niedziela, 28 marca 2021

190. „It Was Great, But I Was Ready To Come Home”, reż. Kris Swanberg [USA, 2009] 1h01m

 


Dwie przyjaciółki z Chicago odbywają podróż w górach Kostaryki, serfują, kąpią się, podziwiają wodospady. Annie, grana przez reżyserkę filmu, stara się zapomnieć o przeszłości, czyli o zawodzie miłosnym. Zgrane ze sobą dotąd dziewczyny zaczynają się od siebie oddalać. Fajny niezależny film ze świetna muzyką i zdjęciami wspaniałej przyrody na Kostaryce. Podróże nie potrafią leczyć złamanych serc.

189. „Godziny rozpaczy”, reż. William Wyler [USA, 1955] 1h52m



Trzej zbiegowie z więzienia włamują się do przypadkowego domu, gdzie muszą poczekać na pieniądze, które ma im przywieźć dziewczyna jednego z nich, chcą też zmienić samochód. Rodzina zamieszkująca ten dom staje się ich zakładnikami. Sprawy się komplikują, a policja wpada na trop. Niestety z dobrego pomysłu zrobiono typowy amerykański film, który musi zakończyć się w jedynie słuszny sposób. To by jeszcze uszło, bo jest to w końcu słuszne, ale pod drodze jest sporo niedorzeczności i niezrozumiałego zachowania bohaterów, co w sumie psuje całość.

Krystyna Wituska „Na granicy życia i śmierci. Listy więzienne Krystyny Wituskiej”



Książka zawiera 37 listów wysłanych przez Krystynę Wituską do rodziny oraz dwa grypsy przekazane koleżankom w więzieniu. Wituska została aresztowana przez Gestapo w 1943 roku i oskarżona za szpiegostwo trafiła do hitlerowskich więzień w Berlinie (Alexanderplatz, Alt-Moabit) oraz w Halle/Saale. Stracona została na gilotynie 26 czerwca 1944 roku. Aresztowana została całkiem przypadkowo, gdyż policja szukała u niej śladów obciążających jej znajomego, z którym korespondowała, a znalazła grafik spotkań komórki wywiadowczej AK. Listy są świadectwem silnego charakteru tej młodej przecież liczącej 23 lata w chwili aresztowania dziewczyny. Będąc od samego początku świadomą swego przeznaczenia, nie załamuje się, na ile może korzysta z życia (nawiązuje przyjaźnie z współwięźniarkami, dużo się śmieje), dba o siebie (liczne prośby do rodziców o grzebienie, sukienki, środki higieniczne), martwi się i troszczy o los swoich przyjaciółek z celi. Sama bardziej pociesza rodziców, niż prosi o pociechę. Korespondencję przepełnia miłość, atencja, troska o samopoczucie bliskich, ciepło oraz harda postawa, która zapewne miała niwelować u rodziców żal i ból. Listy Wituskiej są ciekawym świadectwem hitlerowskiego więziennictwa i wymiaru sprawiedliwości. Aż trudno uwierzyć, że w tym samym czasie, kiedy gładzono każdego dnia niewyobrażalne ilości osób, w więzieniach oskarżeni czekali spokojnie miesiącami na wyrok, byli traktowani po ludzku i mieli nawet możliwość łaski od samego Adolfa Hitlera. Trudno wyobrazić sobie ten kontrast, chociaż o czymś podobnym pisał w "Domu z dwiema wieżami" Maciej Zaremba Bielawski odnośnie kolosalnych różnic w przetrzymywaniu więźniów stalagów i oflagów. Wituska nie wspomina o żadnej brutalności, ale też należy pamiętać, że listy były cenzurowane, niemniej z ich tonacji wynika, że była traktowana przyzwoicie. W zalewie literatury obozowej, który obserwujemy ostatnio, ta książka to głos mówiący o innym rodzaju hitlerowskiego więziennictwa i sądzę, że znać także go znać, chociaż warto by też ze względu na rok wydania książki (1968) poszukać alternatywnych źródeł, czy hitlerowskie więzienia rzeczywiście tak wyglądały. To trochę dziwne, że w czasach komunizmu ukazała się książka, która pokazała je w jakimś sensie w dosyć korzystnym świetle...

Mariusz Szczygieł „NIE MA”

 


Zbiór reportaży, których tematem jest tytułowe NIE MA (tak pisane przez autora), czyli o tym, czego brakuje, zabrakło, co przestało istnieć, albo jest drugą stroną tego, co akurat jest. Czasem są to rzeczy ewidentne, czasem trzeba się zastanawiać, a czasem nie do końca wiadomo. Ciężar gatunkowy poszczególnych reportaży jest różny, od lekkich po najcięższy kaliber. Szczególnie zamieszczone pod koniec książki opowiadanie o zakatowanym przez konkubinę pięcioletnim chłopcu jest przerażające. Kilka razy Szczygieł połechtał mój zmysł estetyczny, a to wspominając o filmie Wima Wendersa "Niebo nad Berlinem", które uważam za arcydzieło, a to pisząc rozdział o modernistycznej willi zaprojektowanej przez wiedeńskiego architekta Adolfa Loosa (ten rozdział czytałem wczoraj grubo po północy i wbrew senności, ale nie mogłem go przerwać, bo musiałem go skończyć), a kto mnie zna wie, że mam na półce album poświęcony jego budynkom i że interesuje mnie modernizm w architekturze (ale co mnie nie interesuje?) Wracając do Szczygła, przed lekturą spodziewałem się jakiegoś eseistycznego sążnistego tekstu o nieistnieniu, otrzymałem w zamian zbiór opowieści o ciekawych ludziach i zdarzeniach. Nawet abstrahując od tytułu, czyli od tematu książki, jest ciekawie i o wielu nieznanych sprawach można się dowiedzieć; i jak drobne monety, drobne szczegóły egzystencji i zdarzeń budują obrazy często trudne do uwierzenia albo do przyswojenia, bo tak chyba działa dobry reportaż, że odkrywa nam prawdy, które prawdopodobnie chcielibyśmy ukryć przed sobą.

188. „Nocny portier”, reż. Liliana Cavani [Włochy, 1974]



Przeszłość i przyszłość spotykają się w tym filmie w konkretnym punkcie czasu, który staje się decydujący dla losów bohaterów. Jest rok 1957, Wiedeń. W secesyjnym, opływającym w ornamenty hotelu pracuje Max, tytułowy nocny portier. Zaczynamy poznawać jego przeszłość. W czasie wojny był oficerem SS w obozie; tam miał możliwość bezkarnego zaspokajania swoich wyuzdanych i wynaturzonych potrzeb seksualno-sadystycznych. Teraz wśród hotelowych gości rozpoznaje swą ofiarę, której w obozie nie wysłał na śmierć w zamian za możliwość używania do woli jej ciała. Dziewczyna oczywiście w kwestii tej decyzji nie ma nic do powiedzenia. Kat i ofiara zaczynają prowadzić ze sobą dziwną grę, w której zaciera się wyraźny podział na role. Czy to była już miłość? Nie w klasycznym rozumieniu tego pojemengo pojęcia. Miłość pełna fetyszy, przemocy, przeplatanej czułością i wzajemną fascynacją. Po latach to uczucie odżywa. Jednak trwa polowanie na ukrywających się nazistów, a ci polują na świadków i palą obciążające ich dokumenty, by w razie procesu było jak najmniej obciążających dowodów. „Nocny portier” to jest film na równi o koszmarze faszyzmu oraz chorej fascynacji seksualnej. Faszyzm wynaturzył ludzkie uczucia, pozbawił hamulców, otworzył drzwi do dewiacji i wynaturzenia i umożliwił bezkarną realizację sadystycznych fantazji. W filmie Cavani nie jest potrzebny specjalnie żaden zabieg eksponujący zło, które czynili faszyści, bo tu przedstawione zdarzenia są nazbyt wymowne, fakty mówią same za siebie. Odpowiedzialność za swoje czyny? Max niczego takiego nie odczuwa. Jeden z jego ówczesnych towarzyszy mówi nawet wyraźnie, że niczego nie żałuje i wszystko zrobiłby tak samo, gdyby miał sposobność. Trzynaście lat po wojnie byli SS-mani ustawili się w nowym społeczeństwie, ale nie zmienili światopoglądu. Być może film Cavani ostrzega przed powtórnymi narodzinami zła.

Kirył Bułyczow „Dziewczynka z przyszłości”

 


Czwarta część przygód Alicji w kosmosie. Tym razem opowiadana z perspektywy taty, który wspomina jej wczesne przygody. Wydawałoby się, że w czwartym tomie może już brakować pomysłów i świeżości, ale nic bardziej mylnego! Bułyczow ma chyba jakiś pokaźny worek z pomysłami, a czwarta część wydaje się być jedną z najlepszych, chociaż stanowi raczej zbiór opowiadań, a nie powieść opowiadającą jedną historię. Niby to opowiadania science fiction, ale spokojnie można je zaliczyć do literatury przygodowej. Język opowiadań jest klarowny i wartki, że aż chce się czytać, a jednak Bułyczow nie byłby sobą, gdyby nie było drugiego dna. Szczególnie zamykające tom dwie dłuższe nowele (ich objętość stanowi połowę książki) "Urodziny Alicji" i "Więźniowie asteroidu" mówią o możliwych i namacalnych zagrożeniach. W pierwszym z nich jest to kosmiczna dżuma, a w drugim metafora władzy totalitarnej. "Wyspa zardzewiałego lejtnanta" ostrzega przed terroryzmem, militaryzmem i szablonowym myśleniem. Ja osobiście nie uznałbym cyklu o przygodach Alicji jako literaturę wyłącznie młodzieżową. Autor pokpiwa sobie od czasu do czasu z sowieckich realiów, a całość zawiera sporo humoru.

187. „Mężczyzna zwany Ove”, reż. Hannes Holmes [Szwecja 2015]

 


Sonja i Ove to była wielka miłość, która niestety przerwał rak. Ove żyje w sterylnym osiedlu, którego był kiedyś zarządcą, póki nie wygryzł go ze stołka, pełnym zakazów i nakazów, które z przyzwyczajenie przestrzega i pilnuje, chociaż to już nie jego obowiązek. Taką ma jednak naturę. Kiedy zostaje zwolniony z pracy przez "białe kołnierzyki", postanawia dołączyć do żony. Raptem wprowadzają się nowi sąsiedzi, irańsko-szwedzka rodzina, która uniemożliwia mu doprowadzenie swego planu do końca. Nie odstępując od niego, zaczyna powoli powracać do życia, napędzany poczuciem obowiązku i choleryczną naturą. Jest ewidentnie niemiłym tetrykiem, ale jest w nim coś, co budzi sympatię. Liczne retrospekcje przedstawiają życie Ove, wyjaśniają przyczyny tego co przedstawione jest w czasie teraźniejszym filmu, budują charakterystykę otoczenia Ovego i przedstawiają jaka była zmarłą Sonja. Buduje się dzięki temu spójność. Więzy, które luźno łączyły Ovego ze światem umacniają się. Zaczyna dostrzegać potrzeby żyjących blisko niego ludzi i wykorzystując swe zdolności do majsterkowania i reperowania, zaczyna jak może pomagać, stając się tym samym nowym człowiekiem. Sporo jest humoru w filmie, głównie dzięki wybuchowej naturze Ovego, ale nie jest to na pewno czysta komedia, raczej komediodramat, a na końcu wyciskacz emocji. Dobre kino.

186. "Noc świętego Mikołaja" (2000)

 


Ksiądz odprawiający msze święte w więzieniu bierze w Wigilię odpowiedzialność za dwóch więźniów, którzy przebrani za Mikołaja i Anioła maja mu pomóc rozdawać prezenty w domu dziecka. Jednak przebrany za Mikołaja Zbigniew Buczkowski ma inne plany; musi odwiedzić swą dziewczynę (Edyta Olszówka), która podobno go zdradza, aby wyjaśnić sytuację. Sprawy się komplikują i następuje spiętrzenie się poziomu pecha na minutę. Ksiądz próbuje zaradzić po swojemu, a więźniowie po swojemu, skąd wynika sporo komizmu. W końcu dzieci są najważniejsze i film pokazuje, ze kimkolwiek się było i za jakie winy się pokutuje, to jednak nie jest się pozbawionym serca i na swój sposób wrażliwości.

Radek Rak „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”

 


To była dziwna książka. Z jednej strony doceniam kunszt językowy, pomysłowość autora, fantazję, liczne aluzje, z drugiej strony czekałem ciągle, kiedy opowieść się skończy, nie potrafiłem się wciągnąć. Być może za dużo tej wiejskiej literatury. Nie wiem też, co autor chciał przekazać za prawdę. W książce pisze wiele fajnych rzeczy o życiu, o naturze ludzkiej, ale czemu ma służyć ta historia? Czyżby tylko rozrywce, przyjemności czytania, snucia opowieści? Denerwował mnie też kolokwialny język. Sam pomysł zamiany osobowości jest rewelacyjny, w sumie odwraca wszystko na opak, ale dlaczego autor przetwarza historyczne fakty w fantazję? Nie znajduję odpowiedzi na to pytanie. Może książka jest za długa? Wydaje się, że zawiera wiele wątków nie wspomagających opowiadanej historii, a i sam historia jest jakby mało wyraźna. No nie wiem. Niech każdy oceni po swojemu, u mnie na dwoje babka wróżyła.

185. "W kogo ja się wrodziłem" (2001)

 


W tekście jest opisana częściowo fabuła filmu wraz z kilkoma szczegółami, bez których niemożliwe byłoby napisanie zrozumiale o filmie.
Mądry i ciepły, chociaż momentami gorzki, jak to życie czasami bywa, film Ryszarda Bugajskiego, w którym zestawiono ze sobą przedstawicieli trzech pokoleń i trzech odmiennych natur. Jest to powód do sporów pokoleniowych i rodzinnych trzech panów, którzy otrzymali sposobność do wysłowienia ukrytych i jawnych pretensji. Ojcu pozostało kilka miesięcy życia, rak, więc dziadek i syn w Dniu Ojca postanawiają bez jego wiedzy wypisać go ze szpitala i urządzić mu przyjęcie. Piękno filmu polega na tym, że potrafi on banalne sprawy przedstawić w niezwykły sposób, tak więc syn wiezie ojca na lotnisko, lecą rozklekotanym samolotem nad morze, po czym muszą skakać na spadochronie. Każdy chyba chciałby, żeby zrobiono mu taką niespodziankę. Ojciec dowiaduje się w ten jeden dzień więcej, niż przez ostatnich kilkanaście lat, od czasu, kiedy matka odchodząc zabrała małego synka ze sobą. Można domyślić się bez trudu zakończenia, ale nie o to chodzi, że znamy je od początku, i o to właśnie chodzi, bo takie musiało być. Można mieć tu na myśli Mickiewiczowskie "kochajmy się!", ale chodzi nie tylko o to. Żadne słowa nie oddadzą oczywiście, nie opiszą w sposób umożliwiający porównanie sekwencji filmowej, to są dwie różne formy wypowiedzi, ale i tak nie będę więcej zdradzać fabuły. Najlepiej film oglądać, zamiast o nim czytać.

184. "Rezerwat" (2007)



Może nie najlepszy to film pod względem sztuki filmowej, ale porusza ważne problemy. Jest już XXI wiek, a ludzie nadal żyją w ruderach, w rozpadających się stuletnich kamienicach na warszawskiej Pradze i należą do niższej warstwy naszego społeczeństwa. Cechuje ich to, za co się tę warstwę omija z daleka: alkoholizm, agresja, przemoc, a swój mały ciasny światek sami jeszcze bardziej zamieniają w piekło, nie dając innym żyć. Nowy właściciel kamienicy wynajmuje fotografa Marcina, który ma zrobić dokumentacje fotograficzną stanu budynku w celu uznania go za zabytek, a tym samym wyremontować go. Okazuje się jednak, że Marcin zostaje oszukany, a jego zdjęcia mają pomóc w wyburzeniu budynku i sprzedaży parceli. Marcin na swój sposób zżywa się z otoczeniem i zmienia stronę barykady. Być może nie każdy chce wiedzieć, że istnieją takie miejsca, których należy się strzec, ale to nie powoduje, ze one znikają. Film Palkowskiego mówi o nich i o mieszkających tam ludziach. Ważne kino.

183. "It Always Rains On Sunday" (1947)

 


Brytyjski kryminał nakręcony w deszczowym East Endzie, gdzie widać ciągle ślady po bombardowaniach. Tommy ucieka z więzienia w Dartmoor i odwiedza swą dawną miłość z prośbą o pomoc, czym burzy jej obecne życie. Prawdę mówiąc wątek ucieczki jest w filmie pretekstem do ukazania obyczajowego życia bohaterów, ich wzajemnych relacji, wszyscy się bowiem znają i wszyscy wiedzą o wszystkich (prawie) wszystko. Film kończy efektowny pościg pomiędzy toczącymi się wagonami towarowymi i groźnymi parowozami, w mroku i w dymie na torach kolejowych w Leyton. Zresztą praca kamery w filmie jest miła dla estetycznego oka. Poniżej link do kadrów z filmu z opisem lokacji.

182. "En dag i staden" ("Dzień w mieście") (1956)

 


Fantastyczna groteska bawiącą się konwencjami, nawiązująca do znanych filmów, używająca wielu filmowych technik. Fabuła jest zakręcona. Pan w białym kapeluszu z dynamitem w neseserze ucieka przed dwoma policjantami. Nie liczą się prawa fizyki, nie obowiązuje grawitacja, wszystko jest dozwolone. Cudowne czyste kino, może nie aż tak czyste, po jest szczątkowa intryga, jednak pomysłowe i fantastyczne. Film można obejrzeć na YouTube, ale w szwedzkim oryginale.
(Moja ocena na portalu Filmweb.pl nosi numer 1)

181. "Finlandia" (1922)

 


Dwugodzinny dokument pokazujący różne oblicza Finlandii. Zaczyna się od wyrębu drzewa, które wędruje rzeką do wielkiego tartaku. Potem zaprezentowane są Helsinki. Pojawia się świat sportu. Potem wieś i wyrób masła i sera. Następnie państwowość i wojskowość, by na koniec powrócić do przepięknej fińskiej przyrody. Na raz trochę nużący, płynący spokojnym rytmem dłuższymi ujęciami, jednak zawierający sporo wiedzy o ówczesnym świecie i ludziach.
(Moja ocena nosi nr 3 na portalu Filmweb.pl)

180. "The Sin of Nora Moran" (1933)



Po śmierci rodziców w wypadku samochodowym mała Nora dorasta w katolickiej szkółce ojca Ryana. Gdy dorasta, postanawia sama zdecydować o swoim losie, w prasie znajduje anons pracy w cyrku, na który odpowiada. Zostaje asystentką pogromcy lwów Paulino, który boksuje się w klatce z dzikim zwierzem. Nora nie musi jednak mierzyć się z groźną bestią, (jak mówi jej Paulino: "Musisz tylko wyglądać jak teraz"), zmuszona jest natomiast do zmierzenia się z niebezpiecznym Paulino, zostając jego kochanką (sugestia przemocy seksualnej). Kiedy Pauloino zostaje zabity, Norę sąd skazuje na śmierć. Film toczy się na dwóch płaszczyznach, jedna to próba wyjaśnienia zagadki, będąca równocześnie próbą udarowania Nory przed krzesłem elektrycznym, druga do liczne retrospektywy, nawet retrospektywy w retrospektywach służące rozjaśnieniu przeszłości. To wszystko w zaledwie 63 minuty. Film jest znowu Pre-Code, więc Zita Johann grająca Norę może sobie przez pół filmu chodzić w bluzce, która mało co zasłania i możliwa była aluzja do gwałtu na Norze w pociągu, którym cyrk przemierzał kraj wszerz i wzdłuż. "Grzech Nory Moran" nie jest może arcydziełem, ale warto go obejrzeć, chociażby z powodu różnic w pojmowaniu kina wtedy i dziś. Przecież dziś kino nie stosuje już prawie wcale podwójnej ekspozycji! Nie ma ujęć pędzących kół samochodu i na ich tle zza kadru snutej historii, nie ma tych impresjonistycznych ujęć ulic miast, które niczego nie wnoszą do fabuły, ale budują klimat, a dziś są bezcennymi pamiątkami dawnych czasów.
Autorem plakatu do filmu był Peruwiańczyk Alberto Vargas, który w czasie II Wojny Światowej zasłynął jako twórca okładek do magazynu Esquire, przyczyniając się do powstania zjawiska pin-up. Plakat doskonale oddaje klimat epoki Pre-Code w filmach tworzonych wtedy w Hollywood.

179. "Paris- Méditerranée" (1932)



Muzyczna komedia Joego Maya. To drugi film, który dziś oglądam i którego akcja nawiązuje się w domu towarowym na stoisku z płytami i gramofonami. Kolega z pracy zakochany jest w ekspedientce, ona koresponduje z nieznajomym Biscotte, który wygrał samochód i oboje umawiają się na wspólną wyprawę na południe Francji. W wyniku intrygi lord Kindale podaje się za owego szczęśliwego automobilistę i zabiera mu sprzed nosa Solange, ową piękną subiektkę z domu towarowego, na wyprawę nad Morze Śródziemne lepszym rzecz jasna samochodem. W ślad za za zmotoryzowanymi panami, eleganckim lordem i gamoniowato groteskowym Biscotte, wyrusza kolega z pracy, ze względu na swój status ściga ich z pomocą pociągu. Piękna dziewczyna oraz trzech adoratorów, w tym lord podający się za Biscottego, dają możliwość dla komizmu sytuacyjnego. Przyjemna komedia z nieco ironicznym i - moim zdaniem - złośliwie niesprawiedliwym zakończeniem. A dla każdego melomana ujęcia w domu towarowym na stoisku z płytami gramofonowymi powinny być rozkoszą dla oka, ponieważ w w tym sklepie zastosowana obrotowy regał na winyle i jest to zaiście imponujące rozwiązanie.
Jestem pierwszą osobą, która zobaczyła i oceniła ten film na filmwebie, portalu wielkich, wręcz olbrzymich miłośników filmów.

178. "Glorifying the American Girl" (1929)



Muzyczny film podzielony umownie na dwie części. Pierwsza jest fabularną akcją, a druga popisem kina dźwiękowego, które w roku produkcji filmu miało zaledwie 2 lata; tym popisem są obszerne fragmenty tytułowej rewii: muzyczne, taneczne, choreograficzne (tu jako Adonis pojawia się Johnny Weissmuller, przyszły odtwórca roli Tarzana) oraz jeden nieco przegadany skecz w krawieckiej pracowni. Trzykrotnie pojawia się raczkujący Techicolor, co w porównaniu z doskonałą jakością odrestaurowanych czarno-białych fragmentów, daje efekt dosyć mizerny, czyli przeciwny do zmierzonego. Intryga jest dosyć prosta: piękna Gloria, sprzedająca gramofony i płyty w wielkim domu towarowym (Mary Eaton), marzy o karierze scenicznej. Kocha się w niej Buddy, pianista z tego samego stoiska w pracy (Edward Crandall), w nim natomiast kocha się cicha i stojąca zawsze z boku ich koleżanka z pracy Barbara (Gloria Shea). Podczas imprezy firmowej Gloria zakłada duet z występującym na tej imprezie jako artystą Mooneyem (Kaye Renard), jednak podczas przesłuchania w teatrze partner nie zostaje zaangażowany, za to Gloria łapie swa szansę i zdobywa uznanie wraz z poklaskiem. Druga część filmu, ta artystyczna, jest między innymi zapisem debiutu Glorii jako gwiazdy. Analizując film, czyli sztukę wizualną, nie sposób nie wspomnieć o pracy kamery, a zastosowano w filmie kila ciekawych ujęć, miedzy innymi z perspektywy ambulansu pędzącego z ranną osobą na sygnale przez zatłoczone samochodami ulice., ruchoma kamera na próbie w teatrze i ogólne ujęcia z góry tancerek. Trzeba przyznać, że oglądając filmy z tamtego niepowtarzalnego okresu zdumiewająca jest pomysłowość w pracy kamery i montażu; dzisiejsze kino w tym względzie wypada monotonnie i wtórnie. Na koniec wisienka na torcie, czyli fakt, że film Johnny Harkidera i Millarda Webba pochodzi sprzed wprowadzenia reguł moralnych obowiązujących w Hollywood (tak zwany kodeks Haysa, czyli zapis reguł jak ma wyglądać pocałunek, jak długa ma być sukienka, że nie może być prześwitująca i że zakazane są wszelkie erotyczne aluzje), jest to wiec swego rodzaju delikatesowa uczta kobiecej zmysłowości: długie odkryte po biodra nogi machają przed widzem bez ograniczeń, stroje teatralne prześwitują i właściwie niczego nie sugerują, bo eksponują bujność kształtów, a taka sugestia wystarczy wyobraźni. Już sama aura rewii, w której normą są skąpo odziane tancerki tylko potęguje efekt. Przy czym nie ma mowy o wulgarności, jest piękno, powab i są zmysły. Kto nie jest przytępiony przez współczesne pokazywanie wszystkiego dosłownie, ten doceni.

177. "Samotni" (1928)



Przeuroczy, ciepły film o dwojgu młodych ludziach mieszkających w ogromnym mieście (Nowy Jork), którzy pewnego dnia postanowili wybrać się na Coney Island, gdzie się wzajemnie odnaleźli, a potem znowu zgubili w wielkim tłumie. Piękne ludzkie kino o poszukiwaniu ciepła i bliskości, o zagubieniu w tłumie, czyli o zgubnym działaniu wielkiego zmechanizowanego miasta na zatraconych w nim samotnych ludzi. Jednak brzmi w tym filmie węgierskiego reżysera Pála Fejösa nuta optymizmu, taka jaką można także usłyszeć w piosence, którą Jim (Glen Tryon) puszczał sobie z płyty, a do której Jim tańczył na dancingu na Coney Island z Mary (Barbara Kent): "I'll be loving you always". Bohaterami filmu są zwyczajni ludzie, ona pracuje jako operator linii telefonicznej, on obsługuje maszynę, na której przez osiem godzin wykonuje te same ruchy, te same czynności. Oboje - jak sami przyznają - czytają te samą mydlaną operę drukowaną w The Saturday Evening Post. Ale że są sobie przeznaczeni, więc muszą się odnaleźć. Reżyser postarał się o wyeksponowanie roli losu i przypadku, by skomplikować intrygę, co tylko miało wyeksponować, że wydarzenia od początku mają swe zakończenie; niczego na pewno nie zdradzę, jeżeli napiszę, że chodzi o happy end. Film jest więc - i słusznie - pochwałą miłości. W 98% "Lonesome" to kino nieme, ale są trzy fragmenty z dialogami. Także dźwiękowe efekty są od czasu do czasu serwowane widzowi spoza muzycznego podkładu. Na przykład okrzyki na rollercoasterze. Przy okazji można się dowiedzieć, że na Coney Island rollercoaster miał dwa równoległe tory. Kilka klatek posiada kolorowane elementy, a same zdjęcia w filmie bywają dynamiczne i robione z zaskakujących perspektyw. Ten film obejrzałem drugi raz i na pewno po jakimś czasie do niego znowu powrócę.

Joanna Gierak-Onoszko „27 śmierci Toby’ego Obeda”



Książkę poleciła niezawodna i zawsze godna polecenia Dorota Ch. (serdeczne dzięki!), kobieta z niezwykłym wyczuciem literackim. No i dostałem książkę, która jest napisana bardzo dobrze (jedynym mankamentem, ale to można i wytłumaczyć logicznie, i się przyzwyczaić, jest fakt, że napisana jest w czasie teraźniejszym), ujmuje temat z kilku stron i na końcu przedstawia sprawę od strony kanadyjskiego rządu, co stanowi całkowite zaskoczenie. Tematem reportażu jest przemoc stosowana w szkołach wobec małych dzieci rdzennego pochodzenia. Jest to jednak zaledwie punkt wyjścia do przedstawienia obecnego stosunku Kanadyjczyków wobec swojej własnej historii i prawdy, że rząd demokratycznego kraju wcale nie musi być demokratyczny wobec każdej nacji żyjącej w tym państwie. Nie chcę tutaj zdradzać wydarzeń, ale napisze, że gorzkie zakończenie książki ukazuje, że sprawiedliwość nie jest priorytetem, kiedy w grę wchodzą spore pieniądze. Gierak-Onoszko nie patyczkuje się i w dosyć szczegółowy sposób opisuje cierpienia dzieci, zatem ludzie o słabszych nerwach powinni zastanowić się przed lekturą, czy naprawdę chcą tę książkę przeczytać, Mnie samemu raz autentycznie zjeżył się włos na głowie, a myślałem, że już niewiele mnie może zaskoczyć. Moim zdaniem trzeba jednak przeczytać "27 śmierci Toby'ego Obeda", bo trzeba znaćopisane w książce oraz podobne do nich bolesne prawdy, aby móc powiedzieć im zdecydowane: "NIE". Trzeba się z nimi zmierzyć. Ja przed lekturą zastanawiałem się - nie wiedząc, co odkryję w jej trakcie - czy tematyka będzie dotyczyła w jakiś sposób mnie i czy zostanę zainteresowany odległymi kanadyjskimi problemami; dosyć szybko zorientowałem się, że książka porusza temat uniwersalny, ważny, bolesny i zmuszający do zajęcia wobec niego właściwej postawy, a ta może i musi być tylko jedna i nie jest nią akceptacja, wygodnicka nieświadomość czy konformistyczne "mnie to nie obchodzi, bo mnie to nie dotyczy". Dotyczy, dotyczy... Dlatego to taka ważna książka. Książka o naszych bliźnich, o ludziach mijanych na ulicy, o których nie wiemy, czy noszą w sobie cierpienia i uraz, czy sadyzm i potrzebę krzywdzenia innych. Na zakończenie wyrażę swoje zainteresowanie, czy książka Joanny Gierak-Onoszko ukazała się w Kanadzie, a jeśli tak, to jakie wywołała reakcje? Bardzo to ciekawa kwestia.

176. "Bluesland. A Portrait in American Music" (1993)



Świetny dokument, którego nie ma oczywiście na filmłebie, pokazujący kolejne etapy rozwoju bluesa, od muzyków z Delty Missisipi, przez boogie woogie, Chicago, St. Louis, Nowy Orlean, potem jego elektryfikację (Muddy Waters, B.B. King i inni), po zdobywanie światowej popularności i białej publiczności, pojawienie się bluesa na Newport Folk Festival, wpływ na rock and roll (Chuck Berry, Fats Domino, Little Richard, Presley) i w końcu po generacje lat 60-tych. Na tym tle przedstawione są najważniejsze postaci uesańskiego bluesa. Nie na darmo film kończy wpierw występ starych bluesmanów z młodymi (między innymi Johnny Winter na gitarze) i jedno z ostatnich zdjęć w filmie przedstawia Jimmiego Hendriksa. Film obfituje w bogate rarytasowe materiały archiwalne

Tadeusz Jędruszczak „Powstania Śląskie 1919, 1920, 1921”



Książka pełna propagandy, ale fajnie się ją czytało dzięki możliwości demaskowania zamieszczonych w niej kłamstw. Nie wszystkie oczywiście wyłapałem, jednak i tak odnalazłem ich - a raczej samo narzucało się ich - sporo. Przy czym autor do końca nie wie, jak pogodzić dążenia powstańców do połączenia Śląska z Polską, czyli patriotyzm z internacjonalizmem, charakterystycznym dla komunistów i kłócącym się z narodowym zrywem, jakim były powstania.

Tadeusz Konwicki „Wniebowstąpienie”



Tytuł sugeruje obecność w powieści Tadeusza Konwickiego elementu pozytywnego, niestety po lekturze okazuje się, że jest ironiczny. Ale czego innego oczekiwać od książki, która opisuje rzeczywistość Polski Ludowej z 1967 roku? Akcja trwa niecałą dobę, której centralnym punktem jest długa noc. Bohaterem jest człowiek, który uległ jakiemuś wypadkowi i niczego nie pamięta. Rozpoczyna swą odyseję po stolicy, odwiedza nocne lokale, speluny, jego oczami widzimy ponury obraz miasta grzechu, występku, płatnej miłości, alkoholowego zamroczenia. Charakterystyczny styl Konwickiego balansujący pomiędzy turpizmem, banałem, zwyczajnością a skontrastowaną z nimi wzniosłością, artyzmem przyczynia się do oryginalności książki, do jej niezwykłości. Narracja zmienia się od potoku dialogów, przez krótkie opisy, po filozoficzne wtrącenia na temat życia. W książkę wtrącone są alternatywne historie życia bezimiennego bohatera w sposób, w jaki później zaczął stosować na dużą skalę Jaume Cabré, na myśli mam to płynne przechodzenie w tekście pomiędzy czasami i miejscami. Raz atmosfera jest surrealistyczna, innym razem do bólu realistyczna, jednak całość należy chyba traktować jako metaforę, więc fragmenty realistyczne są takimi tylko z pozoru. Nie wiem, czy Konwicki chciał napisać zawoalowaną krytykę ustroju, poprzez ukazanie jego negatywnego wpływu na społeczeństwo, czy chciał jedynie w artystyczny sposób wyrazić odczuwany silnie nastrój szarości i beznadziei otaczającej zewsząd pisarza, ale niezależnie od intencji jest to w twórczości Konwickiego wczesny i ważny głos, który nie jest jeszcze sypaniem piasku pomiędzy ryby maszyny, jest za to na pewno dysharmonią w państwie fasad ukrywających prawdę. Szczątkowa, poszatkowana, jakby fragmentaryczna akcja tworzy świadomie poczucie chaosu i przypadkowości, nawet wątek kryminalny to pozór i opisany jest nie w sposób znany z kryminałów. To jasna sugestia, że nic nie jest na swoim miejscu, nie jest takie, jakie być powinno. Zresztą całe "Wniebowstąpienie" jest taką sugestią i nie dziwi fakt jej popularności wśród czytelników oraz krytyka władz. Być może echo słów napisanych przez Konwickiego ponad pół wieku temu do dziś nie utraciło swego impetu, swej mocy. Moim zdaniem tak właśnie jest.

Jan Zieliński „Obrona Śląska i Zagłębia w kampanii wrześniowej 1939 roku”

 


Pierwsza część książki opisuje przedwrześniową sytuację oraz stosunek sił obu stron, druga przebieg walk w dniach 1-3 września 1939 roku, tyle bowiem trwała obrona Śląska. Podane są także przyczyny klęski. Jest to niby praca naukowa, ale irytujący jest w niej nadmiar skrótowców, co utrudnia lekturę. Książka Zielińskiego byłaby doskonałym punktem wyjścia do obszerniejszego i mniej suchego w stylu opracowania, które zawierałoby takie fakty jak obrona wieży spadochronowej w Katowicach, wynik polskich bombardowań, los bunkrów w Węgierskiej Górce (miałem okazję je kiedyś zobaczyć podczas jednej z górskich wędrówek) oraz wielu innych; niestety, tego w tej pracy nie ma.

Robert Walser „Mały krajobraz ze śniegiem”



W porównaniu z przeczytanym niedawno "Zbójem" lektura książki Walsera nie wymaga tak wielkiej koncentracji, ponieważ opowiadania zawarte w tomie nie są tak gęste jak proza w powieści. Na tom "Mały krajobraz ze śniegiem" składają się trzy wydane odrębnie tomy opowiadań: "Małe poematy" (1914), "Utwory prozą" (1916) oraz "Małą proza" (1917). Za pierwszy z tych tomów Walser otrzymał jedyną w życiu nagrodę literacką, a za przyznaniem jej stał podobno Hermann Hesse. Opowiadania różnią się od siebie stylistycznie i pod względem treści, zawsze jednak posiadają luźną formę, bardziej przypominając rozważania lub miniaturowe eseje. Na pewno fabuła jest w nich istotna o tyle, że stanowi punkt wyjścia do przemyśleń i językowych oraz znaczeniowych zabaw. Najczęściej dominuje charakter pogodny, idylliczny, łagodny, bo większość opowiadań to afirmacja życia, ignorowanie przeciwieństw losu poprzez uznawanie ich za konieczność, za cenę jasnej strony życia. Sporo jest jak zwykle znanych u Walsera motywów takich jak wędrówka, afirmacja przyrody, miłość do teatru i do klasyków (Schiller, Goethe, Dickens). Pod względem treści, kiedy wyrażane są zachwyty nad przyrodą, można odnieść wrażenie, że w ręku trzyma się romantyczną, nieco egzaltowaną dziewiętnastowieczną prozę, ale Walser pod względem formy był na pewno prekursorem nowoczesnej prozy XX wieku, cenili go wspomniany już Hesse, Elias Canetti i Franz Kafka. Przed Walserem wśród pisarzy nie ma chyba jego odpowiednika, tworzącego prozę o podobnym nowatorskim charakterze. Dopiero potem pojawili się twórcy synkretycznych pod względem formy dzieł zawierających monologi wewnętrzne jak Virginia Woolf czy James Joyce, a potem Dos Passos. Sądzę, że jest to wymowne i stawia Roberta Walsera wśród prekursorów nowoczesnej prozy i stanowi doskonałą rekomendację, by nie pozwolić temu zacnemu pisarzowi popaść w zapomnienie. Dlatego chwalebna jest praca translatorska Małgorzaty Łukasiewicz, która przybliża nam dokonania skromnego samotniczego pisarza z Biel w doskonałych przekładach.

175. "Chabara" (Get out of Way!) (1931)

 


Rewelacyjna groteska i satyra! Komiksowe, przerysowane postaci, budzące ironiczne uśmieszki. Akcja: fikcyjne miasto w Gruzji, biedna robotnicza dzielnica, w której stoi zabytkowy kościół. Jego mury kruszeją, a spadające kamienie stanowią zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców. Kiedy kamień rani małe dziecko, mieszkańcy zabierają się za rozbiórkę kościoła. Za sobą mają władze sowieckie, które planują modernizację dzielnicy, przeciwko sobie oburzone dewotki oraz grupę miejscowych miłośników kultury gruzińskiej. To właśnie ta grupa jest przedstawiona w najbardziej karykaturalny sposób, ponieważ uporczywie trzyma się starego, bez względu na konsekwencje. Można się tu oczywiście zastanawiać nad kilkoma kwestiami, nad poziomem propagandy, możliwością kompromisu, ale to nie jest takie istotne. Film bowiem wyraża swój czas i powiedzmy sobie szczerze, że w 1931 musiał zawierać elementy propagandy, więc zawierał, a jeżeli dzisiaj ktoś jeszcze czuje się zagrożony tą propagandą i nie potrafi zdystansowawszy się od niej ocenić filmu za jego walory filmowe, to spuszczam na to zasłonę milczenia. Sam film zaś jest wizualną feerią, rytmicznie rozpędzoną maszyną. Zawiera wszelkie środki filmowe, dynamiczne ujęcia, sowiecki montaż, pomysłowe sposoby ustawienia kamery, podwójne ekspozycje, nawiązania, rybie oko, po prostu jest fantastycznie, niebanalnie i jeżeli ktoś pokarze mi podobnie oryginalny wizualnie współczesny film, to ma u mnie milion. Ale nawet gdybym posiadał taką sumę, to byłbym o nią całkiem spokojny. Wyczuwa się niesamowita wręcz swobodę artystyczną charakterystyczną dla kina sowieckiego lat dwudziestych. Rewelacyjne są pomysły na poszczególne sekwencje. Genialnie przedstawiony jest pogrzeb: kondukt niesie trumnę, za nią idzie tłum, wspinają się bardzo stromym zboczem (tu nawiązanie do "Furmana śmierci" Sjöströma, do którego nawiązał też później Bergman w zakończeniu "Siódmej pieczęci"), a pod nimi (podwójna ekspozycja) chmury. Nagle tłum dzieli się na dwie grupy, ponieważ każda z nich chce pochować zmarłego na innym cmentarzu. Zaczynają się przepychanki, wtem obie grupy są przebrane w różnej maści mundury i zbroje z halabardami, mieczami, toporami w rękach i zaczyna się bitwa. Fantastyczne, ale to jeszcze nie koniec. Wtem ktoś krzyczy" "Stooop! ja tu kręcę film!" i widzimy ujęcie reżysera i operatora z kamerą filmową, czyli kiedy został wymyślony ten postmodernizm i przez kogo, hę? Można się czepiać do przedmiotu satyry, to już jednak wyjaśniliśmy, natomiast groteska jest pierwszorzędna.
Na filmwebie film oceniłem jako druga osoba...

174. Filmy Artwazda Peleszjana



Cóż tu dużo pisać, trzeba obejrzeć, przeżyć, przemyśleć filmy Artawazda Peleszjana; są to formy niezwykłe, wieloznaczne. Zdaje się, że taki 10-minutowy film jak "Początek" posiada więcej sekwencji niż niejeden pełnometrażowy film. I tak samo jest z innymi filmami Peleszjana. Każdy można oglądać kilka razy z rzędu, by analizować poszczególne kadry, ujęcia, sens zestawionych ze sobą scen, montaż, co reżyser chciał przekazać i powiedzieć w swoich małych-wielkich dziełach. Pierwsze, co się narzuca, to lubowanie się reżysera w kontrastach. W filmie "My" widzimy krótkie ujęcie duchownego spieszącego ulicą, cięcie, i w tym samym miejscu w tym samym kierunku śpieszy milicjant, cięcie... i w taki sposób następuje seria podobnych jaskrawych dysonansów. Drugą charakterystyczną cechą twórczości Peleszjana jest skłonność do pokazywania oryginalnych, niecodziennych sytuacji. Reżyser pokazuje, że obok toczącego się w powtarzalny sposób życia, rozgrywają się, zdarzają się rzeczy nieszablonowe i ich niezwykłość warta jest wyeksponowania. Na przykład armeńscy pasterze pokonują ostro strome zbocza z owcami na kolanach w szaleńczym zjeździe w dół, w taki sam karkołomny sposób pokonują wzburzone wody rwącej i spienionej rzeki, kaskada za kaskadą. Wygląda to imponująco. Musiałbym długie godziny analizować poszczególne sekwencje w każdym filmie, a niby jest to kilka krótkich filmów (ich czasowa rozpiętość wynosi od 7 do 52 minut), tak bardzo przepełnione są plątaniną znaczeń, wypełnione znakami-kluczami. Większość dokonań Peleszjana posiada charakter awangardowego dokumentu, czasem wkrada się pierwiastek poetycki, rzadziej realizm, filmy pozbawione są dialogów (oprócz pierwszego), jeden posiada napisy w stylu filmu niemego, natomiast trzecią cechą charakterystyczną filmów Peleszjana jest ich oprawa dźwiękowa. Nie pomylę się chyba zanadto, jeśli stwierdzę, że jest ona tak samo istotna, jak obraz, który ilustruje. Sądzę - i chyba mam rację - że ścieżki dźwiękowe pozbawione obrazu wykoncypowanego przez Peleszjana, stanowiłyby samoistne dzieła sztuki i świetnie mogłyby funkcjonować jako samodzielne kompozycje (na myśl przychodzi tu synkretyczna twórczość Alfreda Schnittke). Na koniec dodam tylko, że Sergiej Paradżanow powiedział o Peleszjanie, że jest to jeden z nielicznych autentycznych geniuszy kina. Komu to nic nie powie i kogo nie wzruszy, temu i tak nic nie pomoże, ale kto zna Paradżanowa, ten będzie wiedział, o co chodzi. Jeżeli podsyciłem czyjąś ciekawość, to polecam przeczytać jeszcze komentarze dodane przez użytkowników IMDB pod niektórymi filmami. "Liernajin parek" (1964)
"Ziemia ludzi" (1966)
"Początek" (1967)
"My" (1969)
"Pory roku" (1975)
"Mer dare" (1983)
"Werj" (1992)
"Kjank" (1993)
"Obitiateli" (1970)

173. "Mademoiselle" (1966)

 


Tony Richardson (genialny "Smak miodu") nakręcił film o obsesji seksualnej w dosyć oryginalny sposób. Fakty są poprzestawiane (nawet nie komentuję, ale wiadomo do czego aluzja). Jeanne Moreau gra nauczycielkę w prowincjonalnym francuskim miasteczku, w którym osiedlił się tymczasowo włoski drwal z synem. Moreau jest opętana obsesją na punkcie tego muskularnego przystojnego mężczyzny, problem w tym, że nie tylko ona. Wiele kobiet odczuwa coś podobnego do mademoiselle, jednak one nie mają większych problemów z poradzeniem sobie ze swoimi potrzebami, gdyż prezentują ten sam poziom społeczny co drwal Manou. Nie trzeba dodawać, że opór Manou nie jest zbyt duży... Mademoiselle to przykład kobiety, która musi dostać czego zapragnęła za wszelką cenę. Pragnąc coś za wszelką cenę znaczy nie liczyć się z nikim i z niczym. Psychika kobiety balansującej pomiędzy pragnieniem i odwlekającym się spełnieniem wywołuje reakcje, które prowadzą do czegoś przeciwstawnego miłości. Kobieta zaczyna mścić się na synu Manou na lekcjach w szkole. Film nie sprowadza się do trywialnego problemu, jak zaspokoić swą żądzę, to byłoby spłycenie jego wymowy. Zresztą należy obejrzeć, zamiast dywagować. Moreau zagrała genialnie. Kamienna twarz, pod którą kryje się wyrachowanie, pożądanie, żądza odwetu za niespełnienie.
Czarno-biały film charakteryzują pięknie skomponowane kadry, wiele z nich to kadry totalne; piękne panoramy przyrody z zagubionymi małymi ludzkimi postaciami gdzieś w środku.

172. "Początek" ("Nachalo") (1967)

 


Miałem wszystkie dostępne mi filmy Artawazda Peleszjana obejrzeć jeden po drugim, ale nie wyszło. Po tym co zobaczyłem, nie jestem chyba gotowy w nocy po ośmiu godzinach fizycznej pracy zaserwować sobie tak intensywną dawkę. Peleszjan to armeński reżyser, który oczywiście musiał być wtedy reżyserem radzieckim. Polski tytuł brzmi "Początek". Film jest krótki, trwa 8 minut, ale jest intensywny, oparty na rytmie, na równoległym montażu (współczesne teledyski wysiadają), przypomina to nieco lampę stroboskopową, migocze aż miło (trochę przesadzam 😉 ). Problem jaki porusza film to masa ludzka zdana na dzieje historii. Słowo "art" w imieniu reżysera jak najbardziej na miejscu. Oczywiste skojarzenia z wczesnym Wiertowem, Eisensteinem i Dowżenką.

171. "Avanti!" (1971)



No, no, co za niegrzeczny film naszego mistrza z Suchej Beskidzkiej Billy Wildera ("Pół żartem, pół serio")! Syn milionera leci do Neapolu, gdzie w wypadku samochodowym zginął tragicznie jego ojciec. Na miejscu okazuje się, że nie zginął sam i że towarzysząca mu osoba była płci odmiennej i że nie była to przebywająca w Baltimore niczego nieświadoma matka, i że różnica w wieku była, hmmm..., dosyć spora i... Nie będę wszystkiego zdradzać, ale to nie wszystko, bo film Wildera obfituje w wiele smaczków, aluzji, nawiązań nie tylko do sfery intymnej. Wszystko jest jednak zrobione z klasą, bez obecnego prostactwa. Można też zarzucić filmowi kilka konwencjonalnych momentów, ale jak na dwie i pół godziny, nie jest ich za dużo. Właściwie gdyby się tak zastanowić, to współczesne komedie romantyczne mogą dać sobie spokój w porównaniu z "Avanti!", a dokładnie z pomysłem na film, który jest dosyć osobliwy, nieco makabryczny (owszem, w filmie są też elementy czarnego humoru) i na pewno oryginalny.

Anna Kamieńska „Notatnik 1973-1979”

 


Drugi - pierwszy przeczytałem trzy lata temu - tom przemyśleń, uwag, aforyzmów, wyrywków z codziennego życia, obserwacji, informacji o ludziach, opinii o przeczytanych książkach, polemik z Biblią, własnego zmaganie się z Bogiem. W przeciwieństwie do pierwszego tomu "Notatek" nie ma tu już tak wiele o zmarłym mężu, chociaż ciągle jest on obecny w jej świadomości, co świadczy o ogromnej miłości, i nawet pod koniec książki w notatkach z grudnia 1979 roku wspomina o nim, a minęło już dwanaście lat od kiedy odszedł. Na kartach tych książek umierają inne osoby, co Kamieńska skrzętnie odnotowuje (Słonimski, Anna Iwaszkiewiczowa, dziadek poetki, wielu znajomych). Przeczucie śmierci to podstawowy motyw, chociaż Anna Kamieńska w 1973 roku ma tylko 53 lata. Widzi jednak wokół siebie beznadziejność, odchodzących znajomych (Emanuel Łastik spada z wysokości dziesięciu pięter w wieku 35 lat, świadomie balansując - co podkreśla poetka - na oblodzonym dachu pomiędzy życiem a śmiercią), głęboko odczuwa samotność, mając dwóch synów i wnuki, nie urywający się telefon i pracę pisarską, którą uważała za esencję swego życia. Po pięćdziesiątych urodzinach zaczyna uczyć się hebrajskiego, ponieważ zamierza z pośrednictwem tłumaczenia na nowo odczytywać Psalmy. Sporo tu sprzeczności i pozornej kokieterii, a jednak nie jest to lektura pogodna, bo przepełnia ją cierpienie i świadoma pozbawiona złudzeń, skrajnie przenikliwa wiwisekcja życia. jest to jednak bardzo mądra lektura, ważna, ukazująca wnętrze myślącego i wrażliwego człowieka, pełna interesujących spostrzeżeń i błyskotliwych myśli.
PS. Według mojego harmonogramu czytania (20 stron z każdej czytanej książki każdego dnia) "Notatnik" powinienem skończyć dopiero we wtorek, ale kiedy było już 40 stron do końca nie mogłem się powstrzymać i przeczytałem pozostałe strony już dziś.