szalone życie Macieja Z”

W podtytule książki widnieje słowo "Opowieść". Książka jest zbiorem luźnych wspomnień Wańka o swoim zmarłym już niestety przyjacielu. Kim był Maciej Zembaty ludziom w moim wieku nie trzeba przedstawiać. Dla młodszych kilka wyjaśnień. Prowadził w radiowej "Trójce" satyryczny magazyn "Zgryz", gdzie umożliwił debiut zespołowi Maanam i Johnowi Porterowi, tłumaczył i popularyzował w PRL-u Leonarda Cohena, a w 1985 roku zorganizował koncerty Cohena za Żelazną Kurtyną, był współautorem serialu "Siedem życzeń", komponował, gra=ł na gitarze, koncertował, wydawał płyty, pisał skecze, felietony, czarne humoreski - wszechstronny i utalentowany człowiek. Dziś trudno o tak utalentowanych artystów. Waniek przytacza wiele anegdot z życia Zembatego, opisuje spotkania, kreśląc sylwetkę swego przyjaciela. Są to wspomnienia osobiste, ale na ich tle można bez trudu odczytać charakter epoki, w jakiej się rozgrywały; głównie był to PRL, a potem dziki kapitalizm po 1989 roku. W książce mowa także o licznych znajomych Macieja Zembatego, którzy z nim współpracowali, prowadzili wspólnie działalność artystyczną, wspomagali go w najprzeróżniejszych sprawach, mieli z nim wspólny język lub wspólne interesy. Barwna to opowieść i piękna. Napisana bez zbędnych sentymentów, za to z wielką dozą pietyzmu. Nie jest to opowieść faktograficzna, bo jak sam autor wspomina w kilku miejscach pamięć bywa zawodna. Po latach nie ma się już pewności, czy rzeczywiście było tak, jak się to opisuje. Nie jest to jednak istotne w książce Wańka, którą napisał, jak to on, pięknym klarownym stylem, niestroniącym od dzielenia się odautorskimi komentarzami i przemyśleniami - ważna jest prolongata pamięci o nietuzinkowym, ciepłym, towarzyskim, otwartym i utalentowanym artyście, ale też i człowieku, ojcu, mężu, poszukiwaczu doznań, nonkonformiście. Dla mnie była to lektura bardzo ważna z wyżej wymienionych powodów. Ale ważna była też z powodów osobistych, bo Zembaty był częścią mojej młodości. Na trzepaku (klopsztandze) na osiedlu Irys w Chorzowie śpiewaliśmy "Wspomnienie" i inne piosenki Cohena w tłumaczeniu Macieja Zembatego, co dla mnie było inicjacją w niesamowity świat zaczarowanej, pięknej i poetyckiej muzyki barda z Montrealu trwającej do dziś; to była część mojego ówczesnego hic et nunc, fragment mojego życia a równocześnie część tamtej rzeczywistości, jej mikroskopijny wariant. Dla współczesnych książka Henryka Wańka, jednego z ważniejszych polskich pisarzy, tak niedocenianego, może stanowić doskonały asumpt do poznania dawnych nastrojów, sposobu myślenia, bowiem Waniek potrafi doskonale oddać ówczesną atmosferę i na jej tle nakreślić doskonały portret artysty wraz z jego otoczeniem, w którym ów artysta, salony Maciej Z, potrafił żyć po swojemu, ceniąc wolność i konsekwentnie podążając swą własną drogą, wbrew napotykanym na niej przeszkodom.

czwartek, 17 września 2020

Ernest Hemingway „Pożegnanie z bronią”


Antywojenny romans napisany pięknym stylem (aż chce się napisać Hemingwayowskim), który trafnie opisuje powieściową rzeczywistość dbając o szczegóły, jednak pomijając, co zbędne, a jednocześnie tworząc szeroką game nastrojów bez użycia jakichś oszałamiających środków stylistycznych. Kiedy trzeba turpizmu, mamy go, gdy trzeba melancholii, otrzymujemy ją, gdy zechcemy szczypty humoru, oto ona. Wojna jest tu przedstawiona naturalnie jako bezsensowna siła niszczycielska, początkowo ukazana z dystansu, by raptem wedrzeć się w pozorny spokój tyłów włoskiej armii i rozpocząć upiorne dziesiątkowanie jej szeregów. W to wszystko wkrada się cichaczem miłość, początkowo nieśmiało, ostrożnie, tak bez zobowiązań, by podobnie jak wojenna pożoga wybuchnąć i owładnąć kochanków bez reszty. Nie ma tu miejsca na ckliwość i sentymentalizm; uczucie musi być silniejsze od wojny, musi przynieść ulgę, może nawet zapomnienie. Dlatego kochankowie szanują się tak bardzo, wiedząc, jak są sobie potrzebni, nie robią jednak sztucznych scen zazdrości, nie wyniszczają się zaborczością, cenią każdą wspólną chwilę. Ich rozmowy są tak ludzkie, takie zwyczajne, tak bardzo pozbawione patosu, tak banalnie zwyczajne i jest to tak piękne i prawdziwe. Przypomina to miłość u Remarque'a. W innym skrócie można napisać o "Pożegnaniu z bronią", że miłość zwycięża wojnę, a życie miłość. Ponadczasowa opowieść, która nie straciła nic na swej aktualności, zmieniły się tylko dekoracje.

środa, 16 września 2020

Vladimir Nabokov "Lolita"


Nie będę streszczać zawartości książki, bo każdy ją zna. Ale czy na pewno?... Napisana pięknym językiem, z wieloma aluzjami do dzieł literackich, ze sporą dozą ironii i humoru, to powieść na pewno nie o obsesji, bo chociaż na początku obsesja ta dysponuje ostrymi pazurami, to już w 1/3 książki te pazury są mocno stępione i kontrowersyjna erotyka schodzi na dalszy plan. O czym zatem jest? moim zadaniem tematem książki jest odwieczna walka pomiędzy brzydotą i pięknem. Nabokov swego reprezentanta brzydoty wybrać mógł z ogromnego wachlarza złych uczynków myślą i mową, trafiło akurat na pedofilię. Świat piękna to świat istniejący w książce w formie intertekstualnej; składają się na niego owe liczne odniesienia kulturowe (jest ich znacznie więcej niż lubieżnych opisów), kult książki i piękna, zabawy językiem, sensem, podobieństwem rdzeni wyrazów, są to także wiersze, przyroda, a nawet w samej fascynacji nimfetkami, oprócz obrzydliwości, jest też niewinny podziw dla świeżości, młodości i urody. Sama książka napisana jest w formie intymnego pamiętnika, jednak sporo w nim innych gatunków (powieść drogi, kryminał, romans i jeszcze kilka innych), co chyba można by uznać za zabieg zwiastujący postmodernizm, a liczne aluzje, gry słowne, zabiegi narracyjne nawiązujące do zasad gry w szachy, czyli ruch przeciwnika powoduje nasz kontr-ruch, odniesienia tylko osłabiają sens słowa "chyba". Nie jest to książka łatwa w odbiorze i czytelnik niewątpliwie musi w trakcie lektury odczuwać respekt przed ogromną erudycją i talentem autora. Równocześnie jest to powieść wciągająca, o zmiennej wartkiej narracji. Jest także obrazem Stanów Zjednoczonych końca lat 40-tych i początku 50-tych, obyczajowych i kulturowych bardziej, niż politycznych. Lolita i Humbert Humbert przemierzają kraj w poszukiwaniu nie tylko sposobności do zaspokojenia własnych zmysłów w przydrożnych motelach, ale również by oglądać liczne atrakcje turystyczne po drodze. Napisałem ten pobieżny i skrótowy obraz "Lolity" przede wszystkim z myślą o tych wszystkich, którzy nie czytali jeszcze książki Nabokova i mają o niej fałszywy osąd, jakoby była to książka skandalizująca, niemoralna i kontrowersyjna tylko. Otóż nic bardziej mylnego. "Lolita" nie ma niczego wspólnego z pornografią, a nawet kiedy Nabokov opisuje intymne chwile lub części ciała, zawsze robi to w dowcipnie aluzyjny sposób, dobierając odpowiednią metaforę, która jest na ogół symbolem z dozą humoru (na przykład coś na wzór gimnastyki lędźwi). Nie warto bać się "Lolity" i nie warto się gorszyć, warto otworzyć swój umysł i pozbywszy się uprzedzeń wziąć udział w literackiej uczcie, którą jest powieść Nabokova (jak każda inna zresztą jego autorstwa).

czwartek, 10 września 2020

Yōko Tawada „Fruwająca dusza”


Dziwna to książka i równocześnie niezwykła. Nie jest jednoznaczna, jest senna i metaforyczna. O czym traktuje? Fabuła jest prosta. Risui udaje się na naukę do zaszytej w lesie Szkoły prowadzonej przez charyzmatyczną Kikyo. O czym więc mówi w ten sposób skonstruowana fabuła? Myślę, że o poznaniu siebie, o wyrobieniu sobie stosunku do otoczenia, o duchowej drodze, ale nie o podążaniu nią bezwolnie. Jeszcze o erotyzmie, narkotykach, postawach, naśladowaniu. Sam las, w którym znajduje się szkoła, może być symbolem wieloznaczności, ale nawet dotarłszy do celu, nie osiąga się wiedzy. To trochę przypomina książki Hermanna Hessego, w których bohaterowie starają się osiągać doskonałość duchową, ale najczęściej znajdują się zawsze w drodze do celu. Książka Tawady jest też nieco Kafkowska, bo bohaterka trafia do osobliwego miejsca, w którym panuje atmosfera o posmaku niesamowitości i grozy równocześnie, zaś zasady tam obowiązujące zmuszają główną bohaterkę książki do ustosunkowania się wobec nich. To walka "ja" z mającym zamiar pochłonąć go ogółem. Na pewno trzeba tę książkę przemyśleć i jednocześnie odczuć, gdyż nie jest nigdzie powiedziane, że w "Fruwającej duszy" znajduje się wyjaśnienie. Posmak tajemniczości i niezwykłości oraz narracja prowadzona w pierwszej osobie, często przybierająca formę monologu wewnętrznego, stanowią o oryginalności książki.

2 dni później.

Dawno już nie przeczytałem żadnej książki dwa razy z rzędu. „Fruwającą duszę” skończyłem czytać drugi raz wczoraj wieczorem i czuję, że mógłbym zacząć trzeci raz. Drugi raz czytałem nieco dziwnie, bo wpierw ostatnie 20 stron, a potem od początku do fragmentu, w którym zacząłem czytać od środka było to pojawienie się Kikyo nad jeziorem. Wiele rzeczy z drugiej części książki jest zarysowanych na jej początku. Odkryłem wiele drobiazgów, które umknęły mi przy pierwszej lekturze (na przykład samoistne falowanie włosów na głowie pozostającej w bezruchu). Mocniej zarysowały się także postaci i fabuła, która, aczkolwiek w szczątkowej formie, jednak w książce jest; w sumie składa się na nią kilka mocniej zarysowanych zdarzeń (otrzymanie listu, marsz przez las, początek nauki, bunt, wspomnienie Risui pracy w domu z ogromną biblioteką) przeplatanych ogromną ilością zdarzeń na pozór błahych, ale istotnych dla stworzenia obrazu Szkoły, a jednocześnie stanowiących o jej niezwykłej atmosferze. Można powiedzieć, że powieść Tawady jest tkaniną przeplataną różnej grubości i o odmiennych kolorach nićmi; są to postacie i poetyckie fragmenty, których w książce jest sporo.

środa, 9 września 2020

Leszek Kołakowski „Klucz niebieski albo opowieści biblijne zebrane ku pouczeniu i przestrodze”

 


W przejrzysty sposób Kołakowski wyciąga morały i wnioski ze znanych z Biblii historii, używając przy tym i humoru, i fantazji. Bawi się także sensem i znaczeniami, sugerując na przykład wypowiedzenie wojny jako działanie na własną niekorzyść, gdyż ostrzega się tym przeciwnika, więc pierwszy krok wykonuje się przeciwko sobie, po czym ów wstęp znajduje zastosowanie przy przypowieści o królu Salomonie, ostrzeżonym przez Anioła, że wkrótce spotka go kres jego egzystencji, przy czym wnioski są całkiem inne od początkowych. Los Hioba przedstawiony jest jako wynik sporu Jahwe z Szatanem. Przedstawione zostały hipotetyczne zakończenia historii Abrahama i Izaaka. Dowcipnie opowiedziana jest opowieść o zdobyciu Hebronu. Każda z analiz opowieści biblijnych jest inteligentna i błyskotliwa. Taka lektura to czysta przyjemność, pełna błyskotliwych myśli, przewrotnych wniosków i aforyzmów w rodzaju "Miłość nie wymaga uzasadnienia", co samo w sobie brzmi może nieco banalnie, ale w książce, nie wyrwane z kontekstu, to zdanie jest jak najbardziej umotywowane. Z książki Leszka Kołakowskiego poznamy także motyw, jakim kierował się Bóg, kiedy tworzył świat. Proponuję porzucić szablonowe myślenie w trakcie lektury "Klucza niebieskiego", gdyż jest to świeże spojrzenie na znane i na ogół oklepane historie, raczej snadne w odbiorze, przy czym przewrotne i żartobliwe, chociaż oparte na logice.

wtorek, 1 września 2020

Anna Janko "Mała zagłada"

 


Słów brak po tej lekturze. Chyba bardziej przerażająca książka od reportaży Aleksijewicz. Dawno po żadnej lekturze nie buzowały we mnie tak silnie emocje. Książka opowiada historię pacyfikacji przez hitlerowców wsi Sochy 1 czerwca 1943 roku za jej powiązania z partyzantami. Z tej zagłady ocalały głównie dzieci, które były świadkami śmierci swoich rodziców. Autorka jest córką jednej z dziewczynek, które przeżyły. "Małą zagłada" to także opowieść o losach dzieci w czasie wojny, o traumie, o winie i wybaczaniu, o ujmowaniu w słowa tragedii, a raczej o braku takiej możliwości. Jest niezwykle sugestywna. Janko pisze rzeczowo, ale wielokrotnie sięga po czysto literackie chwyty, a wtedy tekst książki staje się żałobną pieśnią pełną bolesnej poezji. Cudowne są apostrofy do matki; to rodzaj wspólnego przeżywania, próby zrozumienia, co się stało, co w pamięci matki utkwiło niczym kość w gardle, są to także egzorcyzmy mające na celu wyrzucić ze świadomości demony przeszłości i usunąć traumę. W pewnym momencie Janko pisze do matki, że pielęgnowanie lęku i milczenie w niczym mnie pomogą, uwolnienie się od traumatycznych wspomnień możliwe jest tylko poprzez stawienie im czoła i opowiedzenie o tym słowami pozbawionymi strachu.

niedziela, 30 sierpnia 2020

Martin Reiner „Lucynka, Macoszka i ja”

 


Tytuł książki jest jednocześnie obrazem trzech rzeczy, które są w książce najistotniejsze, a które można przełożyć na następujące ogólne sformułowania: doświadczenie, pasja i poznanie. Nieuświadomiony jeszcze homoseksualista Tomasz spotyka się z Marią, której córką Lucynką będzie musiał się opiekować. To będzie jego doświadczenie ojcostwa i więzi z córką, której ze względu na swą orientacje seksualną nie doświadczy w inny sposób. Macoszka to czeski poeta, który wyemigrował w 1948 roku do Anglii; Tomasz jest nim zafascynowany i zajmuje się redakcją zapisków Macoszki w zeszytach. Tomasz, czyli tytułowe "ja" poznaje dzięki tym dwóm rzeczom siebie. Nie, nie chodzi o uświadomienie sobie, że jest "tym innym", ale o uświadomienie sobie, co jest istotne dla niego, jak bardzo jest to istotne i na ile może wpływać na swój los, kontrolując (jeśli można to tak brzydko nazwać) swa przyjaźń z Lucynką i zamiłowanie do twórczości Macoszki. Rainer obie te sprawy przeplata ze sobą, Tomasz znajduje się w różnych sytuacjach, w których musi się sprawdzić; zawsze priorytetem obdarza dziewczynkę kosztem swej pasji, prawdopodobnie dzięki swej wrażliwości i empatii. Ja powiedziałbym, że jest to piękna książka o przyjaźni młodego mężczyzny z kilkuletnią dziewczynką, którą zmuszony jest się opiekować. To oczywiście spłyca wymowę powieści, bo jest w niej zarysowanych kilka innych ważnych rzeczy, jak depresja, upadek komunizmu, przewartościowanie, rola literatury w życiu każdego z nas, jednak więź Tomasza i Lucynki zdaje się być na pierwszym planie. Reiner lubi pisać potocznym stylem, jednak daleki jest on od drętwoty, lubi bawić się też czasami, bowiem opowieść snuta w pierwszej osobie w czasie przeszłym lubi przechodzić niespodziewanie w czas przyszły. Autor stosuje ten zabieg, aby podkreślić niektóre zdarzenia, nadając im nieco bardziej doniosły ton. Zwykła życiowa historia Reinera, daleka jest od banału, za to wypełnia ją wiele ciepła i wyrozumiałości. Jest to książka o Tobie, o mnie i o naszym sąsiedzie, bo każdy z nas ma pasje, każdy ma kogoś bliskiego i każdy czasem musi wybierać, co jest ważniejsze, i zastanawiać się, co dalej.

sobota, 29 sierpnia 2020

Martin Pollack „Topografia pamięci”


 Doskonały zbiór tekstów dotyczących pamięci, czy jest potrzebna, wygodna, wiarygodna, zawodna? Eseje Pollacka mówią też o odpowiedzialności za swoje czyny, o spuściźnie po rodzinie, którą trzeba ze sobą nosić, bowiem ojciec autora był gestapowcem tłumiącym Powstanie Warszawskie i zapalonym nazistą, jak cała zresztą rodzina. Są to więc teksty o sprawach niełatwych, śliskich, skrywanych, bolesnych. Pollack lawiruje pomiędzy własnymi wspomnieniami, rezultatami swoich poszukiwań na temat przemilczanych w rodzinie faktów, zręcznie przechodząc do równie niewygodnych tematów dotyczących II Wojny Światowej. Czasem zmienia perspektywę i do przeszłości dochodzi od strony teraźniejszości. W książce znajduje się także szalenie zajmujący cykl tekstów opisujących fotografie; pierwszym z nich jest zamieszczone na okładce zdjęcie dzieci w ogrodzie, które unoszą ręce w nazistowskim pozdrowieniu. Pollack nie ogranicza się tylko do ostatniej wojny. Zajmują go także zbrodnie dokonane na ludności cywilnej w latach 1914-1918. Nie stosuje też ograniczeń terytorialnych, a kto czytał jego wspaniały reportaż "Po Galicji" wcale nie będzie zdziwiony, że także w "Topografii pamięci" sporo jest o tej części Europy. Na koniec dodać należy jeszcze, że Martin Pollack jest nie tylko słowianofilem, ale wielkim przyjacielem naszego kraju, o czym świadczy zamykający książkę, zajmujący niemal 1/6 jej całości esej opowiadający o jego związkach z naszym krajem. Jest to niewątpliwie jedna z najlepszych i przy okazji najważniejszych książek z przeczytanych przeze mnie w tym roku.

sobota, 15 sierpnia 2020

Monika Kassner „Sprawa Salzmanna”

Co to oznacza dla książki, bo przecież wiemy, że akcja rozgrywa się przed wojną i dotyczy sprawy kryminalnej, ale ile jest w powieści warstwy sensacyjnej, a ile historycznej? W „Morderstwie pod cenzurą” Marcina Wrońskiego międzywojenny Lublin zdaje się nakreślony dosyć realistycznie, jednak Wroński nie sięga tak dalece po szczegóły, jak robi to Monika Kassner. Miasto Świętochłowice, w którym osadzona jest akcja, opisane zostało niemal drobiazgowo, przy czym autorka lubuje się w dawnych nazwach lokali oraz w usytuowaniu akcji w konkretnych miejscach. Ten zabieg tworzy dosyć wyrazisty obraz przedwojennych Świętochłowic oraz graniczącej z nimi wsi Lipiny, które obecnie stanowią administracyjnie jedną całość. 


Być może dla kogoś z zewnątrz będzie to nieco zbyt precyzyjny pejzaż górniczo-hutniczych miejscowości, ale w moim odczuciu takie przywoływanie i utrwalanie minionych czasów to coś godnego pochwały. Przeszłość, która sama się już nie obroni, ani nie upomni o uwagę, zasługuje na upamiętnianie i utrwalanie w każdej formie. Dla mnie, jako mieszkańca dzielnicy Świętochłowic usytuowanej pomiędzy opisywanymi w książce Lipinami a ówczesnym i obecnym centrum miasta, to fascynująca podróż w przeszłość, którą zawsze starałem się poznawać, będąc lokalnym patriotą. Mnie doskonale czytało się zatem także o miejscach znanych mi od urodzenia. Kassner stara się opisywać je z precyzją, dodając do całości nawet takie informacje, jak zapach powietrza tak charakterystyczny dla okręgu przemysłowego, ale też nieco ubarwia realia na potrzeby fabuły zjawiskami pogodowymi; po mieście snujące się mgła albo przechodzi burza.

Warstwy historycznej mamy zatem w przysłowiowy bród. Natomiast warstwa kryminalna jak gdyby raz wyłania się wyraziście z tego misternego tła, by się na chwilę w nim się zgubić. Pomysł na książkę jest dobry i o wykonaniu — pamiętając, że jest to debiut autorki w tej formie — powiedzieć można to samo. Książkę czyta się potoczyście, akcja może nie jest zbyt wartka, jednak wystarczająco interesująca, postaci nakreślone dosyć wyraziście, szczególnie te główne, chociaż żona Jędryska mogłaby mieć więcej charakteru, a Inga Bittner być mniej posągową pięknością, króluje za to charakterny, ale równocześnie niebędący czarno-białą postacią radca prawny Jędrysek.

Dodać należy, że w dwóch fragmentach Monia Kassner wplotła do swej książki autentyczne zdarzenia z życia Świętochłowic. Pierwsze z nich to pomysłowe wykorzystanie napadu na Bank Ludowy z sierpnia 1934 roku; autorka nie zmieniła nawet nazwisk sprawców. Drugie jest nieco kontrowersyjne, ponieważ przy tak dalekiej dbałości o szczegóły Kassner w sierpniu 1934 umieściła mecz o awans do pierwszej ligi (ówczesna najwyższa klasa rozgrywek w piłce nożnej) pomiędzy Naprzodem Lipiny i Śląskiem Świętochłowice, który miał miejsce 16 listopada 1934 roku. Także wynik 2:1 dla Śląska autorka zmieniła na remis 1:1. Przypominam, że grano wtedy systemem wiosna-jesień, a nie jak obecnie jesień-wiosna, to znaczy rozgrywki ligowe kończono na jesienini wtedy rozgrywano mecze o awans. Można oczywiście przejść nad tym bez zgłębiania się, ot bohaterowie wybrali się na mecz i nie mam co do zastosowania takiego zabiegu, mającego zapewne zaznaczyć ów fakt historyczny w opowieści, żadnych obiekcji, odzywa się jedynie mój faktograficzny głos wewnętrzny kibica Śląska Świętochłowice.
  

Kończąc tych moich kilka uwag na temat „Sprawy Salzmanna”, bo raczej nie jest to rasowa recenzja, pragnę zwrócić jeszcze uwagę na kwestię językową, a mianowicie na wspaniały pomysł zamieszczenia w książce niektórych dialogów w języku śląskim, co jeszcze bardziej wiąże powieść Moniki Kassner z regionem górnośląskim i z miastem, w którym śledzimy akcję. Można by jeszcze pochylaćć się nad 
innymi szczegółami, nad opisem komunikacji, tragów, wzmiankami o zakładach przemysłowych, naszkicowaniem dysproporcji społecznych, obyczajami, upodobaniami i ulubionymi przysmakami, ale to wszystko można zastąpić sięgnięciem po kryminał Moniki Kassner i zapoznaniem się z tym wszystkim, co wchodzi w jego bogata treść w tak niewielkiej objętości. Podobno — nie wiem, czy jest to prawda — Monika Kassner pisze kontynuację Sprawy Salzmanna, jest więc na co czekać.

wtorek, 11 sierpnia 2020

167. "Na autostradzie życia" (1927)

 




„Elämän maantiellä”, reż. Ragnar Hartwall i Kurt Jäger (Finlandia, 1927)

Polski tytuł, a raczej polskie tłumaczenie tytułu brzmi „Na autostradzie życia”. Autostrada jest w filmie metaforą, ale powinna być raczej mowa o drodze, nie o autostradzie. Tarini (Waldemar Wohlström) wędruje wraz ze swoim osiołkiem ciągnącym pianino na korbę z miasteczka do wsi, ze wsi do miasteczka, od do cały czas w drodze. Na życie zarabia jako uliczny grajek, przygrywając na ulicach dla zgromadzonych ludzi. Tarini jest doświadczony życiem, stracił żonę i córkę. Pewnego razu podczas gry do muzyki zaczyna tańczyć Irmela (Vivan Cravelin). Świadkiem tego tańca jest impresario Greeving (Eric Broman), który z miejsca angażuje Irmelę, Tariniego i osiołka do swego show. Występy przynoszą sukces, jednak Greeving, który jest kobieciarzem, nie zostaje obojętny na wdzięki Irmeli. Ta jednak kocha się w młodym Georgu (Halvar Lindholm). Tyle z zarysu fabuły. Film kręcono w wynajętej sali balowej, która miała służyć za studio (ujęcia teatralne) oraz w okolicach Helsinek. 
Jak każdy odnowiony cyfrowo film, także i ten ukazuje piękno fotografii niemego kina, dbałość o szczegóły, kompozycję obrazu, dekoracje, kostiumy, a nawet i tak już mocno akcentowane makijaże aktorów. Takie były jednak czasy, tak się malowano i nie ma co żądać czegoś innego. Fotografia jest w filmie bardzo staranna, przemyślanie kadrowana. To film skandynawski, zatem musi być w nim eksponowane piękno przyrody. Ujęcia rozkwitającej łąki w środku cudownego lata służą równocześnie jako tło dla szczęśliwych chwil Irmelii Georga; łącząc piękno ze szczęśćiem kamera tworzy metraforę miłości. Nie jest to jednak film, w którym szczęście dominuje. „Elämän maantiellä” to raczej film ukazujący życie jako trud i mozolną walkę o grosz (Tarini) oraz narażenie na niebezpieczeństwo honoru niewinnej dziewczyny (Irmela). Cynizm i brak hamulców moralnych uosabia Greeving. Matka Georga natomiast reprezentuje mądrość i roztropność. Reżyserzy nie boją się pokazać w filmie kontrastów społecznych. Irmela żyje w niedostatku, Tarini w biedzie. Georg jest zamożny, Greeving bogaty. Film próbuje jak gdyby pokazać możliwość przenikania obu światów, co jest chyba raczej nieco naiwne i przypominać może historię Kopciuszka. Nie jestem pewny, czy Hartwall i Jäger kręcąc swój film myśleli kategoriami społecznymi. Sądząc po zakończeniu, raczej interesowały ich bardziej relacje międzyludzkie, miłość, pożądanie, troskliwość, zachłanność. Myślę, że obaj reżyserzy operują w tym filmie kategoriami etycznymi, że moralność bądź jej brak jest motorem napędzającym fabułę. 
Do ciekawostek należy zapewne fragment, w którym Tarini przed snem wypręża się przed zdjęciem Mussoliniego i salutuje doń. Pamiętajmy jednak, że film pochodzi z drugiej połowy lat 20-tych, kiedy świat nie znał jeszcze prawdziwego oblicza dyktatora. Ta scena pozwala się domyślać miejsca i czasu akcji, które nigdzie nie jest podane, a nawet nigdzie indziej nie jest sugerowane: Włochy w połowie lat 20-tych.
Film „Na drodze (autostradzie) życia” nie jest na pewno arcydziełem, jest to raczej bardzo solidne kino oparte na wielu typowych dla ówczesnych czasach schematach, nie ma tu raczej niczego nowatorskiego. Postaci są raczej jednowymiarowe, albo dobre, albo złe. Pod względem odcieni najciekawsza postgacią jest Greeving, który pomimo swoich partykularnych interesów, wyciąga jednak z bidy Irmelę i Tariniego. Tarini jest natomiast najbardziej wyrazisty; na jego warzy wciąż rysuje się smutek i rezygnacja, jest jak gdyby człowiekiem pokonanym przez życie i pogodzonym z losem. Całą swą czułość kieruje do swego jedynego towarzysza, osiołek jednak bywa czasem uparty i nie odwzajemnia tej czułości należycie, co jest powodem do pojawienia się w filmie fragmentów o komicznym charakterze. 
Dodać należy jeszcze uwagę o świetnej muzyce ilustrującej film i na tym kończę. Nic oczywiście na siłę, ale zachęcam do oglądania i poznawania niemych filmów, bo naprawdę warto. Pozdrawiam i do następnego wpisu. Każdy komentarz jest mile widziany.

piątek, 17 lipca 2020

166. "Wir machen Musik" (1942)

Jak ja lubię to stare kino z okresu klasycznego, chyba coraz bardziej. Zawsze prosty i czytelny przekaz, fabuła uporządkowana w konwencję, ale nic z nudy, brak epatowania i szokowania (chociaż jest scena, w której żona wchodzi pod prysznic do męża i co z tego, ze pokazane są tylko drzwi łazienki, skoro każdy człowiek ma do dyspozycji wyobraźnie?). Jest to komedia muzyczna, więc mamy sporo piosenek i na końcu wystawną choreografię. Ambitny kompozytor próbuje napisać operę, podczas gdy jego żona jest wokalistką i pianistką w kobiecym jazz-bandzie Wróbelki. Nie trzeba dodawać, że opera przynosi klapę, za to Wróbelki mają się wyśmienicie. Film o miłości, radości, jaką niesie muzyka. Należy jeszcze dodać, że w filmie, który został nakręcony w czasie wojny w III Rzeszy pojawia się tylko raz w tramwaju umundurowany żołnierz i na sam koniec jest aluzja do zaciemnienia, to wszystko; film jest całkowicie apolityczny. Takie są zresztą z grubsza wszystkie filmy Helmuat Käutnera nakręcone w okresie wojny, które znam. Apogeum tego jest nakręcony w ostatnich dniach wojny w oblężonym i bombardowanym Berlinie film "Pod mostami", w którym trudno doszukiwać się jakichkolwiek oznak okoliczności, w których był kręcony...

"Wir machen Musik", reż Helmut 
Käutner (Niemcy, 1942)

niedziela, 5 lipca 2020

Diagnoza

Literatura współczesna upadła już tak nisko, że coś takiego jak "Małe życie" uważane jest za objawienie, większość czytelników nie jest obecnie w stanie - o czym dobitnie świadczą grupy książkowe - przeczytać ambitnej książki, wyłączone jest myślenie, no czyta się na akord, nie ma porównania do książek porządnie napisanych, bo te w komercyjnych kręgach prawie nie istnieją w świadomości czytelnika, blogerzy nie tkną książki z antykwariatu nawet palcem, większość czyta do znudzenia jedno i to samo, książki napisane kilka dekad temu, z wyjątkiem kilku nazwisk, są odrzucane na starcie, argument, że czytanie ma dawać przyjemność i drugi, że odprężać mają definitywnie zamykać usta tym, którzy uważają, że przy czytaniu trzeba myśleć. Jest źle, jest bardzo źle. I wcale nie jest prawdą, że w kraju, w którym prawie nikt nie czyta książek, dobrze jest już czytać cokolwiek. Lepiej już nie czytać wcale, niż czytać bzdury. A, i ludzką wrażliwość na przemoc też jest jakoś bardziej tolerancyjna, to znaczy przestaję być wrażliwością. Ewidentne bzdury nie wzbudzają protestu, a kiedy autor traktuje czytelnika jak idiotę, tłumacząc mu łopatologicznie uznane elementarne fakty znane każdemu wykształconemu człowiekowi, nie wzbudza to protestu, to znaczy że nie ma świadomości, że autor traktuje czytelnika niewłaściwie, czyli czytelnik sam siebie nie szanuje, więc powracamy do punktu wyjścia, do braku refleksji w trakcie lektury.

sobota, 4 lipca 2020

165. "Jo ieško" (1980)

Awangardowy film Artūrasa Barysysa, litewskiego filmowca i muzyka. Film jest na pewno niewygodny dla sowieckich władz, chociaż jest raczej apolityczny. W Internecie nie można za bardzo znaleźć informacji, czy film był wyświetlany gdziekolwiek, raczej chodzi o kina studyjne, bo w normalnych kinach raczej nie miał na to szans. Jednak czy to film całkowicie apolityczny? Na mieście pojawiają się listy gończe; poszukiwany jest mężczyzna z długimi kręconymi włosami, z wąsami, brodą, wysoki, szczupły. Nie ma jasnego wyjaśnienia, dlaczego jest ścigany. W każdym razie zgadzają się długie na 50 cm włosy i opis. Poszukiwaną postać gra Barysas. Po przeczytaniu listu gończego w męskiej toalecie miejskiej goli on wąsy i brodę oraz przebiera się za dziewczynę. Film jest groteską pozbawioną w dialogi, w zamian okraszoną wyśmienitą ścieżką dźwiękową, w której litewski outlaw w kobiecym przebraniu doznaje wielu przygód; jest podrywany, oskarżony o przywłaszczenie pieniędzy, uczestniczy w szalonej imprezie, zatrudnia się jako pomoc domowa, bije się w parku napastującym go seksualnie typem, wreszcie trafia na śmietnik jako śmieć, co ma na pewno symboliczną wymowę. "Jo ieško" obfituje w sporo wieloznaczności. Wiele w tym filmie jak na "kinematografię" sowiecką jest golizny, impreza z nagim torsem tańczącej kobiety (na stole polska Wódka Wyborowa), prostytutka obnaża pierś w parku, gospodyni zajmującą się szyciem (maszyna do szycia marki Radom) w trakcie przymiarki jest całkiem goła, nie wiedząc,ze za gospodynię ma przebranego mężczyznę. Film pokazuje też warstwy niezbyt mile widziane w ZSRR, obiboków, chuliganów, prostytutki, hipisów, leje się wódka, kradnie się pieniądze (i książki), zdarzają się pobicia. Nie jest to zatem idealny obraz kraju, w którym film został nakręcony. Sam film za to, ze posłużę się grą słowną, nakręcił mnie do poznania innych dokonań Artūrasa Barysasa. Jak wiadomo, czuję tożsamość z buntownikami i szanuję oryginalność oraz nonkonformizm. 


















Artūras Barysas za kamerą


Na jednej z nielicznych stron internetowych, na których można przeczytać jakiekolwiek informacje o  Barysasie znalazłam taką krótką notkę:

Artūras Barysas, lub Baras - kontrowersyjny twórca, buntownik, wizjoner, iluzjonista, skandalista, reżyser, muzyk, malarz, aktor… magik. Według Algimantasa Lyvy, postrzegającego świat w podobny sposób, kamera filmowa Artūrasa Barysasa zamieniła się w okno w nowy, spadzisty świat. Ale najbardziej paradoksalną rzeczą jest to, że Bar celowo nie oferując żadnego pozytywnego rozwiązania, stworzył nową banalność, bezsensowność, maskę i uśmiech. Bar zawsze lubił przeciwstawiać się wszystkim, nawet sobie. Szedł ciemnym korytarzem, każdą klatką filmu, jakby zamykał drzwi, aby nikt nie mógł wejść, wtargnąć do jego wewnętrznego świata. Ale dokładna kamera utorowała drogę nowym przestrzeniom wyrazu. Odkryj coś nowego, bez względu na wszystko, otwieraj drzwi, wybij słodkie, „fałszywe” witraże rzeczywistości, zerwij piękną maskę ułudy. 
(1)


Myślę, że powyższy cytat doskonale charakteryzuje sylwetkę reżysera, której cechy łatwo można odszukać się w filmie. Sam zresztą w udzielonym przez siebie wywiadzie (2), do którego także udało mi się dogrzebać, Barysas wyznaje, ze film "Jo ieško" jest mu najbliższy. Zachęcam do skopiowania tekstu wywiadu i przetłumaczenia go w Google Tłumaczu, co wychodzi w tym przypadku całkiem przyzwoicie. Zachęcam też do obejrzenia filmu, który znajduje się na serwisie YouTube. (3) Dziękuję za uwagę, jeżeli ktokolwiek przeczytał.



(1) Artūro Baryso antologija

(2) wywiad z A. Barysasem

(3) film

piątek, 3 lipca 2020

Dziś Franz Kafka miałby 137 lat. Szkoda, że żył tak krótko (mimo że oparł się hiszpance) i zostawił po sobie tak skromną spuściznę. Ale jaka to jest niesamowita twórczość! Zdania niczym labirynty, myśli wspomagane skrajnie precyzyjnymi określeniami, profetyczne wejrzenie w przyszłość, nowatorstwo formalne i fabularne. Tajemniczy świat, zarazem inspirujący i przerażający. Człowiek już nie otoczony, a osaczony światem zewnętrznym. Pasja pisania, niesamowita miłość do literatury. Pisanie to krew i życie, to powietrze, przestrzeń, świat, wreszcie przyjazny, w końcu okiełznany, twórczy, nieskończony.

środa, 24 czerwca 2020

Jarosław Kamiński "Tylko Lola"

Ciekawe ujęcie okresu historycznego o niechlubnej wymowie. Autor pokazuje jak niepozorne wydarzenie może w państwie komunistycznym zmienić losy człowieka, coś jak w "Żarcie" Kundery. Niewinna impreza i rzucone w jej trakcie nieopatrzne zdanie poruszam mechanizmy, które nie dają się łatwo zatrzymać, a co więcej, zaczynają zataczać coraz rozleglejsze kręgi. Mnie bardzo podoba się zastosowany w książce strumień świadomości; pomimo groźnie brzmiącej nazwy książkę czyta się płynnie. Może i można całą fabułę streścić w kilku słowach, ale tak można streścić i całe życie, a za tym kryją się wydarzenia, zdania, odczucia, wnioski, westchnienia, gniew, ironiczne uwagi, strach, radości, gorycz, no i ostateczność dla bohatera, czyli konsekwencje marca 1968, więc nie jest to takie proste. Nawet najprostsze wydarzenia mają przyczyny, kiedy się dzieją, wywołują emocje, refleksje i reakcje u tych, którym się dzieją, mają też swoje konsekwencje. Kamiński umiejętnie, aczkolwiek nie do końca jasno, wszystko to opisał w swojej książce.

piątek, 5 czerwca 2020

Jaume Cabré „Głosy Pamano”

Książka dobra, miejscami bardzo dobra, ale czasami też wlokąca się zbytnio. Autor stosuje wiele technik literackich jak James Joyce, akcja nie rozgrywa się chronologicznie i toczy się w dwóch okresach czasu. Wytrawny czytelnik nie będzie miał z tym problemu, bo czasem nawet w jednym akapicie mamy przeskok w przyszłość bądź w przeszłość. Tematem książki jest miłość, śmierć i dyktatura, ale wątków i postaci jest sporo i można doszukać się i innych tropów. Wątek z radiostacją w szkole według mnie mocno naciągany, ponieważ trudno uwierzyć, ze nikt się nie zorientował. Jest to niewątpliwie jedna z bardziej interesujących i oryginalnych książek współczesnych. Można psioczyć na wymyślny styl autora, ale zawsze można sobie zadać pytanie, dlaczego nie próbować szukać czegoś nowego, zamiast pisać jak większość? Forma w sztuce była zawsze istotna i niestety nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Cabré pisze o wydarzeniach z przeszłości, które zamiast zostać zapomniane, staje się po kilku dekadach czymś zupełnie niespodziewanym; a równocześnie zostają fałszywie oświetlone; czytelnik poznaje krok po kroku prawdę i przyczyny, a wszystko jest zależne od punktu patrzenia, od perspektywy, ale i od dobrej woli tych, którzy znają fakty. Jest to frapująca powieść z zagadką historyczną, która sięga do współczesności, tak samo, jak nieustannie ciągnie się w świadomości współczesnych cień faszystowskiego reżimu generała Franco. Przy okazji współcześnie toczy się, jakby inaczej, współczesne życie wypełnione współczesnymi problemami (ale czy aby niektóre z nich nie są tylko zmodyfikowaną wersją problemów z połowy lat 40-tych?) i dwie warstwy czasowe mieszają się ze sobą, przy czym przeszłość walczy o wpływ na teraźniejszość, a ta nie jest pewna, czy pragnie ingerencji przeszłości. Jak to sie wszystko połączyło i rozwiązało, tego już nie zdradzę. Zapraszam do lektury, bo to jedna z tych książek powstałych w XXI wieku, które warto z czystym sumieniem polecić.

poniedziałek, 25 maja 2020

164. "Amator" (1979)

"Amator", reż. Krzysztof Kieślowski (Polska,1979) Cóż, wieloznaczność tego filmu powala i za każdym kolejnym seansem powstają nowe pytania. I nowe horyzonty. Ujęciu odjeżdżającego pociągu, wraz ze znikaniem maszyny odsłania krajobraz, na który składają się cztery kominy Huty Kościuszko i z prawej strony charakterystyczna kopuła neogotyckiej Poczty Polskiej w Chorzowie. To przecież obraz z mojego dzieciństwa z miasta, w którym się urodziłem! Nawet doskonale wiem, gdzie mniej więcej Kieślowski ustawił kamerę. No i kilka ujęć wcześniej estakada prowadząca do nieistniejącego już dworca w Katowicach. Mam to wryte w pamięci na zawsze. Sam film posiada co najmniej trzy warstwy jawne i jedną intertekstualną, bo to jest film o filmie. o fascynacji kinem, ale i o kontroli państwa nad obywatelem, o zmianie optyki bohatera pod wpływem jego nowego hobby, o wpływie tego na życie rodzinne, czyli jak by to nazwał Peter Watts o "ślepowidzeniu", o ludzkim dążeniu do szczęścia i o różnych sposobach jego spełnienia (dziecko-film). Czyż nie jest to też doskonała historia szkatułkowa? To przecież nie tylko film w filmie, ale temat w temacie, które spina inny temat? Nieprzypadkowo chyba tematem jednego z filmów Mosza jest fasadowość rzeczywistości (on pojmuje ją jako niegospodarność władzy), ale jest to przecież doskonały przykład na uwypuklenie pozorów, pod którymi czai się inna rzeczywistość (pachnie już Brunonem Schulzem, prawda?). A jest to przedstawione w najprostszy z możliwych sposób w metaforycznej scenie, w której Mosz filmuje wspaniale odnowiona fasadę budynku i nie wyłączając kamery, przechodzi przez klatkę schodową kamienicy na jej obskurne zaplecze. To jest genialne w swej prostocie, czysta poezja. Filip Mosz grany doskonale przez Jerzego Stuhra jest postacią rozdartą i tragiczną, wręcz Szekspirowską, bo przecież do jego przegranej przyczyniła się nie tylko polityka, z która Mosz zadarł, ale żona, która miała całkiem inne oczekiwania od życia. Tu też ukrywa się dysonans postaw: bezpieczeństwo i, jak mówi o tym Irena, żona Filipa, spokój kontra działanie, które niesie z sobą niepewność. Mosz przecież chciał pokazywać życie takim jakie jest, bez upiększeń, a to nie było w smak uosabiającej władzę dyrekcji, która nie chciała pokazać niczego, co źle by świadczyło o niej samej. Jest to oczywista aluzja polityczna, dzisiaj niezwykle czytelna, i aż dziw bierze, że wówczas cenzor to puścił. Mosz zaczyna odnosić gorzkie sukcesy, gorzkie w kontekście ich późniejszych konsekwencji. To jeszcze jeden wspaniały wątek, który prowadzi do przebudzenia Mosza i obudzenia w nim ludzkiej wrażliwości. Dyrektor za niepoprawność polityczną Mosza postanawia zwolnić z pracy jego kierownika Stanisława Osucha; to jest dla Filipa jak uderzenie młotem w głowę i powoduje przejrzenie na oczy. Jest już wprawdzie za późno, żeby cokolwiek uratować, ale nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa. To w konsekwencji prowadzi do słynnej sceny końcowej, w której Mosz kieruje obiektyw kamery na samego siebie. Zapewne kiedy znowu po jakimś czasie obejrzę "Amatora", odkryję w nim cos nowego, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości.