poniedziałek, 29 lutego 2016

Hermann Hesse "Siddhartha"

Za każdym razem, kiedy czytam tę książkę, a wracam do niej co pewien czas, czuję się lepszym człowiekiem. Oczywiście nie żebym czuł się lepszy od kogoś, czuję się lepszym od samego siebie z chwili przed sięgnięciem po powieść Hessego. Coś musi zawierać proza autora "Wilka stepowego" skoro jej działanie jest tak głębokie i takie oczyszczające. Fabuła przedstawia życie Siddharthy, jego rozwój i w końcu schyłek. Dążeniem Siddharthy jest osiągnięcie doskonałości i szczytów duchowości. Charakterystyczną cechą jest jego radykalizm, gdyż po zgłębieniu odrzuca nawet najbardziej radykalne nurty jako niewystarczające i odciągające od sedna. Po drodze, jak to w życiu bywa, Siddhartha gubi swój cel (w tym książka podobna jest do innej powieści Hessego, do "Podróży na Wschód" mianowicie) i oddaje się egzystencji materialnej, cielesnej, prozaicznej, odległej od ideału, do którego zmierzał. Wszystko czym dawniej gardził, stało się jego udziałem. Życie...
Książka ukazuje życie jako wędrówkę i labirynt, w którym można zabłądzić lub zboczyć z obranej drogi. Człowiek zatraca wyuczone umiejętności, ucząc się nowych, jedne zastępując drugimi. Życie przeobraża się, ulega metamorfozom. W końcu zapętla się, powraca w miejsce już wcześniej odwiedzone, o którym bohater nigdy nie myślał, że stanie się jego przeznaczeniem. Hesse chwali prostotę, doświadczenie, naukę, jednocześnie pokazuje wzlot i upadek, ale patrząc na to z innej perspektywy, wzlot może być upadkiem, a upadek wzlotem w zależności od tego gdzie się znajdujemy. Mądra i głęboka książka.

niedziela, 28 lutego 2016

Paweł Huelle "Castorp"

Każdy zna chyba to uczucie, kiedy znajduje w domu stare pudełko po butach, a w nim fotografie sprzed kilkudziesięciu lat, na grubym papierze, często przegięte, naddarte, czarno-białe lub w sepii, z adnotacją na odwrocie napisaną piękną odręczną kaligraficzną kursywą, fotografie pełne twarzy, które teraz nie noszą już w wielu przypadkach nazwisk i imion, zapomnianych twarzy ludzi, o których nic nie wiemy. Każdy zna to uczucie, kiedy znajduje się w obcym odległym miejscu, w mieście pełnym wiekowych budynków zbudowanych w stylu, historyzmu, secesji, baroku, od dawna już niemodnym, nie przystającym do współczesności, wręcz nierzeczywistym. Takiego samego wrażenia doznałem czytając "Castorpa" Pawła Huelle.
Książka Huelle na pozór wydaje się prosta. Opisuje przyjazd i pobyt Hansa Castorpa w Gdańsku na początku XX wieku. Bohater ma zamiar studiować na politechnice, a w przyszłości planuje budować statki. Poznaje nowych ludzi, zakochuje się, ot wszystko. Banalne, zwyczajne studenckie życie, no może nie do końca aż tak zwyczajne, gdyż Castorp stroni od szkolnych kolegów, nie zapisuje się do żadnej z licznych organizacji studenckich i wiedzie życie odludka. Nie nudzi się jednak ani chwili. Castorp posiada swoje przyzwyczajenia i oddaje się im w pełni. Po pierwsze z planem miasta w ręku zwiedza Gdańsk, Wrzeszcz i Sopot, odznaczając obejrzane już miejsca. Po drugie uwielbia kawiarnie i restauracje, spędza w nich długie godziny z gazetą w ręku i z cygarem w kąciku ust. Po trzecie prowadzi niewidoczne naturalnie, lecz bogate życie wewnętrzne: myśli, obserwuje odczuwa, wspomina, porównuje i stara się zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. W Trójmieście, podobnie jak w rodzinnym Hamburgu, świat żyje tymi samymi ideałami. Nowością są dla niego Polacy i Kaszubi, których mowy nie rozumie, ale dzięki temu dowiaduje się, że świat nie jest jednolity. Świat wewnętrzny Hansa Castorpa to najważniejsza warstwa książki. Castorpa otaczają dorośli o wyrobionych, lecz często sprzecznych poglądach i każdy z nich usiłuje uwieść młodego bohatera, przekonać go do swojej prawdy. Ale Castorp słucha uważnie i robi swoje; bohater bowiem zakochuje się i to uczucie dominuje jego poczynania oraz myśli. Platoniczna ta miłość silnie pobudza bohatera do często niekonwencjonalnych zachowań, usiłując zbliżyć się do obiektu swoich westchnień. Castorp zaczyna zaniedbywać szkołę, zaś jego przedsięwzięcia przestają zaliczać się do konwencjonalnych, bo który zakochany wynajmuje detektywa? Więcej nie zdradzę, może oprócz faktu, że wątek miłosny jest w książce ściśle powiązany z czasem, a dokładniej z bieżącymi wydarzeniami. Huelle kreśli na pozór sielankową atmosferę, ale - jak wiadomo powszechnie - od polityki ciężko jest uciec.
"Castorp" to powieść o czasie minionym. To właśnie sprawia, że książka chwyta czytelnika za gardło. Czas miniony utracony. Niczym twarze na starych fotografiach, czytelnik poznaje wymyślone przecież losy bohatera. Tak samo jak staramy się odgadnąć, kim był i jak żył człowiek na zdjęciu, Huelle "odgaduje" kim był i co zajmowało bohatera "Czarodziejskiej góry", zanim zawitał w Davos. Czas jest zaklęty w fotografiach i czas zaklęty został w krótkim zdaniu Tomasza Manna, w którym wspomina się o czterech semestrach Castorpa na gdańskiej politechnice. Huelle wykorzystał tą wzmiankę i puszczając wodze fantazji, przedstawił swoją wizję, własny obraz losów Mannowskiego bohatera. Czas miniony utracony dokonany. Postać Hansa Castorpa posłużyła Huellemu do barwnego, chociaż nieco zwięzłego, przedstawienia gdańskiej belle epoque, przywołania tamtego odległego czasu. To hołd dla epoki, ale i hołd dla miasta z tego okresu.
Mapa służąca Castorpowi do odszukiwania i poznawania największych zakamarków Gdańska, to mapa, która wiedzie także czytelnika przez ukochane miasto autora. To magiczny artefakt. Książka "Castorp" też jest rodzajem takiej mapy, bardziej złożonej i wielowarstwowej, gdyż opisuje zarówno miejsca, jak też ludzi, obyczaje i czas. Wędrówka przez miasto jest kolejną warstwą powieści Huellego. Wędrówka przez Gdańsk jest wyrywkiem ogólnej wędrówki przez życie. Pobyt Castorpa w Gdańsku to przecież krótki etap w jego drodze, przystanek zaledwie. a czas nieubłaganie zmusza do posuwania się do przodu ku przyszłości.
Nad powieścią ciąży smutek zagubienia w przeszłości, zapomnienia, odchodzenia, zmieniania miejsca, poszukiwania i utracenia. Także niespełnienia. Za uczucia z tym związane odpowiada w książce wątek muzyczny, pieśń Schuberta z "Winterreise", najsmutniejsza na świecie. Od śmierci matki towarzyszy ona Castorpowi w jego sercu i czasem odzywa się w nim smutna nuta jakiegoś odległego w czasie wspomnienia.
Powieść napisana jest w duchu "Czarodziejskiej góry" klarownym precyzyjnym językiem, zgrabnie i zajmująco. Mimo niewielkich rozmiarów zawiera bogactwo wątków łączących się i rozchodzących, równolegle przebiegających i stycznych ze sobą. Na kilka lat przed ukazaniem się "Cmentarza w Pradze" Umberto Eco, Huelle odmalował przeszłość, sportretował wiek i połączył je ze światem idei. Będzie to piękna lektura dla każdego, kto stara się zrozumieć przeszłość i lubi przeglądać stare fotografie.


Znak: "Castorp"

środa, 24 lutego 2016

Haruki Murakami "Kafka nad morzem"

Od dawna poszukuję współczesnego pisarza wielkiego formatu. Jest nim dla mnie obecnie Knausgaard, aspiruje Cabre, ale u obu coś szwankuje, czegoś brakuje, czegoś jest za wiele. Kiedyś na którymś z forum poświęconym książkom przeczytałem opinie, że Murakamiego należy zacząć poznawać od opowiadań i zastosowałem się d tej rady; na pierwszy ogień poszła "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta", zbiór opowiadań o zróżnicowanym poziomie, w którym można dostrzec potencjał autora. Po lekturze "Kafki" stwierdzić muszę, że ten potencjał jest w opowiadaniach uśpiony jak tytułowa kobieta. Gdybym najpierw przeczytał "Kafkę nad morzem", a potem zbiór nowel, muszę przyznać szczerze, że poczułbym się rozczarowany, na szczęście posłuchałem rady i jestem zachwycony.
Tytułowy Kafka nie potrafi pogodzić się z odejściem matki i siostry, kiedy miał cztery lata. Jedenaście lat później ucieka z domu, chcąc odszukać matkę, pragnąc zrozumieć. Równolegle do wątku Kafki przebiega wątek pana Nakaty, który w wyniku dziwnego zdarzenia podczas szkolnej wycieczki do lasu traci pamięć i umiejętność czytania, potrafi za to rozmawiać z kotami i doskonale masować. Kafka i Nakata niezależnie od siebie opuszczają Tokio i zmierzają na wyspę Shikoku w poszukiwaniu siebie, Kafka świadomie, pan Nakata wiedziony jakąś niezrozumiałą siłą. Dokąd finalnie dotrą? Co zdarzy się po drodze i na miejscu? Co wyniknie z ich podróży?
"Kafkę nad morzem" nie można ująć w jakieś konkretne ramy. Ta powieść jest wielowymiarowa, fantastyczna, wielowątkowa, skomplikowana, rozgrywająca się na kilku poziomach. Brak mi słów. Akcja powieści toczy się dwutorowo, oba wątki przeplatają się i biegną równolegle, chociaż mają ze sobą tak wiele wspólnego. Łączą się ze sobą w piękny sposób w zakończeniu, chociaż bohaterowie obu wątków nigdy się ze sobą nie spotkają. Wszystko staje się jasne w inny sposób. Każdy, kto kocha filmy Miyazakiego ("Spirited Away - W krainie Bogów", "Ruchomy zamek Hauru") na pewno pokocha "Kafkę nad morzem", widzę wyraźne podobieństwa u obu twórców, chociaż będąc ignorantem w kwestii japońskiej kultury, nie rozumiem do końca na ile wątek fantastyczny został wymyślony przez autora, a na ile wywodzi się on z japońskiej tradycji. Skłaniałbym się jednak ku tradycji. W każdym razie pełni on w powieści istotną rolę i jego magiczny charakter tylko zwiększa atrakcyjność książki, przy czym nie ma się wcale wrażenia sztuczności, wręcz przeciwnie, magia jest tu naturalnym elementem rzeczywistości, która składa się z kilku warstw, jest jak gdyby równolegle egzystującymi obok siebie światami. Murakami zresztą wprowadza na karty powieści zjawiska nadprzyrodzone w charakterze symboli podporządkowanych fabule, która jest gęsta, żywa, wielowarstwowa, meandryczna.
Tematem "Kafki" jest niewątpliwie próba zrozumienia przeszłości i przezwyciężenie związanej z nią traumy. Bohaterowie Murakamiego są postaciami, w których zmaga się dobro i zło. Zawsze chcą zrozumieć, wyjaśnić, zmienić, poprawić, ale zdarza się, że zmuszeni są do czegoś złego. Obu, Kafkę i pana Nakatę, szuka policja, każdy z nich spotyka na swej drodze oddanego przyjaciela, u którego znajdują pomocną dłoń. Murakami wierzy w człowieka piękną i szlachetną wiarą, zdając sobie jednocześnie sprawę z istnienia ciemnej strony natury. Magiczna psychologiczna proza. Powieść mnie zachwyciła, powaliła wręcz, dawno już nie czytałem tak dobrej książki. Jeżeli inne książki Murakamiego będą tak dobre, jak "Kafka nad morzem" będę mógł powiedzieć, że to jest wielki współczesny pisarz. Na razie wszystko na to wskazuje.

Muza SA: "Kafka nad morzem"

wtorek, 23 lutego 2016

Agnieszka Osiecka "Szpetni czterdziestoletni"

Tytuł stanowi nawiązanie do "Pięknych dwudziestoletnich" Marka Hłaski. Osiecka opisuje swoje doświadczenia związane z końcem lat pięćdziesiątych, przybliża zapomnianych artystów i wydobywa z cienia swoich znajomych. Barwnie, anegdotycznie wspomina zdarzenia. Książka napisana jest w formie leksykonu, składa się bowiem z alfabetycznie ułożonych haseł, z których niektóre posiadają opis składający się z kilku zdań, a niektóre zajmują kilka stron. Sporo w tej książce teatru, muzyki, filmu, studentów, polityki, aktorek i aktorów, młodzieńczych pasji i fascynacji, komunizmu i rozczarowań. Osiecka potrafi rzecz ująć zgrabnie, doprawić humorem bądź podkreślić ironię sytuacji. Przewija się przez karty korowód znanych i nieznanych nazwisk. Równocześnie w "Szpetnych czterdziestoletnich" ukryty jest między wierszami obraz Warszawy z okresu stalinizmu i następującej po nim odwilży. Książkę czyta się z ogromnym zainteresowaniem, Osiecka potrafi bowiem uwypuklić rzeczy istotne, nie bawi się w strojenie ornamenty, podaje konkrety, samo sedno. Na pewno jest to tekst subiektywny, bo przecież chodzi w nim o wspomnienie, utrwalenie przeszłości i przywołanie młodości, Tym lepiej jednak dla czytelnika, który z fragmentarycznego opisu tamtej minionej już bezpowrotnie epoki odtworzyć może sobie fragmenty przeszłości i popatrzeć na nią wnikliwymi oczami autorki, naocznego świadka tamtych lat.

Pruszyński i S-ka: "Szpetni czterdziestoletni"

poniedziałek, 22 lutego 2016

Sven Lindqvist "Wytępić całe to bydło"

Wstrząsająca i przerażająca książka, chociaż napisana w formie analizy tekstów i pamiętników z epoki, czyli z drugiej połowy XIX wieku. Autor wyprowadza swoje refleksje od pytania, czym inspirował się Hitler tworząc piekło zwane Holokaustem. Dyskusja na ten temat miała miejsce w RFN w latach osiemdziesiątych XX wieku; historycy zachodnioniemieccy sugerowali, że Hitler skopiował stalinowskie czystki. Lindqvist wyraża zdziwienie, że żaden z nich nie szukał podobieństw na Zachodzie i od tego miejsca zaczyna mnożyć liczne przykłady eksterminacji całych narodów w Afryce i Ameryce Południowej w czasie kolonizacji tych terenów. Tytuł książki pochodzi z "Jądra ciemności" Conrada; Kurtz wyraził się w ten sposób o mieszkańcach czarnego Lądu. Lindqvist po kolei analizuje pogardliwy stosunek państw imperialistycznych i podaje liczne przykłady masakr oraz sposobu traktowania tubylców w koloniach. Europejskie państwa wymordowały w XIX wieku miliony mieszkańców Afryki, nie wspominając o liczbie zniewolonych. Traktowali ich jak tytułowe bydło, ludzi niższego gatunku, bliższych jednak w ich opinii zwierzętom niż ludziom. To wówczas narodził się rasizm, twierdzi Lindqvist, i Hitler zafascynowany Imperium Brytyjskim próbował naśladować poczynania angielskich kompanii i żołnierzy, gdy walczy na Wschodzie o przestrzeń życiową (pojecie również znane już w XIX wieku). To było drugie oblicze rewolucji przemysłowej, mniej chwalebne i dziś przemilczane. Podobnie dziś przemilcza się zło amerykańskich wojen na Bliskim Wschodzie i nie dostrzega się jak gdyby celowo skutków, które wywołały, czyli muzułmańskiego terroryzmu. Autor bardzo dużo powołuje się na Josepha Conrada, analizuje też twórczość H.G. Wellsa, jako żywo reagującą na wydarzenia w koloniach. Rudyard Kipling przedstawiony jest przez Lindqvista jako bezkrytyczny zwolennik kolonizacji Afryki. Są tez w książce fragmenty dotyczące badaczy, oficerów, teoretyków i podróżników, na przykład przypadek Henry'ego Stanleya (tego samego, który uratował Livingstone'a), który podczas swych badawczych podróży nie unikał przemocy i bez skrupułów korzystał z broni palnej, w celu uzyskania posłuchu i osiągnięcia za wszelką cenę celu podróży. Moim zdaniem książka na temat wciąż palący i aktualny, zmienił się tylko rejon świata i agresor.

Wydawnictwo WAB: "Wytępić całe to bydło"

sobota, 20 lutego 2016

125. "Dama z Szanghaju" [1947]


"The Lady From Shanghai", reż. Orson Welles [usa, 1947]. Kiedy marynarz poszukuje pracy, powinien wybrać się na nocny spacer po Central Parku, gdzie uratuje przed opryszkami piękną i młodą żonę bogatego adwokata, co sprawi, ze zostanie zaokrętowany na jacht w charakterze bosmana. Tak właśnie przedstawia się początek filmu. Michael O'Hara (Orson Welles) ratuje Elsę Bannnister (Rita Hayworth), zaś na drugi dzień mąż Elsy, Arthur (Everett Sloane), oferuje mu zaokrętowanie się na jachcie. W rejs wypływają następnego dnia; towarzyszy im wspólnik adwokata George Grisby (Glenn Anders). Rejs jest jedną wielką grą psychologiczną, emanuje zblazowaniem, splinem i iskrzy niesnaskami. Michael stoi z boku i nie daje się, mimo wielu prób, wciągnąć w tę grę, chociaż... między nim i Elsą jest wyczuwalny magnetyzm. W Acapulco Grisby proponuje O"Harze 5 tysięcy dolarów za pewną przysługę i od tej propozycji tempo filmu przyspiesza. Nie należy jednak oczekiwać od Wellesa typowego kryminału. Powiedziałbym, że wiele fragmentów nakręconych jest z przymrużeniem oka (scena w sądzie, w której obrońca sam siebie powołuje na świadka i zadając sobie pytania, sam  też na nie odpowiada), rejs jachtem to bardziej kino psychologiczne, oparte na ciętych i dowcipnych ripostach, zaś ostatnie sekwencje w opuszczonym lunaparku to już mistrzostwo samo w sobie kina artystycznego. Autoironiczna scena, w której Welles na zjeżdżalni pędzi prosto w zamykającą się nad nim zębiasta paszczę chińskiego smoka, wpada na coś, co przypomina obraz Miro, wchodzi do pomieszczenia jak żywo przypominającego dekorację przeniesioną z planu "Gabinetu doktora Caligari", wreszcie scena w gabinecie luster! Do tego różne ujęcia kamery i dynamiczny montaż. Zauważyłem, że wiele osób psioczy na ten film Wellesa, jednak zapominają chyba, że po pierwsze reżyser "Obywatela Kane'a" nie jest typowym twórca noir, a po drugie w wyniku nieustannych walk z producentami filmy Wellesa są pokrojone i przemontowane, nie posiadają autorskiej formy a reżyser autoryzując je, ulegał presji i szedł na kompromis. Biorąc powyższe pod uwagę, nie można chyba nie doceniać "Damy z Szanghaju", jeśli już nie pod względem samej fabuły, to dla strony technicznej filmu, która jest na wysokim poziomie. Wiem, wiem, wielu to nie wystarcza, jednak to jest film, obraz, historie i fabuły  znajdziecie w księgarni ;)







czwartek, 18 lutego 2016

Saul Bellow "Herzog"

Portret człowieka. który próbuje wyjść z życiowego zakrętu. Obraz Ameryki połowy lat sześćdziesiątych i odchodzącej od szlachetnych ideałów, zwiedzionej potęgą pieniądza współczesności. Analiza kłębiących się i zmagających ze sobą myśli i uczuć. Opis życia żydowskiego intelektualisty, potomka rosyjskich emigrantów. Towarzysząc Mosesowi Herzogowi poznajemy prawników, policjantów, naukowców, robotników, najróżniejsze typy ludzi zamieszkujących wielkie miejskie aglomeracje Chicago i Nowego Jorku. Zapoznajemy się z czasem przeszłym i teraźniejszym bohatera, obserwujemy jego rozterki, zmagania, wewnętrzne walki, próby zmienienia swojego losu. Herzog jest intelektualistą, który nie potrafi dokończyć swojej monumentalnej pracy, jest miłośnikiem kobiet, które jego życie obracają do góry nogami, jest osobą bierną, uczuciową i rozumową zarazem. Odejście żony do jego najlepszego przyjaciela staje się impulsem do działania; początkowo nieporadnie zaczyna walczyć z nękającymi go duchami i zmorami, obiera drogę ku wolności. Nie wiemy, czy to mu się udało; książka Bellowa posiada piękne otwarte zakończenie, pozostawiając Herzoga w punkcie, który może prowadzić w różne strony, jednak autor pozostawia swego bohatera przygotowanego do wejścia na właściwą ścieżkę i tylko od niego zależało będzie. co zrobi ze swoim życiem. Sama fabuła "Herzoga" jest prosta i po okrojeniu mogłaby powstać powieść obyczajowa o konflikcie w rodzinie, coś podobnego do "Sprawy Kramerów". Bellow jednak tą prosta historię wplótł w prawdziwy gąszcz ludzkich egzystencji, nadbudował rozważaniami między innymi na temat sztuki, Równie dobrze można powiedzieć, że "Herzog" jest powieścią opowiadającą o nieprzystosowaniu intelektualisty do zwykłego życia. Albo że jest książka o szukaniu sposobu na życie. Lub że to rozprawa na temat ludzkiej nerwicy w wielkich miastach. Można też rzec, że jest to portret wielu kobiecych charakterów. I że Bellow zajmuje się problemem asymilacji emigrantów ze Wschodniej Europy w Ameryce.  Wszystko to znajduje się w powieści i doskonale współgra ze sobą, tworząc - jak już wspomniałem - obraz Ameryki z tamtych lat. Na kartach książki Bellowa znaleźć można sporo wzmianek związanych z Polską: polski kościół w Chicago, polski bursztyn, Wanda, polska kochanka Herzoga, wykłady Herzoga w Warszawie i Krakowie, polskie pochodzenie. Na koniec jeszcze słowo o bohaterze Moses Herzog jest postacią żywą, bogatą, reagującą na zewnętrzne bodźce i przeżywającą, znerwicowaną i osobliwą, zajmuje się bowiem pisaniem setek listów do niezliczonej ilości osób, znanych i nieznanych, bliskich i obcych, żywych i martwych (Nietzsche). Przez całą niemal powieść równolegle do akcji śledzimy tę korespondencję, która świadczy o zaangażowaniu Herzoga w życie zewnętrzne czasem bardziej niż jest to potrzebne, a na pewno zaangażowaniu nierzadko większym, niż we własne życie osobiste. Ot, cały Herzog, człowiek który się nie ugiął, nie poddał się. Warto go poznać.

środa, 17 lutego 2016

124. "Kręte schody" [1946]

"The Spiral Staircase", reż. Robert Siodmak [usa, 1946]. W pokoiku nad kinem w czasie seansu ginie niepełnosprawna dziewczyna. Helen (Dorothy McGuire) uczestniczy w seansie i naocznie obserwuje panikę, gdy morderstwo wychodzi na jaw; jest to kolejne już zabójstwo kalekiej dziewczyny, a Helen jest niema i może również czuć się zagrożona. Dziewczyna wraca do willi profesora Warrena (George Brent), u którego jest pokojówką. Wraca w ostatniej chwili przed burzą i w zapadającym już zmroku. Burza i ulewa szaleją na zewnątrz, tak że nikt na razie nie może wydostać się z domu. Pani domu Mrs. Warren (Ethel Barrymore, której matką chrzestną była Helena Modrzejewska) niedomaga i leży w łóżku, Helen opiekuje się nią zamiast pielęgniarki, której starsza pani wyznaczyła rolę czuwającej przed drzwiami. Pani Warren ostrzega Helen, że dziewczyna musi stanowczo jeszcze tej nocy opuścić dom, gdyż grozi jej niebezpieczeństwo. Tak wygląda zawiązanie akcji. W dalszej części filmu podejrzenia padają na licznych domowników, zaś Helen stara się walczyć z narastającym strachem i coraz bardziej namacalnym zagrożeniem. Siodmak sprawnie myli tropy, wprowadza mylące zdarzenia i przerzuca podejrzenie z osoby na osobę. Chwyty Siodmaka należą już do klasyki gatunku: klucz, który wypada z rąk przed domem w deszczu i w ciemnościach, piwnica, gasnąca świeca, oko obserwujące z ukrycia, zabłocone buty, peleryna przeciwdeszczowa, otwarte okno. O napięciu w tym psychologicznym thrillerze decydują także świetne zdjęcia, których autorem jest Włoch Nicholas Musuraca oraz niepokojąca muzyka Roya Webba. Fotografia Musuraci w wielu fragmentach nawiązuje do niemieckiego ekspresjonizmu, zresztą motyw cienia został przejęty z ekspresjonizmu przez kino noir (na przykład w "Rebece" Hitchcocka nawet w jaskrawym świetle dnia pokój Joan Fontaine cały mieni się w drgających cieniach). Kiedy Helen schodzi kręconymi schodami do piwnicy z wysoko podniesioną świecą, na myśl przyszła mi Brigitte Helm w "Metropolis". Siodmak jest Niemcem (rodzice byli z pochodzenia polskimi Żydami), więc obeznany z niemieckim kinie, przenosi to co najlepsze do kina amerykańskiego, które przecież od lat roiło się od europejskich reżyserów. "Kręte schody" są przykładem kryminału trzymającego w napięciu poprzez stworzenie klaustrofobicznej atmosfery, braku drogi ucieczki, psychicznego wyczerpania. Sporą rolę odgrywa fakt, że Helen nie może mówić; to utrudnia jej komunikację, nie może użyć telefonu, krzyczeć, wołać o pomoc. W strachu pisze na kartce do nieprzytomnej pani Warren "Where is a gun?" i w tym rozpaczliwym geście zawarte jest więcej, niż gdyby dziewczyna to pytanie wykrzyczała. Sinusoidalnie pojawiają się w filmie możliwości ratunku, by po chwili zniknąć nagle. Jest to film szczegółów; należy je wyszukiwać, mierzyć wywoływane przez nie napięcie. Sam Hitchcock chyba nie powstydziłby się "Krętych schodów". Rosnąca miarowo temperatura filmu podnosi się w samej końcówce. Siodmak zdecydował się bowiem na chwyt, polegający na ujawnieniu mordercy i w tym momencie pozostałą najważniejsza kwestia: czy Helen przeżyje. Dzięki temu zabiegowi Siodmak może zakończyć film małym (?) zaskoczeniem zanim pojawi się na ekranie napis The End. Po tym napisie pozostaje niesmak, że już koniec, że seans dobiegł końca. Na szczęście zawsze można co jakiś czas wracać do ulubionych filmów, by ponownie się nimi rozkoszować.




Jerzy Pilch "Moje pierwsze samobójstwo i dziewięć innych opowieści"



Tezą tej książki jest kontrast pomiędzy zgorzkniałym wiekiem dojrzałym i latami dzieciństwa. Narrator w ciepły, choć nie pozbawiony ironii sposób opisuje swoje dzieciństwo spędzone w Wiśle oraz dojrzałe lata warszawskie, których cechą jest osamotnienie i próba poszukiwania zmiany w miłosnych przygodach. Bohater Pilcha (który jest być może równocześnie jego alter ego) przedstawia w anegdotyczny, barwny sposób wiele postaci, wydarzeń i przy okazji miejsc, zawsze wydobywając ich ironiczną stronę. Opowiadania różnią się od siebie miejscem akcji i czasem jej rozgrywania, spaja je postać opowiadającego w pierwszej osobie narratora, tak że całość równie dobrze można nazwań mikro powieścią. Jest w tym zabiegu coś z trylogii nymburskiej Hrabala. Pilch skupia sie na lidziach oraz na uczuciach, doznaniach, intelektualnych fascynacjach; tekst nie został ograniczony do gawędy, a raczej gawęda uległa rozszerzeniu dzięki wplecenia w nią dygresji. Swobodna forma daje poczucie lekkości, mimo że często mowa jest o sprawach ostatecznych bądź niezbyt przyjemnych. Bohater Pilcha pisze o wszystkim bez ogródek, dokonując na sobie autoanalizy jak gdyby leżał na skórzanej kozetce psychoanalityka, ale opowiada ciekawie, z zacięciem, barwnie i często bez ogródek. Dziewczyny i kobiety zajmują poczesne miejsce w kręgu zainteresowań narratora, także wątek matki i ojca odgrywa w opowiadaniu znaczącą rolę. Nie wiem, czy przedstawiając konflikt między rodzicami chciał Pilch wytłumaczyć późniejsze osamotnienie i gorycz swego bohatera, jednak dzięki temu wiemy, że nigdy nie było mun łatwo w życiu i zawsze próbował się wyrywać, uciekać, skupiać swe zainteresowania na sferę seksualną. Jestem zauroczony "Moim pierwszym samobójstwem" i żałuję, że tak późno miałem okazje po raz pierwszy zetknąć się z prozą Pilcha. Ale cieszę się równocześnie, że początek już za mną i niebawem przyjdzie kolej na następne książki tego autora.

"Moje pierwsze samobójstwo"


niedziela, 14 lutego 2016

Heinrich Böll "Opiekuńcze oblężenie"

Niemcy, lata siedemdziesiąte. Nowy prezes potężnego imperium prasowego zostaje poddany ochronie policyjnej, a wraz z nim cała jego rodzina, najbliżsi tego sześćdziesięcioletniego już mężczyzny, zatem sporo osób. Wyłączenie spod ochrony są dwie osoby, które stoją po drugiej stronie, więc policja robi wszystko, by nimi także się "zaopiekować", tyle że inaczej. Ochrona jest permanentna i zahacza o prywatność, ogranicza wolność, wszędzie są podsłuchy i strażnicy z bronią maszynową, wszak czasy są niespokojne. Rote Armee Fraktion, Baader i Meinhof nie są w książce wymienieni ani razu, wspominane są tylko rozruchy z 1968 roku, podpalanie samochodów, koktajle Mołotowa, rzucanie kamieniami. Jednak strach i niebezpieczeństwo czają się wszędzie. To poczucie strachu jest tylko jednym z motywów powieści Bölla. Sporo miejsca autor przeznacza na przedstawienie świadomości niemieckiej tych lat, cofając się też sporadycznie do okresu III Rzeszy. Moim zdaniem jest to książka o Niemcach i Niemczech siódmej dekady XX wieku. Strach jest realny dla prominentów, zwykli ludzie martwią się obniżeniem oprocentowania lokat oszczędnościowych, pasjonują się programami w telewizji i piłką nożną, życiem celebrytów i tak dalej, i tym podobne. Autor przedstawił poglądy i sposób życia niemieckiego społeczeństwa atakowanego przez bezwzględną prasę, zmagającego się z "falą porno", z malejąca rolą Kościoła, z zasypywaniem wszystkiego ulotkami reklamowymi, ze zmieniająca się obyczajowością, z techniką, z pożerającym kapitałem, z trującym i rozrastającym się przemysłem, z kontestującą lewicą, z brudną polityką. Böll także bardzo wyraźnie i często niemal analitycznie opisowo przedstawia swoich bohaterów, krwistych, żywych, czujących i myślących; to jest ogromna zaleta książki. Mimo ze skupia się na aspekcie zagrożenia, potrafi przedstawić panoramę, tło. Sama akcja powieści toczy się niby leniwie na płaszczyźnie osaczenia przez siły porządkowe, jednak powoli postępuje naprzód, by w końcu zamienić się w thriller polityczny, którym być może jest od samego początku.

czwartek, 11 lutego 2016

Bohumil Hrabal "Miasteczko, w którym czas się zatrzymał"

Hrabal napisał tę książkę obawiając się, że jest chory na raka w marcu 1973 roku, książka ukazała się rok później w drugim obiegu i dopiero w 1991 roku została wydana oficjalnie w Czechach. Obawa przed śmiercią podsunęła Hrabalowi pomysł utrwalenia czegoś, do czego tylko on czuł się powołany, do przedstawienia swego ojca i stryja, a tym samym opisania starych, dobrych, szczęśliwych czasów. Wiele fragmentów z "Miasteczka" jest znanych czytelnikom, wykorzystał je bowiem Hrabal i rozszerzył w tak zwanej trylogii Nymburskiej ("Postrzyżyny", "Taka piękna żałoba" i "Skarby świata całego"). Na trylogię Nymburską składają się krótkie opowiadania; "Miasteczko" różni się od nich formą, ponieważ napisane jest w formie snutej gawędy i chociaż posiada podział na rozdziały, nie noszą one tytułów i książka śmiało mogłaby się bez nich obejść. Hrabal snuje swa opowieść o latach spędzonych w browarze w Nymburku, zaczynając od przygody z tatuażem, a kończąc na śmierci wuja Pepina. Narracja skacze z postaci na postać, z wydarzenia na wydarzenie, lecz czas w książce posuwa się w odróżnieniu od trylogii linearnie do przodu, w tle migają wydarzenia historyczne, bohaterowie starzeją się, zmieniają się ustroje. W posłowiu do książki autor przyznaje się do zastosowania kreacji, wymieszania miejsc i czasów, zmieniania faktów (w książce Pepin umiera przed Francinem, w rzeczywistości Francin umarł rok przed Pepinem). Nie jestem pewnien, czy "Miasteczko" należy traktować jako uzupełnienie do trylogii Nymburskiej, czy może raczej pozwolić tej książeczce egzystować samodzielnie. Nie można na pewno oddzielić wspólnych wszystkim czterem książkom motywów, jednak pisane na kolanie (niemal bez poprawek) "Miasteczko" bardziej przypomina fabularną powieść niż anegdotyczna trylogia. W "Miasteczku" nie ma raczej szansy odnaleźć charakterystycznych dla Hrabala intelektualnych wywodów, wtrąceń, aluzji czy porównań (jakie wypełniają przykładowo "Zbyt głośną samotność" albo spore fragmenty "Pięknej rupieciarni"); narracja pełna jest za to typowego Hrabalowskiego humoru, ironii, czułości, tętni życiem, szumi w niej krew, buzują zmysły i snuje się nostalgia, tęsknota za utraconym czasem, młodością, atmosferą browaru będącego osobliwym domem autora i narratora w jednej osobie (chociaż ten drugi nie chce przyznawać się oficjalnie do pierwszego), gorzki smutek, świadomość przemijania, czyli emocje rozpięte dosyć szeroko. Myślę, że Hrabala nie można dozować w zbyt dużych dawkach na raz, ponieważ w zwięzłej formie jego teksty zawierają sporo intensywności zarówno intelektualnej, jak i emocjonalnej. Ale Hrabala nie można nie czytać wcale, nie da się chyba pozostać obojętnym na czar tej prozy. Ja nie potrafię.

środa, 10 lutego 2016

Iris Murdoch "Dylemat Jacksona"

Książka napisana w formie układanki, której elementy nieustannie zmieniają wobec siebie położenie. Jest to historia grupy przyjaciół i znajomych, którzy stanęli przed faktem zniknięcia dzień przed wyznaczonym ślubem narzeczonej. Fakt zniknięcia Marian staje się osnową akcji, a jej bohaterami krąg znajomych wywodzących się z angielskiej inteligencji. Drugą warstwą książki są podteksty kulturowe. Znikniecie niedoszłej panny młodej przypomina "Przygodę" Antonioniego. Zmieniające się wciąż układy damsko-męskie przywodzą na myśl Szekspira. Ojciec narzeczonego pracuje nad książką o Heideggerze i cytuje Hölderlina. Tytułowy Jackson to służący, cicha eminencja, który odgrywa znaczną rolę w poszukiwaniach zaginionej, sam jednak wycofuje się w cień i nie zbiera wawrzynów zwycięzcy. Książka kończy się niczym "Sen nocy letniej", gdzie bohaterowie po nocy pełnej przygód wychodzą z lasu złączeni w zakochane pary. Układanka została ułożona.

wtorek, 9 lutego 2016

123. "Nocny przypływ" [1942]

"Moontide", reż. Archie Mayo [usa, 1942]. Bobo (Jean Gabin) spędza noc na ostrym piciu. Pozuje na twardziela, nie unika bójki, próbuje podrywu, ale przede wszystkim pochłania trunki. Upływ czasu pokazany jest w formie nocnego koszmaru, którego autorem jest Salvador Dali. Na pewno przypomina ona sekwencje pijackiego majaczenia z "Portiera z hotelu Atlantic", albo marzenia sennego z "Tajemnic duszy" Pabsta, z tym że jest bardziej intensywna, obrazy przenikają się jeden za drugim, podwójne ekspozycje mnożą, a butelki odpowiadające za wskazówki na dziwnym zegarze kręcą się wraz z coraz szybciej wirującymi cyframi godzin. Po tym zapierającym dech w piersi wstępie Bobo budzi się nie wiedząc gdzie na potężnym kacu. Od tego momentu akcja staje się konwencjonalna. Poznajemy prawdę o Bobo, Bobo zakochuje się w Annie, Tiny stara się utrudnić parze stworzenie gniazdka, pojawia się szantaż, cienie przeszłości i tak dalej. "Moontide" zaczął kręcić Fritz Lang, ale po konflikcie z Jeanem Gabinem podobno zrezygnował z dalszej reżyserii i wytwórnia zatrudniła na jego miejsce Archie Mayao. Ta zmiana wyszła filmowi na złe, Wątek kryminalny jest wątły i daleko w tle, film skupia się na romansie i przemianie cygana w chłopa (porównanie z jednego z dialogów), budowaniu wspólnego domu i szczęścia. Podstawy psychologiczne w rozsypce. W pewnym momencie Gabin sam nie wie czego chce i kilka razy w ciągu kliku minut opuszcza nową pracę z marynarskim workiem na plecach i powraca do niej. W końcu zostaje dla Anny (Ida Lupino). Oprócz miałkiej fabuły mamy dobre zdjęcia, koszmar autorstwa Dalegio, sporo mgły, ekspresjonistycznych cieni na ścianach, nocy, wzburzonego morza, to wszystko jednak tylko częściowo ratuje film. Niestety.

poniedziałek, 8 lutego 2016

122. "Bestia ludzka" [1954]

"Human Desire", reż. Fritz Lang [usa, 1954]. Powoli, ospale, lecz nieuchronnie rozpędzają się koła pociągu. Dokąd nas zawiezie? Fritz Lang zmierzył się z powieścią Emila Zoli oraz - tak być musiało - z filmem Jeana Renoire'a z 1938 roku. Od razu zaznaczę, że nie czytałem książki i na razie nie widziałem Jeana Gabine'a w "La Bête humaine". Podaję te fakty z czystej rzetelności. Korci mnie także, żeby wymienić w tym miejscu jeszcze jeden kolejowy film, a mianowicie "Koło udręki" Abla Gance'a z 1923 roku. Dlaczego? Moim zdaniem jak na film kolejowy u Langa jest bardzo niewiele ujęć pędzących pociągów w porównaniu z "Kołem udręki", brak tej dynamiki, szalonych ujęć, buchających kłębów pary, osmolonych maszynistów. Od dawna mam już wrażenie, że amerykańskie filmy Langa oglądane po tych, które nakręcił w Niemczech w latach 20/30-tych, pozostawiają niedosyt. Nie dosyć, że trudno je porównać, to stare nieme filmy pod każdym względem przewyższają te późniejsze. To taka dygresja, wyznanie, coś istotnego jednak, chociaż nie pasującego stricte do tematu, którym jest konkretny film.

"Human Desire" łączy ze sobą wątek melodramatyczny z kryminalnym. Oba wątki są ze sobą nierozdzielne, ale chyba sprawy uczuciowe dominują nieznacznie i są motorem dla popełnionego zła. Trzy główne postaci nakreślone są dosyć subtelną kreską, są krwiste i charakterystyczne, nie ma jednak mowy o jakimś głębszych portretach psychologicznych, albowiem wszystko służy akcji. Drażni oszczędność dramaturgiczna; Vicki (Gloria Grahame) szuka miejsca, w którym jej mąż Carl (Broderick Crawford) ukrył obciążający ją list. Od razu po werbalnej próbie odzyskania go Vicki widzi z ukrycia, gdzie Carl ma swoją skrytkę; w filmie wygląda to tak, jak gdyby Carl nie był świadomy, że Vicki może go podpatrzeć. Dziwne... Odnalezienie skrytki można było przesunąć w czasie i nie byłoby tematu. Motorem postępowania Carla jest jego chorobliwa zazdrość. Pytanie, czy taka zazdrość może być aż tak duża, żeby zabić? Wina obciąża bohaterów w przeróżny sposób. Maszynista Jeff (Glenn Ford) zakochuje się w Vicki, chociaż jest kolegą jej męża, i chce jej pomóc. Ona jednak chce więcej niż Jeff może jej dać. W filmie jest kilka świetnych scen, a jedną z nich jest rozmowa Vicki z Jeffem o zabiciu Carla.Vicki pyta Jeffa jak to jest zabić człowieka. Jeff odpowiada, że na wojnie strzela się w przestrzeń, nie w konkretnego człowieka, a ludzie po drugiej stronie ubrani są we wrogie mundury. Ot, filozofia żołnierza w pigułce. Jest w filmie też aluzja Fritza Langa do Fritza Langa. Jeff  wracając z wojny w Korei, przywiózł podkochującej się w nim dziewczynie japoński szlafrok i kiedy dziewczyna przy śniadaniu rodzinnym wychodzi w nim ubrana, słyszy o sobie "madame Butterfly", a jak wiadomo pierwszy film Langa z 1919 roku "Harakiri" był luźną adaptacją "Madame Butterfly".

Reasumując warto obejrzeć, bo Fritza Langa warto, a nawet trzeba znać, należy jednak pamiętać, że "Bestia ludzka" nie jest jego największym dokonaniem. Teraz w końcu mam solidny asumpt, żeby obejrzeć film Jeana Renoire'a i mając większe zaufanie do jakości filmów z lat 30-tych niż z 50-tych, po cichu zacieram już z radości pod stołem ręce...

niedziela, 7 lutego 2016

121. "Tylko raz żyjemy" [1937]

"You Only Live Once", reż. Fritz Lang [usa, 1937]. Dwa pierwsze filmy nakręcone przez Fritza Langa w usa podejmują temat niewinnego oskarżenia oraz próby obrony przez udowodnienie swej niewinności. Jest to ewidentny kontrast pomiędzy prawem i bezprawiem, co być może jest aluzją do bezprawia w obliczu prawa panującego od 1933 roku w Niemczech. W "Żyjemy tylko raz" odszukać można więcej aluzji do przeróżnych problemów. Bezkarność policji: w pierwszej scenie włoski sprzedawca skarży się na policjanta, który każdego dnia podbiera mu ze stoiska jedno jabłko, słyszy, ze jest to czyn niskiej szkodliwości, a kiedy ma już wyjść, do pomieszczenia wchodzi policjant i bez pytania bierze z biurka jedno z przyniesionych przez Włocha jabłek. Napiętnowanie człowieka, który opuścił więzienie przez społeczeństwo: Eddie grany przez Henry'ego Fondę ma problemy z utrzymaniem pracy, wystarczy drobne niedopatrzenie i od razu zostaje wylany ze względu na swoja przeszłość. Film Fritza Langa opowiada też o ogromnej miłości, o poświęceniu kobiety, która kocha, o wierze w niewinność, o zaszczuciu człowieka przez społeczeństwo. W tym filmie akcja (oprócz więzienia) nie wraca drugi raz do tego samego miejsca, ale nie jest to film drogi, w każdym razie nie jest nim do chwili ucieczki. Później bohaterowie umykają przed prawem, kierując się ku granicy. Czyż Sylvia Sidney i Henry Fonda umykając przed pościgiem, z listami gończymi na karku, z bronią w samochodzie nie stanowią prefiguracji filmu "Bonnie i Clyde"? Oczywiście tamta historia była oparta na faktach, ale kto wie, czy Langa nie zainspirowały rozgrywające się zaledwie kilka lat wcześniej wydarzenia (Sidney nawet tak samo jak Bonnie Parker szmugluje pistolet, aby uwolnić Eddiego i oboje giną w policyjnej zasadzce). Jako ciekawostkę można zauważyć, że jak wynika z pamiętnika Clyde, dziewczyna była wielką miłośniczką filmów dźwiękowych. Z kilku minusów, które można by wymienić, wspomnę tylko o dziwnych narodzinach dziecka w trakcie pościgu. Dramaturgia filmu trzyma widza w napięciu, aczkolwiek są też i drobne przestoje. Dobry film, już bardziej amerykański od "Fury".

120. "Crimson Peak" [2015]

"Crimson Peak", reż. Guillerme del Toro [usa, 2015]. Moim zdaniem od del Toro należy oczekiwać nieco więcej. Fabuła prosta i przewidywalna, sporo znanych motywów wizualnych, oklepanych chwytów opakowanych w atrakcyjne kadry. Połączenie przełomu wieków XIX i XX z osobliwymi technicznie maszynami czy urządzeniami mieliśmy już w wyśmienitych filmach Oldricha Lipsky'ego ("Panowie, zabiłem Einsteina" z 1969 roku i "Tajemnica zamku w Karpatach" z 1981), a motyw i upór baroneta dla mnie jest za bardzo wyolbrzymiony, zbyt maniakalny. Duchy są najbardziej sztuczne z możliwie najsztuczniejszych; wyglądają bardziej na upiory czy demony, nie na zwiewne, eteryczne istoty. Przyznać trzeba, że jednak dawniej podwójna ekspozycja tworzyła lepsze istoty zza światów; dziś, gdy technika jest nieporównywanie zaawansowana powinna potrafić perfekcyjnie zestawić ze sobą dwa obrazy, zamiast tworzyć z pomocą komputera sztuczne dziwadła. Fabuła też niewolna od znaków zapytania. Dlaczego duch matki ostrzega córkę na 14 lat wcześniej przed niebezpieczeństwem? Dlaczego czyni to tylko raz? Dlaczego w końcu w chwili, gdy to robi, straszy własną córkę? Na plus wizualność filmu, dobór kolorów w poszczególnych scenach, piękne kadry. Na ogromny plus scenografia; wprawdzie przedstawiony świat jest eklektyczny i łączy w sobie różne epoki (Nowy Jork w 1890 roku był już bardziej zaawansowany urbanistycznie, niż to pokazuje film), ale praca ludzi za nią odpowiedzialnych budzi podziw. Nie wiem, czy chociaż raz przestraszyłem się w ciągu trwania filmu. To raczej film grozy stylizowany na dawne niesamowite historie niż typowy horror. Podsumowując, to typowy film, w którego reklamie producenci chcą nam wcisnąć więcej niż zobaczymy na ekranie, kolejny obraz usiłujący pokazać zwodniczą potęgę komputerowej utopii i jeszcze jeden obraz odgrzewający stare kotlety.

Zapomniałem dodać, że wygląd Mii Wasikowskiej w drugiej części filmu, kiedy rozpuszcza włosy, zainspirowany został chyba obrazem Johna Eveletta Millaisa "The Bridesmaid".

sobota, 6 lutego 2016

Przenosiny

Postanowiłem przenieść mojego bloga w inne miejsce. Oto adres: RIVERSIDE BLUES # 2.
Serdecznie zapraszam w nowe miejsce. Zachęcam też do komentowania :)

119. "Laura" [1944]

"Laura", reż. Otto Perminger [usa, 1944]. Śledztwo w sprawie zabójstwa Laury prowadzi typowo jankeski detektyw, brakuje mu tylko gumy do żucia. Była to przebojowa, urokliwa dziewczyna, roztaczająca wokół sienie czar i pociągająca mężczyzn. Jednym z nich jest dystyngowany dziennikarz Waldo Lydecker. Bierze on dziewczynę pod swoje opiekuńcze skrzydła, zaprzyjaźnia się z nią i pomaga jej w karierze, wprowadza w towarzystwo, doradza. Kiedy Laura zostaje zamordowana postanawia wraz z detektywem McPersonem rozwiązać zagadkę. Film Premingera nieustannie zwodzi widza, niemal aż do ostatnich minut nie wiadomo, kto zabił, a w połowie filmu mamy taki suspens, że aż zapiera dech w piersi. Pomysłowy, sprawny pod względem narracji i gry aktorskiej noir. Kiedy Lydecker przybliża McPhersonowi  fakty z życia Laury, w filmie pojawia się retrospekcja i żywa Laura i przestajemy się dziwić, dlaczego Lydecker postanowił się nią zaopiekować. Więcej nawet, bo jego opowiadania o Laurze sprawiły, że sam detektyw McPherson zaczyna ulegać czarowi osoby, której śmierć stara się rozwiązać! Podejrzenia wciąż padają na kogoś innego i krążą nad potencjalnymi przestępcami niczym sępy, a McPherson prowadzi z nimi przebiegłą grę, samemu myląc tropy i celowo zacierając ślady.
A tak zupełnie na marginesie: oglądając ten film, a dokładnie oglądając sekwencję, w której taksówka zatrzymuje się przy krawężniku, z samochodu wychodzą McPherson i Lydecker i kamera zaczyna w powietrzu płynąć za nimi, zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałby pod względem technicznym polski film wyprodukowany w 1944 rok? Niestety, to pytanie nigdy nie znajdzie odpowiedzi...

118. "Nagie miasto" [1948]

"The Naked City", reż. Jules Dassin [usa, 1948]. Jeżeli połączymy "Człowieka z kamerą filmową", "Berlin, symfonię wielkiego miasta" z czarnym filmem oraz z jakaś lekką komedią, otrzymamy "Nagie miasto", film niejednoznaczny i trochę stylistycznie niespójny, chociaż owa niespójność była raczej zamierzona. Film nie zaczyna się od napisów, co jeszcze w latach 90-tych było trudne do pomyślenia,a  co dopiero w latach 40-tych. Otwierająca obraz sekwencja to panorama Nowego Jorku o świcie widziana z lotu ptaka; zza kadru zaczyna snuć się komentarz, który nie ustanie do końca filmu. Mamy więc pierwszego bohatera: miasto. Kamera zaczyna błądzić po ulicach. Mamy fragment, który mógł zainspirować Wima Wendersa, kiedy kręcił "Niebo nad Berlinem"; mieszkańcy NYC wykonują jakieś czynności, a zza kadru słyszymy ich myśli. Raptem jesteśmy świadkami morderstwa w jakimś pokoju i niespodziewanie nawiązuje się intryga. Sprawę do wyjaśnienia otrzymuje porucznik Dan Muldoon (Barry Fitzgerald), stary wyga pracujący od 38 lat w policji. Nic nie jest w stanie go zdziwić, nie daje się łatwo oszukać i, co jest pewnego rodzaju novum w filmie noir, zawsze jest pełen dobrego humoru, uśmiecha się pod nosem i dowcipkuje. Jego postać czyni film pogodnym wręcz, chociaż gra idzie o wyjaśnienie morderstwa. Śledztwo wymaga przeszukiwania miasta, więc ulice Nowego Jorku nie nikną z ekranu na długo, są wciąż obecne i do końca nie ma pewności, czy fabuła nie posłużyła jedynie za pretekst, by pokazać tętniące ruchem ulice, monumentalne gmachy, drapacze chmur, sklepowe witryny i w finale - chyba za wiele nie zdradzę - most Williamsburg z 1903 roku. Zdjęcia Nowego Jorku uważam za najcenniejsze w tym osobliwym filmie.

117. "Kobieta w oknie" [1944]

"The Woman in the Window", reż. Fritz Lang [usa, 1944]. Fantastyczny i przewrotny (zakończenie!) czarny film Fritza Langa; myślę ze Hitchcock by się go nie powstydził. Profesor Wanley (Edward G. Robinson) zostaje słomianym wdowcem. Udaje się do klubu, gdzie wraz z przyjaciółmi, lekarzem i prokuratorem okręgowym, snują rozmowy nad szklaneczkami. Obok klubu znajduje się galeria, a w jej witrynie umieszczono portret pięknej kobiety, którym przyjaciele się zachwycają. Po wyjściu z klubu profesor kontempluje obraz, gdy raptem zostaje zagadnięty przez namalowaną na nim kobietę. Alice Reed (Joan Bannett) zaprasza profesora do siebie, aby pokazać mu szkic portretu. Ta wizyta zmienia życie profesora w piekło. "Kobieta w oknie" ma coś wspólnego ze "Zbrodnią i karą" Dostojewskiego, wiemy bowiem kto zabił, nie wiemy jednak, czy zbrodnia zostanie odkryta. Poza tym morderca jest przyjacielem śledczego i własnymi oczami na bieżąco obserwuje postępy w dochodzeniu. Mamy tez w filmie suspens, gdy akcja filmu odchodzi od śledztwa, skupiając się na szantażu. Zakończenie filmu zaś przywodzi na myśl zakończenie "Gabinetu doktora Caligari" i jest kompletnym zaskoczeniem. Cały czas akcja trzyma w napięciu i intryguje, nocne ulice Nowego Jorku podkręcają atmosferę. Świetne zdjęcia i muzyka.

116. "Przepraszam, pomyłka" [1948]

"Sorry, Wrong Number", reż. Anatol Litvak [usa, 1948]. Świetny film noir o gęstej atmosferze, sporej dozie napięcia, tajemnicy, która powoli zaczyna się wyjaśniać. Noc, samotna, mająca problemy z poruszaniem się kobieta w wielkim opuszczonym domu i telefon przy łóżku - jedyne narzędzie, którym jest zdolna się posłużyć, jedyna szansa, na kontakt z ludźmi. na ratunek... W pierwszej scenie Barbara Stanwyck (nie grająca tym razem femme fatale) podsłuchuje w telefonie przypadkową rozmowę dwóch mężczyzn, którzy planują morderstwo. Kobieta stara się zaalarmować kogoś, aby zapobiec nieszczęściu. Usiłuje wykonać szereg telefonów, bezskutecznie jednak. Równocześnie usiłuje dowiedzieć się, gdzie zapodział się mąż, który miał wrócić z pracy, telefon w biurze jest cały czas zajęty, kobieta pozostaje cały czas w wielkim domu sama uwięziona w łóżku... Narracja filmu jest dosyć skomplikowana, gdyż często pojawiają się retrospekcje. Dzięki nim elementy układanki zaczynają się łączyć ze sobą w całość. W sumie można powiedzieć, że film jest solowym popisem Barbary Stanwyck, która zdominowała całość nie tylko z tego powodu, że prawie cały film rozgrywa się w łóżku, w którym aktorka leży, przeżywając wydarzenia i mówiąc, cały czas mówiąc do słuchawki telefonu. Doskonałe studium strachu...

115. "As w potrzasku" [1951]

"Ace in the Hole", reż. Billy Wilder [usa, 1951]. Jak daleko może posunąć się dziennikarz, aby zyskać uznanie, by temat utrzymywał się na głównych szpaltach, by zarobić? Jak bardzo tłumy podatne są na manipulację? W jakim stopniu akcja ratunkowa przysypanego człowieka może przerodzić się w festyn rodzinny i na ile jest to przerażające? Na powyższe pytania usiłuje odpowiedzieć reżyser z Suchej Beskidzkiej i swoim filmem stara się zmusić do zastanowienia, Film wciąga i momentami mrozi krew w żyłach. Obok głupich westernów i debilnych filmów gangsterskich Amerykanie (pochodzenia Europejskiego dodajmy) potrafili jednak stworzyć kino intrygujące, wartościowe, uniwersalne. Przecież temat jest nadal aktualny tu i teraz, zaś spauperyzowani dziennikarze szmatławców gotowi są wyskoczyć z aparatem fotograficznym z świeżo otwartej konserwy, by przyłapać rzekomą gwiazdkę na możliwie jak najintymniejszej sytuacji. Kirk Douglas zagrał wyśmienicie, ale żaden aktorski kunszt nie zdałby się na nic, gdyby nie świetny scenariusz, który napisało świetne życie? ;)

114. "Mroczne miasto" [1950]

"Dark City", reż. William Dieterle [usa, 1950]. Akcja rozgrywa się w Las Vegas, więc mamy hazard, oszustwo, bankructwo, samobójstwo i zemstę. Po kolei giną gracze, którzy siedzieli przy karcianym stolika wraz z człowiekiem, który sprzeniewierzył nie swoje pieniądze.Ta gra w pokera, od której zaczyna się prawdziwa akcja, zaczyna się dopiero w 27 minucie filmu... Zanim gracze usiądą przy kartach, obejrzeć można nalot policji na nielegalny dom gry, posłuchać pięknych piosenek w wykonaniu Lisbeth Scott i w końcu poznać przyszłego bankruta. Mimo że jest w filmie kilka trupów, akcja nie jest jakoś żwawa, panna Scott nadal śpiewa, bohater jedzie do Los Angeles, gdzie poznaje wdowę i osieroconego syna, jadą do lunaparku, odwiedzają planetarium, nic się nie dzieje, nuda, w ogóle brak akcji jest (genialny "Rejs"!). W końcu Danny pozostaje jedynym przy życiu. Moim zdaniem film ratują piosenki śpiewane przez Lisbeth Scott, których nie powstydziałby się Billie Holiday, oraz jak zawsze frapująca, intrygująca, niepokojąca muzyka Franza Waxmana z Chorzowa (wówczas Królewska Huta). Na niego można zawsze liczyć.

113. "Owoce rajskich drzew spożywamy" [1969]

"Ovoce stromů rajských jíme", reż. Věra Chytilová [Czechosłowacja, 1969].Film został nakręcony w rok po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację i był, jak wspomina reżyserka, odpowiedzią na powszechne zakłamanie. Sięgnięcie bowiem w Raju po zakazany owoc oznaczało poznanie prawdy. Tak więc jest to jedna wielka metafora, opowiedziana obrazem i filmowymi trickami, bo sama historia wygnania z Raju to fabuła noweli filmowej, nie 100-minutoqwego filmu. Jest to arcydzieło, majstersztyk wizualny, feeria kolorów, barw, światła, cienia, zbliżeń i pełnych planów, przyśpieszeń i zwolnień taśmy filmowej, montażu poklatkowego, kopalnia interpretacji, skarbnica surrealistycznych pomysłów, rewelacyjnie zgranej, nagranej, skomponowanej i zsynchronizowanej z obrazem muzyki. Jest to film przez wielkie F, czyli nie jakaś tam fabuła z obrazem, ale obraz, wizualna uczta - bo przecież film to nie jest ruchoma książka, tylko ruchomy obraz. Wielu dziś o tym zapomina, przypisując filmowi wyłącznie funkcje rozrywki, co jest ewidentnym zakłamaniem sztuki filmowej.

Nie sądziłęm, że po rewelacyjnych "Stokrotkach" (1966) Chytilová zdoła nakręcić film dorównujący mu poziomem; na szczęście tak się nie stało, na szczęście powstał następny wybitny film, bezkompromisowe arcydzieło czechosłowackiej Nowej Fali, surrealizmu, podwójnego dna, wieloznaczności, pięknie i starannie skadrowana parabola, metafora miłości i poznania.
Jedna ze scen (zabawa z balonem) przypomina orgię z "Zabriskie Point" Antonioniego, nie wiem jednak czy Chytilová mogła zobaczyć ten film reżysera "Przygody" w okupowanej Czechosłowacji, tym bardziej, że premiery obu filmów dzieli zaledwie pięć miesięcy.


112. "Śmiertelne porachunki" [1947]

"Dead Reckoning", reż,.John Cromwell [usa, 1947] W tym czarnym kryminale Lisbeth Scott i Humprey Bogart starają się odszukać mordercę Johnny'ego, ich wspólnego znajomego. Dosyć poplątana fabuła, sięga do wydarzeń z czasów przedwojennych, nic nie jest oczywiste, nikt nie jest pewny, każdy może być podejrzany. Bogart gra w swoim charakterystycznym stylu lekko zgorzkniałego, cynicznego i twardego faceta o ciętych i trafnych powiedzonkach. Podobnie do "Sokoła maltańskiego" film Cromwella jest nieco przegadany; bohaterowie często walczą ze soba na błyskotliwe riposty, Jak zwykle Bogart nie potrafi oprzeć się wdziękom pięknej kobiety (a Lisbeth Scott wygląda zjawiskowo w tych swoich modelowanych blond włosach a la Veronica Lake) i pomiędzy kobietą i mężczyzną toczy się odrębna gra, w której również niewiele rzeczy jest pewnych i wiadomych. 


111. "Dziwna miłość Marty Ivers" [1946]

"The Strange Love of  Martha Ivers", reż. Lewis Milestone [1946]. Film noir o trójce ludzi, których łączy tajemnica, ale dwoje z nich nie wie, że trzeci nie ma o niej pojęcia i wyczuwa w nim zagrożenie. Pomiędzy tą trójka rozgrywa się gra, w której wciąż zmienia się przewaga i która nie polega tylko na zmaganiu się ze zdarzeniem z przeszłości, bo włączają się w nią też dawne uczucia, antypatie i stereotypy. jest to debiut filmowy Kirka Douglasa, obecnie 99-latka, Partneruje mu zmarła dzisiaj Lizabeth Scott (92 lata) i choć główną rolę kobiecą (Marta Ivers) gra Barbara Sandwyck (w 1944 roku zagrała wyśmienitą rolę w "Podwójnym ubezpieczeniu" Billy Wildera), to trzeba przyznać, że panna Scott jest na ekranie bardziej kobieca i powabniejsza.

Powitanie

Witam!
Ten blog jest kontynuacją mojego poprzedniego bloga RIVERSIDE BLUES poświęconego sztuce, kulturz, fotografii, ciekawym miejscom itd. Serdecznie zapraszam do czytania i komentowania :)

czwartek, 4 lutego 2016

Yasunari Kawabata "Tysiąc żurawi. Śpiące piękności"























"Tysiąc żurawi". Nowela o skomplikowanych relacjach uczuciowych, o walce tradycji z kulturą Zachodu, o istocie powtarzanych każdego dnia czynności takich jak parzenie herbaty. Cudowny jest umieszczony pod koniec książki długi list pożegnalny, będący jednocześnie relacją z podróży do źródeł.
"Śpiące piękności". Osobliwy dom schadzek, w którym uśpione młode dziewczyny mają sprawiać radość starcom, płacącym za spędzenie z nimi nocy. Jest to rzecz o samotności, o starości, o umieraniu, o wspominaniu przeszłości, o kontraście młodości i starości, o uczuciach.