Tytuł sugeruje obecność w powieści Tadeusza Konwickiego elementu pozytywnego, niestety po lekturze okazuje się, że jest ironiczny. Ale czego innego oczekiwać od książki, która opisuje rzeczywistość Polski Ludowej z 1967 roku? Akcja trwa niecałą dobę, której centralnym punktem jest długa noc. Bohaterem jest człowiek, który uległ jakiemuś wypadkowi i niczego nie pamięta. Rozpoczyna swą odyseję po stolicy, odwiedza nocne lokale, speluny, jego oczami widzimy ponury obraz miasta grzechu, występku, płatnej miłości, alkoholowego zamroczenia. Charakterystyczny styl Konwickiego balansujący pomiędzy turpizmem, banałem, zwyczajnością a skontrastowaną z nimi wzniosłością, artyzmem przyczynia się do oryginalności książki, do jej niezwykłości. Narracja zmienia się od potoku dialogów, przez krótkie opisy, po filozoficzne wtrącenia na temat życia. W książkę wtrącone są alternatywne historie życia bezimiennego bohatera w sposób, w jaki później zaczął stosować na dużą skalę Jaume Cabré, na myśli mam to płynne przechodzenie w tekście pomiędzy czasami i miejscami. Raz atmosfera jest surrealistyczna, innym razem do bólu realistyczna, jednak całość należy chyba traktować jako metaforę, więc fragmenty realistyczne są takimi tylko z pozoru. Nie wiem, czy Konwicki chciał napisać zawoalowaną krytykę ustroju, poprzez ukazanie jego negatywnego wpływu na społeczeństwo, czy chciał jedynie w artystyczny sposób wyrazić odczuwany silnie nastrój szarości i beznadziei otaczającej zewsząd pisarza, ale niezależnie od intencji jest to w twórczości Konwickiego wczesny i ważny głos, który nie jest jeszcze sypaniem piasku pomiędzy ryby maszyny, jest za to na pewno dysharmonią w państwie fasad ukrywających prawdę. Szczątkowa, poszatkowana, jakby fragmentaryczna akcja tworzy świadomie poczucie chaosu i przypadkowości, nawet wątek kryminalny to pozór i opisany jest nie w sposób znany z kryminałów. To jasna sugestia, że nic nie jest na swoim miejscu, nie jest takie, jakie być powinno. Zresztą całe "Wniebowstąpienie" jest taką sugestią i nie dziwi fakt jej popularności wśród czytelników oraz krytyka władz. Być może echo słów napisanych przez Konwickiego ponad pół wieku temu do dziś nie utraciło swego impetu, swej mocy. Moim zdaniem tak właśnie jest.
niedziela, 28 marca 2021
Jan Zieliński „Obrona Śląska i Zagłębia w kampanii wrześniowej 1939 roku”
Pierwsza część książki opisuje przedwrześniową sytuację oraz stosunek sił obu stron, druga przebieg walk w dniach 1-3 września 1939 roku, tyle bowiem trwała obrona Śląska. Podane są także przyczyny klęski. Jest to niby praca naukowa, ale irytujący jest w niej nadmiar skrótowców, co utrudnia lekturę. Książka Zielińskiego byłaby doskonałym punktem wyjścia do obszerniejszego i mniej suchego w stylu opracowania, które zawierałoby takie fakty jak obrona wieży spadochronowej w Katowicach, wynik polskich bombardowań, los bunkrów w Węgierskiej Górce (miałem okazję je kiedyś zobaczyć podczas jednej z górskich wędrówek) oraz wielu innych; niestety, tego w tej pracy nie ma.
Robert Walser „Mały krajobraz ze śniegiem”
W porównaniu z przeczytanym niedawno "Zbójem" lektura książki Walsera nie wymaga tak wielkiej koncentracji, ponieważ opowiadania zawarte w tomie nie są tak gęste jak proza w powieści. Na tom "Mały krajobraz ze śniegiem" składają się trzy wydane odrębnie tomy opowiadań: "Małe poematy" (1914), "Utwory prozą" (1916) oraz "Małą proza" (1917). Za pierwszy z tych tomów Walser otrzymał jedyną w życiu nagrodę literacką, a za przyznaniem jej stał podobno Hermann Hesse. Opowiadania różnią się od siebie stylistycznie i pod względem treści, zawsze jednak posiadają luźną formę, bardziej przypominając rozważania lub miniaturowe eseje. Na pewno fabuła jest w nich istotna o tyle, że stanowi punkt wyjścia do przemyśleń i językowych oraz znaczeniowych zabaw. Najczęściej dominuje charakter pogodny, idylliczny, łagodny, bo większość opowiadań to afirmacja życia, ignorowanie przeciwieństw losu poprzez uznawanie ich za konieczność, za cenę jasnej strony życia. Sporo jest jak zwykle znanych u Walsera motywów takich jak wędrówka, afirmacja przyrody, miłość do teatru i do klasyków (Schiller, Goethe, Dickens). Pod względem treści, kiedy wyrażane są zachwyty nad przyrodą, można odnieść wrażenie, że w ręku trzyma się romantyczną, nieco egzaltowaną dziewiętnastowieczną prozę, ale Walser pod względem formy był na pewno prekursorem nowoczesnej prozy XX wieku, cenili go wspomniany już Hesse, Elias Canetti i Franz Kafka. Przed Walserem wśród pisarzy nie ma chyba jego odpowiednika, tworzącego prozę o podobnym nowatorskim charakterze. Dopiero potem pojawili się twórcy synkretycznych pod względem formy dzieł zawierających monologi wewnętrzne jak Virginia Woolf czy James Joyce, a potem Dos Passos. Sądzę, że jest to wymowne i stawia Roberta Walsera wśród prekursorów nowoczesnej prozy i stanowi doskonałą rekomendację, by nie pozwolić temu zacnemu pisarzowi popaść w zapomnienie. Dlatego chwalebna jest praca translatorska Małgorzaty Łukasiewicz, która przybliża nam dokonania skromnego samotniczego pisarza z Biel w doskonałych przekładach.
175. "Chabara" (Get out of Way!) (1931)
Rewelacyjna groteska i satyra! Komiksowe, przerysowane postaci, budzące ironiczne uśmieszki. Akcja: fikcyjne miasto w Gruzji, biedna robotnicza dzielnica, w której stoi zabytkowy kościół. Jego mury kruszeją, a spadające kamienie stanowią zagrożenie dla życia i zdrowia mieszkańców. Kiedy kamień rani małe dziecko, mieszkańcy zabierają się za rozbiórkę kościoła. Za sobą mają władze sowieckie, które planują modernizację dzielnicy, przeciwko sobie oburzone dewotki oraz grupę miejscowych miłośników kultury gruzińskiej. To właśnie ta grupa jest przedstawiona w najbardziej karykaturalny sposób, ponieważ uporczywie trzyma się starego, bez względu na konsekwencje. Można się tu oczywiście zastanawiać nad kilkoma kwestiami, nad poziomem propagandy, możliwością kompromisu, ale to nie jest takie istotne. Film bowiem wyraża swój czas i powiedzmy sobie szczerze, że w 1931 musiał zawierać elementy propagandy, więc zawierał, a jeżeli dzisiaj ktoś jeszcze czuje się zagrożony tą propagandą i nie potrafi zdystansowawszy się od niej ocenić filmu za jego walory filmowe, to spuszczam na to zasłonę milczenia. Sam film zaś jest wizualną feerią, rytmicznie rozpędzoną maszyną. Zawiera wszelkie środki filmowe, dynamiczne ujęcia, sowiecki montaż, pomysłowe sposoby ustawienia kamery, podwójne ekspozycje, nawiązania, rybie oko, po prostu jest fantastycznie, niebanalnie i jeżeli ktoś pokarze mi podobnie oryginalny wizualnie współczesny film, to ma u mnie milion. Ale nawet gdybym posiadał taką sumę, to byłbym o nią całkiem spokojny. Wyczuwa się niesamowita wręcz swobodę artystyczną charakterystyczną dla kina sowieckiego lat dwudziestych. Rewelacyjne są pomysły na poszczególne sekwencje. Genialnie przedstawiony jest pogrzeb: kondukt niesie trumnę, za nią idzie tłum, wspinają się bardzo stromym zboczem (tu nawiązanie do "Furmana śmierci" Sjöströma, do którego nawiązał też później Bergman w zakończeniu "Siódmej pieczęci"), a pod nimi (podwójna ekspozycja) chmury. Nagle tłum dzieli się na dwie grupy, ponieważ każda z nich chce pochować zmarłego na innym cmentarzu. Zaczynają się przepychanki, wtem obie grupy są przebrane w różnej maści mundury i zbroje z halabardami, mieczami, toporami w rękach i zaczyna się bitwa. Fantastyczne, ale to jeszcze nie koniec. Wtem ktoś krzyczy" "Stooop! ja tu kręcę film!" i widzimy ujęcie reżysera i operatora z kamerą filmową, czyli kiedy został wymyślony ten postmodernizm i przez kogo, hę? Można się czepiać do przedmiotu satyry, to już jednak wyjaśniliśmy, natomiast groteska jest pierwszorzędna.
Na filmwebie film oceniłem jako druga osoba...
174. Filmy Artwazda Peleszjana
Cóż tu dużo pisać, trzeba obejrzeć, przeżyć, przemyśleć filmy Artawazda Peleszjana; są to formy niezwykłe, wieloznaczne. Zdaje się, że taki 10-minutowy film jak "Początek" posiada więcej sekwencji niż niejeden pełnometrażowy film. I tak samo jest z innymi filmami Peleszjana. Każdy można oglądać kilka razy z rzędu, by analizować poszczególne kadry, ujęcia, sens zestawionych ze sobą scen, montaż, co reżyser chciał przekazać i powiedzieć w swoich małych-wielkich dziełach. Pierwsze, co się narzuca, to lubowanie się reżysera w kontrastach. W filmie "My" widzimy krótkie ujęcie duchownego spieszącego ulicą, cięcie, i w tym samym miejscu w tym samym kierunku śpieszy milicjant, cięcie... i w taki sposób następuje seria podobnych jaskrawych dysonansów. Drugą charakterystyczną cechą twórczości Peleszjana jest skłonność do pokazywania oryginalnych, niecodziennych sytuacji. Reżyser pokazuje, że obok toczącego się w powtarzalny sposób życia, rozgrywają się, zdarzają się rzeczy nieszablonowe i ich niezwykłość warta jest wyeksponowania. Na przykład armeńscy pasterze pokonują ostro strome zbocza z owcami na kolanach w szaleńczym zjeździe w dół, w taki sam karkołomny sposób pokonują wzburzone wody rwącej i spienionej rzeki, kaskada za kaskadą. Wygląda to imponująco. Musiałbym długie godziny analizować poszczególne sekwencje w każdym filmie, a niby jest to kilka krótkich filmów (ich czasowa rozpiętość wynosi od 7 do 52 minut), tak bardzo przepełnione są plątaniną znaczeń, wypełnione znakami-kluczami. Większość dokonań Peleszjana posiada charakter awangardowego dokumentu, czasem wkrada się pierwiastek poetycki, rzadziej realizm, filmy pozbawione są dialogów (oprócz pierwszego), jeden posiada napisy w stylu filmu niemego, natomiast trzecią cechą charakterystyczną filmów Peleszjana jest ich oprawa dźwiękowa. Nie pomylę się chyba zanadto, jeśli stwierdzę, że jest ona tak samo istotna, jak obraz, który ilustruje. Sądzę - i chyba mam rację - że ścieżki dźwiękowe pozbawione obrazu wykoncypowanego przez Peleszjana, stanowiłyby samoistne dzieła sztuki i świetnie mogłyby funkcjonować jako samodzielne kompozycje (na myśl przychodzi tu synkretyczna twórczość Alfreda Schnittke). Na koniec dodam tylko, że Sergiej Paradżanow powiedział o Peleszjanie, że jest to jeden z nielicznych autentycznych geniuszy kina. Komu to nic nie powie i kogo nie wzruszy, temu i tak nic nie pomoże, ale kto zna Paradżanowa, ten będzie wiedział, o co chodzi. Jeżeli podsyciłem czyjąś ciekawość, to polecam przeczytać jeszcze komentarze dodane przez użytkowników IMDB pod niektórymi filmami.
"Liernajin parek" (1964)
"Ziemia ludzi" (1966)
"Początek" (1967)
"My" (1969)
"Pory roku" (1975)
"Mer dare" (1983)
"Werj" (1992)
"Kjank" (1993)
"Ziemia ludzi" (1966)
"Początek" (1967)
"My" (1969)
"Pory roku" (1975)
"Mer dare" (1983)
"Werj" (1992)
"Kjank" (1993)
"Obitiateli" (1970)
173. "Mademoiselle" (1966)
Tony Richardson (genialny "Smak miodu") nakręcił film o obsesji seksualnej w dosyć oryginalny sposób. Fakty są poprzestawiane (nawet nie komentuję, ale wiadomo do czego aluzja). Jeanne Moreau gra nauczycielkę w prowincjonalnym francuskim miasteczku, w którym osiedlił się tymczasowo włoski drwal z synem. Moreau jest opętana obsesją na punkcie tego muskularnego przystojnego mężczyzny, problem w tym, że nie tylko ona. Wiele kobiet odczuwa coś podobnego do mademoiselle, jednak one nie mają większych problemów z poradzeniem sobie ze swoimi potrzebami, gdyż prezentują ten sam poziom społeczny co drwal Manou. Nie trzeba dodawać, że opór Manou nie jest zbyt duży... Mademoiselle to przykład kobiety, która musi dostać czego zapragnęła za wszelką cenę. Pragnąc coś za wszelką cenę znaczy nie liczyć się z nikim i z niczym. Psychika kobiety balansującej pomiędzy pragnieniem i odwlekającym się spełnieniem wywołuje reakcje, które prowadzą do czegoś przeciwstawnego miłości. Kobieta zaczyna mścić się na synu Manou na lekcjach w szkole. Film nie sprowadza się do trywialnego problemu, jak zaspokoić swą żądzę, to byłoby spłycenie jego wymowy. Zresztą należy obejrzeć, zamiast dywagować. Moreau zagrała genialnie. Kamienna twarz, pod którą kryje się wyrachowanie, pożądanie, żądza odwetu za niespełnienie.
Czarno-biały film charakteryzują pięknie skomponowane kadry, wiele z nich to kadry totalne; piękne panoramy przyrody z zagubionymi małymi ludzkimi postaciami gdzieś w środku.
172. "Początek" ("Nachalo") (1967)
Miałem wszystkie dostępne mi filmy Artawazda Peleszjana obejrzeć jeden po drugim, ale nie wyszło. Po tym co zobaczyłem, nie jestem chyba gotowy w nocy po ośmiu godzinach fizycznej pracy zaserwować sobie tak intensywną dawkę. Peleszjan to armeński reżyser, który oczywiście musiał być wtedy reżyserem radzieckim. Polski tytuł brzmi "Początek". Film jest krótki, trwa 8 minut, ale jest intensywny, oparty na rytmie, na równoległym montażu (współczesne teledyski wysiadają), przypomina to nieco lampę stroboskopową, migocze aż miło (trochę przesadzam
). Problem jaki porusza film to masa ludzka zdana na dzieje historii. Słowo "art" w imieniu reżysera jak najbardziej na miejscu. Oczywiste skojarzenia z wczesnym Wiertowem, Eisensteinem i Dowżenką.

171. "Avanti!" (1971)
No, no, co za niegrzeczny film naszego mistrza z Suchej Beskidzkiej Billy Wildera ("Pół żartem, pół serio")! Syn milionera leci do Neapolu, gdzie w wypadku samochodowym zginął tragicznie jego ojciec. Na miejscu okazuje się, że nie zginął sam i że towarzysząca mu osoba była płci odmiennej i że nie była to przebywająca w Baltimore niczego nieświadoma matka, i że różnica w wieku była, hmmm..., dosyć spora i... Nie będę wszystkiego zdradzać, ale to nie wszystko, bo film Wildera obfituje w wiele smaczków, aluzji, nawiązań nie tylko do sfery intymnej. Wszystko jest jednak zrobione z klasą, bez obecnego prostactwa. Można też zarzucić filmowi kilka konwencjonalnych momentów, ale jak na dwie i pół godziny, nie jest ich za dużo. Właściwie gdyby się tak zastanowić, to współczesne komedie romantyczne mogą dać sobie spokój w porównaniu z "Avanti!", a dokładnie z pomysłem na film, który jest dosyć osobliwy, nieco makabryczny (owszem, w filmie są też elementy czarnego humoru) i na pewno oryginalny.
Anna Kamieńska „Notatnik 1973-1979”
Drugi - pierwszy przeczytałem trzy lata temu - tom przemyśleń, uwag, aforyzmów, wyrywków z codziennego życia, obserwacji, informacji o ludziach, opinii o przeczytanych książkach, polemik z Biblią, własnego zmaganie się z Bogiem. W przeciwieństwie do pierwszego tomu "Notatek" nie ma tu już tak wiele o zmarłym mężu, chociaż ciągle jest on obecny w jej świadomości, co świadczy o ogromnej miłości, i nawet pod koniec książki w notatkach z grudnia 1979 roku wspomina o nim, a minęło już dwanaście lat od kiedy odszedł. Na kartach tych książek umierają inne osoby, co Kamieńska skrzętnie odnotowuje (Słonimski, Anna Iwaszkiewiczowa, dziadek poetki, wielu znajomych). Przeczucie śmierci to podstawowy motyw, chociaż Anna Kamieńska w 1973 roku ma tylko 53 lata. Widzi jednak wokół siebie beznadziejność, odchodzących znajomych (Emanuel Łastik spada z wysokości dziesięciu pięter w wieku 35 lat, świadomie balansując - co podkreśla poetka - na oblodzonym dachu pomiędzy życiem a śmiercią), głęboko odczuwa samotność, mając dwóch synów i wnuki, nie urywający się telefon i pracę pisarską, którą uważała za esencję swego życia. Po pięćdziesiątych urodzinach zaczyna uczyć się hebrajskiego, ponieważ zamierza z pośrednictwem tłumaczenia na nowo odczytywać Psalmy. Sporo tu sprzeczności i pozornej kokieterii, a jednak nie jest to lektura pogodna, bo przepełnia ją cierpienie i świadoma pozbawiona złudzeń, skrajnie przenikliwa wiwisekcja życia. jest to jednak bardzo mądra lektura, ważna, ukazująca wnętrze myślącego i wrażliwego człowieka, pełna interesujących spostrzeżeń i błyskotliwych myśli.
PS. Według mojego harmonogramu czytania (20 stron z każdej czytanej książki każdego dnia) "Notatnik" powinienem skończyć dopiero we wtorek, ale kiedy było już 40 stron do końca nie mogłem się powstrzymać i przeczytałem pozostałe strony już dziś.
poniedziałek, 15 lutego 2021
170. "Noc musi zapaść" (1937)
Bardzo udany thriller z lat 30-tych z rodzaju tych psychologicznych, odbywa się w nim swoista gra pomiędzy potencjalnym oszustem, który swym zachowaniem zauroczył starszą panią, a jej siostrzenicą, która podejrzewa Danny'ego o zabójstwo kobiety z miasteczka. Film nie jest jednoznaczny i nie pokazuje do końca całej prawdy, co jest w nim chyba najlepsze. Istotna jest wspomniana gra. Widz jest przekonany o winie Danny'ego, którego rewelacyjnie zagrał Robert Montgomery, ale nie na podstawie realnych przesłanek, a na zasadzie domysłu i podejrzenia, które podsycają dwulicowe zachowanie tajemniczego intruza w domu starszej pani. Zagrana prze Rosalindę Russel siostrzenica zachowuje się w stosunku do Danny'ego w ambiwalentny sposób, z jednej strony odczuwając wobec niego strach, z drugiej zaś ulega, a raczej zmaga się, z jego magnetyzującym czarem, będąc równocześnie w pełni świadoma jego cynicznej merkantylnej postawy wobec ciotki (Dame May Whitty). Do tego dochodzi współtworząca nastrój muzyka i świetne zdjęcia. Gruntowniejsza znajomość realiów obyczajowych lat 30-tych mogłaby się przyczynić do odkrycia w filmie aluzji do ówczesnej obyczajowości, purytańskiego pojmowania sfery seksu, oględnego ukazywania bestialskiej strony ludzkiej natury, schizofrenii, bezwzględności, manipulacji, co pogłębiłoby niechybnie odbiór filmu, wszystko to bowiem wyczuwałem, oglądając "Night Must Fall". Reżyser prowadzi także grę z widem w sposób nieco makabryczny, każąc mu zgadywać, czy w koszu na kapelusze rzeczywiście znakuje się odcięta głowa zamordowanej kobiety? Na to i na wiele innych niepokojących i nurtujących pytań widz zmuszony jest odpowiedzieć sobie sam. Odpowiedzi wydają się być z pozoru oczywiste, ale ten film to przecież gra pozorów, więc czy może być coś oczywistego tylko na podstawie przesłanki zamiast dowodu? Na to pytanie widz musi odpowiedzieć sobie sam. Logika twierdzi, że nie, przeczucie, że tak. Komu uwierzyć? "Night Must Fall", reż. Richard Thorpe [USA, 1937]
piątek, 12 lutego 2021
Hermann Hesse „Kartki ze wspomnień”
Nad tym zbiorem krótkich tekstów Hessego ciąży temat śmierci. Od pierwszego do ostatniego wspomnienia autor "Podróży na Wschód" przywołuje osoby, które umarły. Wspomina ojca, brata, siostrę, szkolnego kolegę, przyjaciół artystów. Każe wspomnienie nie ogranicza się do zapisu życia, a raczej podaje tyko istotne szczegóły z życiorysu, fragmenty istotne, zdarzenia będące esencją i służące Hessemu do napisania o danej osobie, jaka była, jakim odznaczała się charakterem, do czego była predysponowana. Hesse nie zostaje wyłączony ze wspomnień; każdy opis posiada własne znaczenie, które w swoim czasie zmieniło coś w autorze, albo pozwoliło mu odgadnąć prawidła życia, albo ukierunkowało go, albo obdarzyło zrozumieniem po latach błądzenia i nieświadomych poszukiwań. Czternastoletni Hesse w Boże Narodzenie odkrywa, że nie jest już dzieckiem, przyglądając się swemu dziewięcioletniemu bratu, kiedy ten cieszy się z zestawu miniaturowych glinianych naczyń. Coś się w nim zmieniło, bo dostrzegł naiwność takiego prezentu. Pan Claassen był nielubianym przez dzieci znajomym ich ojca; Hesse na jego przykładzie pokazuje zmienność zapatrywań na dokonania człowieka w miarę poznawania go i odkrywania, że jest kimś innym. Od nielubianego i nierozumianego pana postać Claassena przechodzi w świadomości Hessego do autora religijnych książek, praktykującego ascety, którego postawa bliska jest hinduskim joginom. Z wszystkiego Hesse potrafi wyciągnąć szereg duchowych i filozoficznych konkluzji. Gdy dowiaduje się o śmierci swego szkolnego kolegi na froncie I Wojny Światowej, początkowo nie potrafi skojarzyć nazwiska z osobą, jednak po przeprowadzeniu procesu analizy wspomnień, zaczyna rysować się żywy obraz człowieka odgrzebanego z popiołów czasu i zapomnienia. Zaduma nad nieuchronną przemijalnością, którą podszyta jest książka, zrównoważona zostaje dzięki postawie i dokonaniom; czyny sprawiają, że życie nabiera wartości. Samo życie warte jest afirmacji, zaś sama afirmacja nie polega tylko na czczym uwielbieniu życia, bo tego nie da się z różnych powodów zrobić - głównie dlatego, że w życiu jest tyle goryczy - afirmować życie należy poprzez działanie. działaniem nie zwalczy się śmierci, działaniem nada się sens życiu zanim ta nadejdzie. Z tego powodu Hesse wspomina zmarłych przez pryzmat ich dokonań, znaczenia ich postawy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)