niedziela, 11 kwietnia 2021

Susan Sontag „O fotografii”




Robienie zdjęć jest obecnie automatyczne i powszechne, gorzej z myśleniem na temat robienie zdjęć. To nie zarzut, tylko fakt; każdy chce szybko złapać chwilę, utrwalić zdarzenie. Sontag w swoim rozległym eseju opisuje różne podejścia do fotografii, prezentuje sylwetki wybitnych mistrzów fotografii, pisze o roli zdjęć w historii, pięknie wspomina pionierów, którzy nie dysponowali polaroidem, a jednak tworzyli zdjęcia znane i uznawane do dziś. Zadziwiające jest, jak wiele zdjęć robiono już w połowie XIX wieku. Siła fotografii została przedstawiona w sposobie, w jaki zmieniała świat, na przykład w przyczynieniu się do zakazu pracy nieletnich w fabrykach lub do zmiany postrzegania biedoty, która wcześniej była uznawana za winną wyłącznie samej sobie za stan rzeczy. Książka zawiera wiele ciekawych uwag, obserwacji oraz faktów związanych z historią sztuki-nie sztuki, jaką jest-nie jest fotografia.

George Orwell „Rok 1984”




Napisana precyzyjnym językiem (kontrast do nowomowy) ponura wizja systemu totalitarnego, który od dekad opanował Wyspy Brytyjskie. System ten niemal wszystkimi swoimi cechami przypomina sowiecki komunizm, od zwykłego opisu życia mieszkańców (nędza, brud, nieświadomość, chleb i igrzyska, czyli loteria), po czystki na górze (trzej starzy towarzysze) i istnienie permanentnego wroga (Goldstein jak Trocki). Pomiędzy tym Orwell opisuje życie w zakłamaniu podtrzymywane terrorem, tworzenie iluzji, donosicielstwo (dzieci jak Morozow), pranie mózgów, propagandę, no, od drobnych szczegółów po te największe, można odczytywać ich odpowiedniki w Rosji Radzieckiej rządzonej przez Stalina, który u Orwella jest Wielkim Bratem, przywódcą Partii i państwa. Orwell stworzył przerażającą metaforę państwa autokratycznego, które rządzi za pomocą terroru i kontroluje społeczeństwo z pomocą nieustającej inwigilacji. Nawet członkowie Partii Zewnętrznej boją się otwarcie spotykać, rozmawiać. Zakazana jest miłość, seks dla przyjemności, nakazana jest praca i uczestniczenie w organizowanych przez Partię imprezach. Orwell, który ze stalinizmem zetknął się osobiście podczas wojny w Hiszpanii (napisał o tym książkę "W hołdzie Katalonii"), i na własne oczy widział jak w tym dalekim kraju system sowiecki usiłuje swoimi metodami osiągać swoje cele, w "Roku 1984" nie tylko przestrzega przed stalinizmem, ale przed każdą autokracją. Stalinizm wyniszczał ludzi pod względem psychicznym i fizycznymi nie było w nim miejsca na rehabilitację; za przestępstwo przeciw Partii i państwu groziła Łubianka, strzał w potylicę albo 20 lat łagru, co oznaczało śmierć z głodu, mrozu i z wyczerpania pracą. Orwell w trzeciej części swej powieści pokazał sowieckie metody przesłuchań (tortury), ale w jego wizji Partia potrzebuje więcej niż stalinizm, pragnie bowiem nie tylko eksterminować więźniów, ale resocjalizować ich przed zlikwidowaniem. Winny przestępstwa wobec Partii musi przed otrzymaniem kary uwierzyć w swoją winę i zostaje przymuszony do paradoksalnie dobrowolnej wiary w Wielkiego Brata (bohater podczas przesłuchania ma z wiarą powiedzieć, ze widzi pięć palców, podczas gdy pokazuje mu się cztery). Lektura książki po latach, kiedy wiem o wiele więcej o stalinizmie w porównaniu z końcem lat 80-tych (wtedy ukazało się pierwsze oficjalne polskie wydanie i po raz pierwszy czytałem tę powieść) to było dla mnie strona po stronie odcyfrowywanie Orwellowskich metafor, czyli wyszukiwanie analogii do stalinizmu. W moim doczuciu lektura "Roku 1984" nie jest lekturą w kategorii lubię-nie lubię, czyli w obecnie modnym trendzie czytania dla przyjemności, to jest książka, którą trzeba poznać i przemyśleć; nic się nie zmienia, to jedna z najważniejszych książek kiedykolwiek napisanych.

Hermann Hesse „Wilk stepowy”



Kilka razy przeczytana, tym razem wysłuchana w świetnej interpretacji Leszka Abrahamowicza. Książka pełna trafnych obserwacji o naturze introwertyka, o jego stosunku do świata zewnętrznego, przed którym się ukrywa, o wieloustości natury ludzkiej, złożonej z bezliku czynników, ale i o kondycji współczesnego świata, dziwnie aktualne to nadal, a w świecie korporacji chyba nawet więcej. Nie ma już prawie wcale rękodzieł, wszystko powstaje w masowej produkcji na taśmach produkcyjnych, ale to stało się normą, a Hesse pisał "Wilka stepowego", kiedy rękodzieło jeszcze rozkwitało, zaś mechanizacja już prężnym krokiem wkraczała we współczesność. Był to więc czas przełomu. Jasno też Hesse widzi już w 1927 roku, że następna wojna jest nieunikniona. Dla mnie to jedna z tych książek, które pasują do mnie jak ulał; sam jestem introwertykiem, kocham sztukę i indywidualizm, nienawidzę wojny i przedkładam studiowanie książek nad zabawy taneczne, czyli Hesse sporo napisał o mnie. Nie jest to łatwa i oczywista lektura, sam wolę jej fragmenty do balu ,maskowego, a za Teatrem Magicznym jakoś średnio przepadam, bo chyba też nie do końca go rozumiem. Jedno co wiem na pewno, to że nie można go brać dosłownie.

Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”



Tak się jakoś zbiegło, że tegoroczna książka numer trzynaście okazała się równocześnie najsłabszą jak na razie w tym roku. Po pierwsze od książki oczekuję, niezależnie niezależnie od gatunku, literackiego stylu. Luzackie tłumaczenie naszpikowane trywialnymi, pospolitymi i banalnymi zwrotami oraz słowami dla mnie było ciężkie do przejścia. Wprawdzie to tylko tłumaczenie, ale tłumaczenia nie biorą się z próżni, a natłok pospolitych wyrażeń sugeruje jednak, że oryginał nie był - delikatnie mówiąc - od nich wolny. Po drugie zaś Friedmann pastwi się w książce na Joplin, analizując brutalnie jej kompleksy i lęki na amatorskim poziomie. OK, była z nią blisko i znała osobiście wokalistkę, pracując jako asystentka menagera Joplin Alberta Grossmana, jednak odnoszę wrażenie, że analizy Friedmann są często naciągane w celu tłumaczenia Janis Joplin z jej sposobu życia. Rozumiem wyeksponowana potrzebę miłości i uznania, ale czy to jest leczenie przez całe życie kompleksu ze szkoły średniej? Książka pomija też wiele znanych faktów, jak dwa występy Big Brother & The Holding Company na festiwalu Monterey w 1967 roku, a tym samym milczy o uporze ówczesnego menadżera zespołu, który nie chciał, aby sfilmowano jego występ. Festiwal w Woodstock został przedstawiony w pigułce jako miejsce w którym każdy był "nawalony" i "naćpany" (typowe zwroty dla języka książki), bez świadomości i nikt ni wiedział, co się dookoła dzieje. Być może dałoby się w to uwierzyć komuś, kto nie widział filmów z festiwalu. To, że Janis Joplin wystąpiła w Woodstock pod wpływem narkotyków nie świadczy wcale, że wszyscy byli zamroczeni aż tak, że nie słyszeli wcale muzyki. Sekwencje w filmie pokazują coś całkiem innego. Na pewno wiele osób nie było świadomych pod wpływem narkotyków tego, co się wokoło dzieje, ale nie wszyscy i nie cały czas, jak twierdzi Friedman. Takie bezsensowne uogólnienia również świadczą o słabości książki. Nie ma w książce prawie nic o tworzeniu piosenek! Wiemy tylko o miłości do bluesa Joplin. Czytanie o ciągłym piciu southern comfortu i niewyobrażalnie licznych one night stands staje się nudne bardzo szybko podczas lektury. W pewnym momencie pada zdanie, że nagrywanie muzyki to była tylko praca, co w odniesieniu do jednej z najbardziej szczerych artystek, której życie w pewnym momencie stało się nierozerwalne z muzyką (podobnie jak z nałogami) brzmi co najmniej dziwnie. Autorkę może nieco tłumaczyć fakt, że książkę pisała na gorąco po śmierci Joplin i nie wiedziała o wszystkim. Friedman nie jest też muzykologiem ani zawodowym biografem. Po lekturze "Pogrzebanej żywcem" odczuwam zarówno przesyt jak i niedosyt. Przesyt, ponieważ nie wiem, czy interesuje mnie wizerunek Janis Joplin jako osoby koncentrującej się głównie na narkotyzowaniu się, piciu alkoholu i uprawianiu seksu; mam wrażenie, że wizerunek artystki jest tu znacznie uszczuplony, tym bardziej, że Friedman coś tam wspomina przelotnie o zamiłowaniu Joplin do czytania oraz do analizowania muzyki. Niedosyt, który jest w sumie druga stroną lustra przesytu, bo książka nie mówi zbyt wiele o Joplin jako o artystce i o muzyku, z czego bez wątpienia była znana bardziej niż jako permanentna uczestniczka imprez.

Jerzy Pilch „Żółte światło”




Bardzo lubię książki Pilcha i znowu nie zawiodłem się. Oczywiście niejeden czytelnik może po lekturze "Żółtego światła" utyskiwać: "O czym to jest? Znowu fikcja wymieszana z autobiografią? Kolejne wyznania lubieżnika?" Otóż owszem, tak, właśnie tak. Kto budzi większe zaufanie, komu wierzy się bardziej? Pisarzowi tworzącemu fikcję literacką opartą na własnych zmyśleniach, czy autorowi, który tworzy fikcję literacką opartą na własnych doświadczeniach? Dla mnie godny zaufania jest ten drugi przypadek, a Jerzy Pilch jako autor książek należy bezsprzecznie do tej właśnie kategorii. Pozwolę sobie nie zdradzać, jak się to teraz modnie mówi, treści książki. Ta będzie dla ortodoksyjnych miłośników zwykłej narracji i tak nie do przyswojenia, dla zawziętych zwolenników przewagi akcji nad refleksją także, a dla Pilchowych wyznawców będzie bez znaczenia akcja, ważne będą uwagi, obserwacje, komentarze Pilcha do zjawisk, które spotkały podmiot liryczny książki. Jej wisielczy - że pozwolę sobie tak ją określić - humor to u Pilcha zawsze gorzki komentarz naszej rzeczywistości. Z jednego przypadku potrafi wycisnąć sporo. Opis starań o ślub cywilny jest już z sam w sobie pyszną satyrą na biurokrację, ale przy okazji dostaje się też zaściankowości, wścibskości, konserwatywnym poglądom i chyba także zawiści, kiedy okazuje się, że panna młoda jest młodsza od swego wybrańca o kilkadziesiąt lat. Takie i inne uwagi tworzą obraz naszego polskiego społeczeństwa i naszych charakterów oraz przywar. Warto się z siebie pośmiać, bo to zdrowa reakcja świadcząca o dystansie do siebie i dobrze jest śmiejąc się z innych wiedzieć, że nikt nie jest bez winy, więc po co rzucać kamienie? Pilch próbuje nam to właśnie przekazać: rób swoje i daj żyć innym, bo życie to i tak niełatwy owoc do zgryzienia.

W.G. Sebald „Pierścienie Saturna”



Kolejna książka o podróży wybrzeżami Anglii. Bohater odbywa równocześnie podróż duchową w przeszłość, dzieląc się swą erudycją i spostrzeżeniami. Książka jest płynącym przez zdarzenia i fakty esejem, napisana potoczystym językiem. Jest to niewątpliwie literatura przez duże L i z najwyższej półki, jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że nasz Zbigniew Herbert przed Sebaldem napisał dwie podobnie genialne i zbliżone w formie książki. Na myśli mam oczywiście "Barbarzyńcę w ogrodzie" i "Martwą naturę z wędzidłem". Nie przeszkadza mi oczywiście ta koincydencja, czy też świadoma inspiracja, ponieważ książek przez duże K ciągle mamy deficyt, więc nie ma mowy o wybrzydzaniu lub jakichkolwiek zarzutach. Co zasługuje na zachwyt, otrzymuje go...

Charles Dickens „Klub Pickwicka”



"Podróżować jest bosko" śpiewała Kora i chociaż członkowie Klubu Pickwicka nie mogli jej słyszeć, to chwacko oddawali się kolejnym podróżom. Ich celem były bliższe lub dalsze okolice Londynu. Początkowo humorystyczna opowieść o przygodach Samuela Pickwicka i jego przyjaciół zmienia się miejscami w satyrę społeczno-obyczajową i polityczna. Groteskowe, śmieszne postaci w wytartych surdutach, prowincjonalne mieszczki, stragenci, drobni oszuści, właściciele przydrożnych gospód to tylko niektóre charaktery spotykane przez członków Klubu w trakcie podróży, które wraz z rozwojem akcji coraz mniej mają wspólnego z celem Klubu, którym miał być opis ciekawostek napotkanych po drodze. Z tłumu bohaterów zaczynają wyłaniać się postaci główne, które powracają na dalszych stronicach powieści. To przede wszystkim szarlatan Alfred Jingle, rodzina Wardle'ów, Sam Weller wraz ze swym ojcem, służąca Mary, adwokat Perker i inni. Co chwila zdarzają się jakieś karambole towarzyskie z udziałem sympatycznego, aczkolwiek nieco gamoniowatego pana Pickwicka. Oprócz opowiadanej historii podróży Klubu, książka Dickensa zawiera tak jak u Potockiego (ale nie w takim stopniu) opowiadania w opowiadaniu, a owe historie, które snują napotkani przez pana Pickwicka ludzie, posiadają charakter albo anegdotyczny, albo posmak niesamowitości i grozy, jak sen w zdezolowanym dyliżansie pocztowym. Książka opisuje także spór dwóch stronnictw politycznych, a zastosowana w tym opisie przesada uwydatnia zawziętość i bezwzględność wojny z polityką w tle. Inny charakter posiada opis więzienia za długi we Fleet, w którym Dickens portretuje ludzką nędzę. Satyryczny natomiast jest portret londyńskich adwokatów, a sam proces pana Pickwicka o złamanie obietnicy małżeńskiej to jedna wielka groteska. Z licznych scen o przeróżnym, nie zawsze pogodnym, charakterze wypełniających strony "Klubu Pickwicka" wyłania się przesłanie książki, które zostało przez autora zwerbalizowane na końcu powieści, o dominacji jasności nad ciemnością, więc dobra nad złem. Pan Pickwick ma dar gromadzenia wokół swej osoby ludzi dobrych, szlachetnych, chętnych do pomocy i wiernych i mimo że nieuniknionym jest spotykanie na swej drodze szubrawców, to z pomocą przyjaciół (niewielką?) pan Pickwick wychodzi z każdej opresji zyskując miłość ludzi o dobrych sercach.
Na koniec nasunęła mi się następująca myśl. Nie wiadomo, czy aby postać pana Pickwicka nie stała się inspiracją dla Vladimira Nabokova, kiedy tworzył swego równie gamoniowatego, co sympatycznego tytułowego bohatera powieści "Pnin"? Moim zdaniem coś w tym jest.

193. „Orbitowanie bez cukru”

 



„Orbitowanie bez cukru”, reż. Ben Stiller [USA, 1994] 1h39 Dobry film o ważnych sprawach, o wchodzeniu w dorosłość, w życie, na rynek pracy, chociaż wiele rzeczy też przesadzonych (telefoniczne konferencje z wróżką),a w grze aktorskiej znowu te wytrzeszczane nienaturalnie oczy i sztuczna ekspresja na twarzach, szczególnie w czasie kłótni. W porównaniu z "Clerks" film bardziej szablonowy, bliżej mu do "Samotnych", ale tam grali Alice in Chains i Soundgarden, a Eddie Vedder udzielił się nawet jako aktor. W "Orbitowaniu bez cukru" soundtrack jest mniej pokoleniowy, U2 chyba najbardziej tu pasuje do Generation X, chociaż wykorzystana w filmie piosenka "All I Want Is You" pochodzi z wcześniejszej dekady. Nic na to nie mogę poradzić, ze kiedy widzę Bena Stillera, od razu przychodzą mi na myśl głupkowate komedie z jego udziałem. W "Reality Bites" chciał powiedzieć coś istotnego i zrobił to z powodzeniem. Oczywiście nie obyło się w filmie bez wątku romantycznego, ale i on sporo mówi o pokoleniu młodych ludzi na podstawie ich zachowania oraz statusu społecznego, jaki zdołali osiągnąć. Ethan Hawke mówi do Winony Ryder, właśnie zwolnionej z pracy: "Mnie zwalniano dwanaście razy, a mam dopiero dwadzieścia trzy lata". Znajome chociaż w cześci?

192. „Zapomniane taśmy wideo z nazistowskich Niemiec”

 


„Zapomniane taśmy wideo z nazistowskich Niemiec” 2 części, reż. Nick Watts i Martin Davidson [Wielka Brytania, 2019] 2 x 50m
Film dokumentalny BBC, w którym historycy komentują amatorskie filmy nakręcone przez szarych obywateli i zwykłych żołnierzy w czasach III Rzeszy. Dodatkową ilustrację stanowią czytane z offu fragmenty zapisków z dzienników, między innymi Victora Klempererea. Amatorskie filmy są oczywiście bezcenne, ale dla mnie dziwne były niektóre ich interpretacje. Odnośnie ujęć z niemieckimi żołnierzami na rowerach komentarz brzmiał, że niemiecka armia nie była taka silna na jaką wyglądała. Owszem, takich ujęć nie ma raczej w kronikach filmowych Wochenschau, ze względów propagandowych królowały w nich tylko maszyny, rowery jednak nie oznaczają od razu słabości armii. Gdyby była słaba, nie zwojowałaby połowy Europy. Tak samo jest z komentarzem odnoście używanie przez Niemców francuskich dział. To nie oznacza, że uzbrojenie Wechrmachtu nie było takie dobre, jak się o nim mówi, ale że zdobyte uzbrojenie było wykorzystywane do walki. Przecież już po zajęciu Czechosłowacji w faszyści zaczęli używać czeskich karabinów maszynowych i czołgów. Czyli trzeba się trochę znać na rzeczy i nie wierzyć wszystkiemu, co się mówi. Oprócz tego, film jest bardzo dobrym dokumentem pokazującym czasy nazizmu z innej strony.

Andrzej Gowarzewski „Kolekcja klubów. Lwów – Wilno”




Świetna książka, która liczy zaledwie 192 strony, ale te zapisane są drobnym maczkiem w dwóch kolumnach, a zawierają bogactwo informacji o polskich przedwojennych klubach kresowych. Przy okazji w książce znalazłem sporo wiadomości o klubach z mojego regionu, a także wiele rzadkich zdjęć, między innymi zdjęcie drużyny Śmigły Wilno na boisku Śląska Świętochłowice z kominami Huty Florian w tle z sierpnia 1939 roku, a był to ostatni występ drużyny Śląska na własnym boisku w wolnej przedwojennej Polsce. Śląsk wygrał 2:1. Krąży gdzieś legenda, że następny mecz Śląska w Drohobyczu o awans do ekstraklasy z tamtejszym Junakiem (0:0) to był w ogóle ostatni mecz ligowy polskich klubów przed hitlerowską napaścią, ale w swej książce Gowarzewski nic niestety o tym nie wspomina. Mimo, że książka ukazała się w 1997 roku, zawiera sporo polemiki z komunizmem. Część dotycząca Lwowa poprzedzona jest rysem historycznym "Semper fidelis" Stanisłąwa Sławomira Micieja, natomiast Wileńską otwiera esej Włodzimierza Paźniewskiego "Harmonia sprzeczności", które to teksty poszerzają sens książki poza tematykę czysto piłkarską. W książce wspomniani są nawet Czesław Miłosz i Thomas Venclova.

191. „Clerks – Sprzedawcy”, reż. Kevin Smith [USA, 1994] 1h28m



Niektóre filmy należy oglądać w swoim czasie, szczególnie te pokoleniowe; ja będąc w 1994 rok częścią Pokolenia X, czułem się częścią pokolenia Woodstock i nie obejrzałem wtedy filmu Kevina Smitha. Teraz minęło 26 lat i jego ówczesny pokoleniowy przekaz nie dociera już do mnie bezpośrednio, natomiast dziś jest nadal niezwykle aktualny, kto wie, czy nawet nie bardziej niż wtedy? Brak perspektyw, praca, którą może wykonywać każdy, nawet małpa, jak mówi jeden z bohaterów, młodzi ludzie z jak gdyby narzuconą rolą, nie posiadający zbyt wielkiego wyboru, niepewni siebie, ukrywający to za błazeństwami, wyalienowani. Ta ostatnia cecha dzisiaj jest rozprzestrzeniana na ogromną skalę, gdy kontakt z drugim człowiekiem jest bardzo często wirtualny. Warto obejrzeć i przekonać się samemu. Trzeba być tylko przygotowanym na sporo wulgaryzmów.