niedziela, 11 kwietnia 2021

Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”



Tak się jakoś zbiegło, że tegoroczna książka numer trzynaście okazała się równocześnie najsłabszą jak na razie w tym roku. Po pierwsze od książki oczekuję, niezależnie niezależnie od gatunku, literackiego stylu. Luzackie tłumaczenie naszpikowane trywialnymi, pospolitymi i banalnymi zwrotami oraz słowami dla mnie było ciężkie do przejścia. Wprawdzie to tylko tłumaczenie, ale tłumaczenia nie biorą się z próżni, a natłok pospolitych wyrażeń sugeruje jednak, że oryginał nie był - delikatnie mówiąc - od nich wolny. Po drugie zaś Friedmann pastwi się w książce na Joplin, analizując brutalnie jej kompleksy i lęki na amatorskim poziomie. OK, była z nią blisko i znała osobiście wokalistkę, pracując jako asystentka menagera Joplin Alberta Grossmana, jednak odnoszę wrażenie, że analizy Friedmann są często naciągane w celu tłumaczenia Janis Joplin z jej sposobu życia. Rozumiem wyeksponowana potrzebę miłości i uznania, ale czy to jest leczenie przez całe życie kompleksu ze szkoły średniej? Książka pomija też wiele znanych faktów, jak dwa występy Big Brother & The Holding Company na festiwalu Monterey w 1967 roku, a tym samym milczy o uporze ówczesnego menadżera zespołu, który nie chciał, aby sfilmowano jego występ. Festiwal w Woodstock został przedstawiony w pigułce jako miejsce w którym każdy był "nawalony" i "naćpany" (typowe zwroty dla języka książki), bez świadomości i nikt ni wiedział, co się dookoła dzieje. Być może dałoby się w to uwierzyć komuś, kto nie widział filmów z festiwalu. To, że Janis Joplin wystąpiła w Woodstock pod wpływem narkotyków nie świadczy wcale, że wszyscy byli zamroczeni aż tak, że nie słyszeli wcale muzyki. Sekwencje w filmie pokazują coś całkiem innego. Na pewno wiele osób nie było świadomych pod wpływem narkotyków tego, co się wokoło dzieje, ale nie wszyscy i nie cały czas, jak twierdzi Friedman. Takie bezsensowne uogólnienia również świadczą o słabości książki. Nie ma w książce prawie nic o tworzeniu piosenek! Wiemy tylko o miłości do bluesa Joplin. Czytanie o ciągłym piciu southern comfortu i niewyobrażalnie licznych one night stands staje się nudne bardzo szybko podczas lektury. W pewnym momencie pada zdanie, że nagrywanie muzyki to była tylko praca, co w odniesieniu do jednej z najbardziej szczerych artystek, której życie w pewnym momencie stało się nierozerwalne z muzyką (podobnie jak z nałogami) brzmi co najmniej dziwnie. Autorkę może nieco tłumaczyć fakt, że książkę pisała na gorąco po śmierci Joplin i nie wiedziała o wszystkim. Friedman nie jest też muzykologiem ani zawodowym biografem. Po lekturze "Pogrzebanej żywcem" odczuwam zarówno przesyt jak i niedosyt. Przesyt, ponieważ nie wiem, czy interesuje mnie wizerunek Janis Joplin jako osoby koncentrującej się głównie na narkotyzowaniu się, piciu alkoholu i uprawianiu seksu; mam wrażenie, że wizerunek artystki jest tu znacznie uszczuplony, tym bardziej, że Friedman coś tam wspomina przelotnie o zamiłowaniu Joplin do czytania oraz do analizowania muzyki. Niedosyt, który jest w sumie druga stroną lustra przesytu, bo książka nie mówi zbyt wiele o Joplin jako o artystce i o muzyku, z czego bez wątpienia była znana bardziej niż jako permanentna uczestniczka imprez.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz