sobota, 23 marca 2024

Cristian Teoderescu „Medgidia, miasto u kresu” (626)

       Muszę przyznać, że nie przepadam za książkami opisującymi jakieś środowisko na przestrzeni lat. Nie jestem wyznawcą „Stu lat samotności” (manieryczność tej książki oraz mylące się ciągle nazwiska męczyły mnie ogromnie), nie jestem, chociaż doceniam kunszt literacki, z tego samego powodu fanem „Prawieku i innych czasów”, nie należę do adoratorów, chociaż Ślązak ze mnie z dziada pradziada, „Cholonka” i „Drachu. „Medgidia” natomiast początkowo mnie zachwyciła, bo składa się z 1-3 stronicowych rozdziałów, dowcipnych i treściwych. Taki mikrokosmos tworzący Kosmos literacki. W 1/3 książki powróciły jednak demony i zacząłem się irytować, a brak dialogów, który początkowo nie przeszkadzał, teraz zaczął doskwierać. Wywołało to u mnie refleksję, po co ubierać w fabułę powszechnie znaną historię (wpierw rumuński faszyzm, potem komunizm) i konfrontować z tymi siłami wyższymi i bezwzględnymi bohaterów? Nie znalazłem odpowiedzi. Nie napiszę, że losy mieszkańców prowincjonalnego miasteczka zostały przedstawione w niezbyt interesujący sposób, bo byłaby to nieprawda. Nie napiszę z tego samego powodu, że autor wymyślał nieciekawe epizody. Po jakimś jednak czasie zaczyna się człowiek zastanawiać nad funkcją epizodu względem całości i dochodzi do wniosku, że nie wszystkie epizody wnoszą coś konkretnego, że warstwa tworząca tło została zbyt misternie utworzona. To oczywiście moje subiektywne odczucia, które jeszcze kompletnie zepsuł ostatni rozdział, który jest streszczeniem całości i uważam go za całkowicie chybiony pomysł. Polecam miłośnikom sag, zwolennikom lapidarnych epizodów, bo to jest naprawdę dobra książka, a moje zastrzeżenia mogą być przez wielu uznane za zalety. Tak to bywa z książkami, że cokolwiek się o nich nie przeczyta, wszystko i tak weryfikuje sam na sam z książką podczas samotnej skupionej lektury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz