sobota, 31 października 2020

169. "Hiroszima" (2009)



Jeden dzień z życia urugwajskiego młodzieńca nakręcony w konwencji kina niemego, ale tak jak w niemych filmach Chaplina z okresu dźwiękowego, oprócz braku dialogów, reszta dźwięku jest na miejscu. Sam soundtrack to zresztą w lwiej części muzyka, którą Juan słucha na discmanie; są to nowofalowe, zimnofalowe, postpunkowe, niektóre w stylu długich improwizacji Velvet Underground (przydało się dla porównania oglądanie filmów Warhola!) długie instrumentalne kompozycje oparte głównie na gitarze (często sfuzzowanej, prawie zawsze przesterowanej), co dla mnie, jako fana rocka, jest wielkim atutem filmu. Sam film jest stylizowany na kino niezależne, chociaż jest ton koprodukcja aż czterech państw (Argentyny, Kolumbii, Hiszpanii i Urugwaju). Juan ciągle przemieszcza się gdzieś na rowerze, jedzie pociągiem, więc są tu elementy kina drogi. Fabuła jest tak prosta, że czasem aż trudno traktować ją dosłownie jako przedstawienie zdarzeń, prędzej jako metaforę, tylko czego? Chyba umykającej w nieistotnych zdarzeniach młodości. No i metaforę roli muzyki w życiu człowieka, jej witalnej siły, źródła energii i zmysłowych doznań. A spotkania to metafory krótkich sporadycznych zdarzeń urozmaicających monotonną codzienność. 
¡Viva la música!

"Hiroshima", reż. Pablo Stoll [2009]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz