wtorek, 23 lipca 2019

Emmanuel Bove „Moi przyjaciele” (1924)






































Krótka, zwięzła, treściwa powieść Bove'a. Akcja toczy się tuż po Pierwszej Wojnie Światowej w Paryżu. Bohaterem jest weteran tej wojny, Victor Baton, bezrobotny, pobierający rentę wojenną, młody człowiek, który jest nieśmiałą, zamknięta w sobie, myślącą osobą. Jego celem jest odnalezienie bratniej duszy, przyjaciela, dzięki któremu Victor wyzwoliłby się ze swojej samotności. Wędruje więc paryskimi ulicami i szuka okazji do zaprzyjaźnienia się z kimś. Poznaje szereg osób, ale z kart powieści bije ogromna przepaść między wyobrażeniem Victora o przyjaźni a realiami, w których się znajduje. Jego fałszywe wyobrażenie o przyjaźni sprawia, że postępuje dosyć naiwnie, często zbyt pochopnie, zbyt szybko angażując się uczuciowo. Spotkania z potencjalnymi „przyjaciółmi” Victora opisane są w formie autonomicznych rozdziałów, które łączy wyłącznie postać narratora, czyli Victora Batona. Luźna forma powieści nadaje jej nieco filmowy charakter, coś w rodzaju kilku epizodów opowiadających odrębne historie połączone tylko bohaterem. Każda z tych opowieści jest małym opowiadaniem, historyjką z wyraźnym zakończeniem. Cechą charakterystyczną prozy Bove'a jest z pomocą klarownego, precyzyjnego języka przywoływanie mnóstwa szczegółów; autor skupia się na drobiazgach i z lubością opisuje je, na przykład kiedy kładzie się spać, Victor zwraca uwagę, na to, czy jego ucho nie zagięło się, przylegając do poduszki. Ta skłonność do detalu nie jest jednak przesadzona, czyni za to prozę Bove'a zmysłową, gdyż Baton poddaje się wielu doznaniom wzrokowym i dotykowym, najczęściej błahym, zawsze jednak takim, które dotyczyć mogą każdego. Victor cierpi nędzę, ale stara się być porządnym człowiekiem. Bove zadbał nie tylko o doznania zmysłowe swojego bohatera, ale opisuje też (w książce bohater opowiada czytelnikowi swoje historie) stany psychiczne Victora, poczucie samotności, pustki, radości, niepokoju. Bardzo dobra proza i bardzo miłe zaskoczenie, gdyż dotychczas niczego nie wiedziałem o autorze.

niedziela, 7 lipca 2019

156. "Chelsea Girls" (1966)







































Wielkie oczekiwania przed obejrzeniem tego filmu, po seansie zostały zaspokojone połowicznie. Film trwa 3 i pół godziny, a mógłby trwać siedem godzin, ale na szczęście Paul Morrissey i Andy Warhol wpadli na pomysł podzielenia ekranu na dwa segmenty, tak że równocześnie widz ogląda dwa filmy. Zabieg ciekawy, ale po jakimś czasie raz że nużący, a dwa, że kilka razy skupiony na jednym filmie, umykała mi akcja drugiego, który długimi niezmieniającymi się sekwencjami usypiał mnie. Sekwencje czarno-białe są realistycznym zapisem głównie rozmów kilku postaci w pokojach hotelu Chelsea w Nowym Jorku, kolorowe, kręcone także w tym hotelu, maja bardziej psychodeliczny charakter, a ich apogeum stanowi końcowy filmik z płacząca Nico. Kamera skupia się wyłącznie na twarzy Nico, ta w sumie przez pół godziny niewiele się zmienia, natomiast szaleje światło, a na twarzy aktorki-piosenkarki pojawiają się psychodeliczne wzory. Tytuł nieco mylący, gdyż sporo w filmie panów, wiadomo, twórcy filmu lubili chłopców. Spodziewałem się po "Chelsea Girls" więcej, bo w końcu film jest uważany za arcydzieło Fabryki Warhola, no i wiadomo, ze ja lubię filmy awangardowe, jednak w piętnastominutowym "Psie andaluzyjskim" dzieje się więcej i jest ciekawiej, niż w siedmiu godzinach rejestracji ludzi siedzących na łóżku i gadających nie wiadomo o czym; jeden mówi jaki to słodki jest jego pot, inny że jest papieżem i bawi się strzykawką, dwóch panów, jeden w szlafroku, drugi w majtkach, leżą na łóżku i pala papierosy, cztery dziewczyny gadają coś w pokoju, jedna siedzi pod stolikiem, odbierają telefony i tak bez końca. Oczarowany awangardowymi filmami Jonasa Mekasa oczekiwałem chyba czegoś w podobnym stylu, a otrzymałem rozciągnięty do granic ludzkiej wytrzymałości nawet nie powolny, a skrajnie statyczny film, do którego na pewno już nie powrócę. Oczywiście doceniam sam pomysł, realizację, która na poziomie pracy kamery i gry światłem jest bardzo dobra. Rozumiem też, że film dokumentuje grę aktorów ze stajni Warhola, co dziś dla wielu może być okazją, by się im dokładnie przyjrzeć, bo w końcu Factory jest dzisiaj synonimem pewnego ciekawego okresu w historii sztuki, bo w sumie sama gra polega na odgrywaniu samych siebie, jednak jest coś w tym filmie, że z widza czyni on podglądacza, tylko że znudzonego brakiem rozwoju wydarzeń. Seans odnotowany, zaliczony, czekają kolejne filmy.