wtorek, 23 lipca 2019
Emmanuel Bove „Moi przyjaciele” (1924)
Krótka, zwięzła, treściwa powieść Bove'a. Akcja toczy się tuż po Pierwszej Wojnie Światowej w Paryżu. Bohaterem jest weteran tej wojny, Victor Baton, bezrobotny, pobierający rentę wojenną, młody człowiek, który jest nieśmiałą, zamknięta w sobie, myślącą osobą. Jego celem jest odnalezienie bratniej duszy, przyjaciela, dzięki któremu Victor wyzwoliłby się ze swojej samotności. Wędruje więc paryskimi ulicami i szuka okazji do zaprzyjaźnienia się z kimś. Poznaje szereg osób, ale z kart powieści bije ogromna przepaść między wyobrażeniem Victora o przyjaźni a realiami, w których się znajduje. Jego fałszywe wyobrażenie o przyjaźni sprawia, że postępuje dosyć naiwnie, często zbyt pochopnie, zbyt szybko angażując się uczuciowo. Spotkania z potencjalnymi „przyjaciółmi” Victora opisane są w formie autonomicznych rozdziałów, które łączy wyłącznie postać narratora, czyli Victora Batona. Luźna forma powieści nadaje jej nieco filmowy charakter, coś w rodzaju kilku epizodów opowiadających odrębne historie połączone tylko bohaterem. Każda z tych opowieści jest małym opowiadaniem, historyjką z wyraźnym zakończeniem. Cechą charakterystyczną prozy Bove'a jest z pomocą klarownego, precyzyjnego języka przywoływanie mnóstwa szczegółów; autor skupia się na drobiazgach i z lubością opisuje je, na przykład kiedy kładzie się spać, Victor zwraca uwagę, na to, czy jego ucho nie zagięło się, przylegając do poduszki. Ta skłonność do detalu nie jest jednak przesadzona, czyni za to prozę Bove'a zmysłową, gdyż Baton poddaje się wielu doznaniom wzrokowym i dotykowym, najczęściej błahym, zawsze jednak takim, które dotyczyć mogą każdego. Victor cierpi nędzę, ale stara się być porządnym człowiekiem. Bove zadbał nie tylko o doznania zmysłowe swojego bohatera, ale opisuje też (w książce bohater opowiada czytelnikowi swoje historie) stany psychiczne Victora, poczucie samotności, pustki, radości, niepokoju. Bardzo dobra proza i bardzo miłe zaskoczenie, gdyż dotychczas niczego nie wiedziałem o autorze.
niedziela, 7 lipca 2019
156. "Chelsea Girls" (1966)
Wielkie oczekiwania przed obejrzeniem tego filmu, po seansie zostały zaspokojone połowicznie. Film trwa 3 i pół godziny, a mógłby trwać siedem godzin, ale na szczęście Paul Morrissey i Andy Warhol wpadli na pomysł podzielenia ekranu na dwa segmenty, tak że równocześnie widz ogląda dwa filmy. Zabieg ciekawy, ale po jakimś czasie raz że nużący, a dwa, że kilka razy skupiony na jednym filmie, umykała mi akcja drugiego, który długimi niezmieniającymi się sekwencjami usypiał mnie. Sekwencje czarno-białe są realistycznym zapisem głównie rozmów kilku postaci w pokojach hotelu Chelsea w Nowym Jorku, kolorowe, kręcone także w tym hotelu, maja bardziej psychodeliczny charakter, a ich apogeum stanowi końcowy filmik z płacząca Nico. Kamera skupia się wyłącznie na twarzy Nico, ta w sumie przez pół godziny niewiele się zmienia, natomiast szaleje światło, a na twarzy aktorki-piosenkarki pojawiają się psychodeliczne wzory. Tytuł nieco mylący, gdyż sporo w filmie panów, wiadomo, twórcy filmu lubili chłopców. Spodziewałem się po "Chelsea Girls" więcej, bo w końcu film jest uważany za arcydzieło Fabryki Warhola, no i wiadomo, ze ja lubię filmy awangardowe, jednak w piętnastominutowym "Psie andaluzyjskim" dzieje się więcej i jest ciekawiej, niż w siedmiu godzinach rejestracji ludzi siedzących na łóżku i gadających nie wiadomo o czym; jeden mówi jaki to słodki jest jego pot, inny że jest papieżem i bawi się strzykawką, dwóch panów, jeden w szlafroku, drugi w majtkach, leżą na łóżku i pala papierosy, cztery dziewczyny gadają coś w pokoju, jedna siedzi pod stolikiem, odbierają telefony i tak bez końca. Oczarowany awangardowymi filmami Jonasa Mekasa oczekiwałem chyba czegoś w podobnym stylu, a otrzymałem rozciągnięty do granic ludzkiej wytrzymałości nawet nie powolny, a skrajnie statyczny film, do którego na pewno już nie powrócę. Oczywiście doceniam sam pomysł, realizację, która na poziomie pracy kamery i gry światłem jest bardzo dobra. Rozumiem też, że film dokumentuje grę aktorów ze stajni Warhola, co dziś dla wielu może być okazją, by się im dokładnie przyjrzeć, bo w końcu Factory jest dzisiaj synonimem pewnego ciekawego okresu w historii sztuki, bo w sumie sama gra polega na odgrywaniu samych siebie, jednak jest coś w tym filmie, że z widza czyni on podglądacza, tylko że znudzonego brakiem rozwoju wydarzeń. Seans odnotowany, zaliczony, czekają kolejne filmy.
niedziela, 2 czerwca 2019
Marcel Aymé „Przechodzimur”
Małych rozmiarów książeczką, a cieszy! Mógłbym jeszcze dodać do tego oklepany, aczkolwiek prawdziwy, zwrot głoszący, że humor to zdrowie. Książka Marcela Aymé to zbiór dziewięciu opowiadań charakteryzujących się specyficznym humorem, groteskowym przedstawieniem rzeczywistości, wykorzystaniem elementów fantastycznych, sporym dystansem i pomiędzy tym wszystkim zawartą nutką przewrotnej goryczy. Książka ukazała się w 1942 roku w okupowanej Francji, jakież zatem musi budzić zdziwienie, kiedy czytelnik zorientuje się, że autor prowadzi grę, żeby nie rzecz zabawę, ze współczesną sobie rzeczywistością. Opowiadanie „Dekret” snuje historię przesunięciu czasu o 17 lat, lecz bohater tego tekstu przypadkowo odwiedza miejsce, do którego nie dotarł tytułowy dekret o przesunięciu czasu i, znalazłszy się w pułapce roku 1942, ponownie musi przeżywać swoje życie dzień po dniu aż do roku 1959, który tak pechowo opuścił. Przewrotna ta historia wymownie mówi o równoczesnym niezadowoleniu z okupacji i chęci przyspieszenia czasu, by wojna się wreszcie skończyła. Inne opowiadania bardziej eksponują ludzkie słabostki i namiętności. Bohater tytułowego tekstu odkrywa zdolność przedostawania się przez mury i od razu zaczyna wykorzystywać tę umiejętność w celach skrajnie osobistych. Bohaterka „Sabinek” posiada dar wszechobecności, co po wielu wahaniach i walce z przyzwoitością doprowadza do zwielokrotnienia swojej postaci w celach hedonistycznych (bardzo to Lemowskie w wymowie). Sporo ironii znajdziemy w opowiadaniu „Legenda połdawska”, w którym przed bramą raju stoją pobożna ciotka i jej okrutnik grzesznik siostrzeniec, przy czym św. Piotr w pierwszej kolejności wpuszcza do nieba wojaków, bo walczyli w słusznej sprawie, a ciotka musi cierpliwie czekać na swą kolej, mimo swych zasług i cnót. To tylko niektóre przykłady zawiązania fabuły, nie będę pisać o wszystkich, aby nie psuć przyjemności czytania, co z tego wynika i do czego prowadzi. Marcel Aymé w każdym razie bawi i śmieszy, jednak pod płaszczykiem fantastyki i nadrealistycznych zdarzeń obnaża ludzką duszę i serce, nie w sposób analityczny, ale aluzyjny, ten z przymrużeniem oka: „wiecie, rozumiecie”, kierując równocześnie w stronę czytelnika znaczący uśmieszek, wymowny grymas warg. Śmiech to zdrowie i zdrowo jest pośmiać się z własnych słabostek, tak niewinnie i nieszkodliwie, z dystansem. Polecam serdecznie taką terapię z zabawnym „Przechodzimurem” Marcela Aymé, zapewniam, że dobrze i mądrze spędzicie czas.
czwartek, 30 maja 2019
155. "Stare prawo" (1923)
"Stare prawo" (1923) [134 min.] Syn rabina z małej galicyjskiej wioski (na jednym z pierwszych ujęć widzimy drewniany dom z szyldem Handel galanteryjny St. Belczyński :D ) postanawia zostać aktorem, ucieka wiec z domu wbrew woli ojca, by grać w małej trupie wędrownych aktorów. Ma szczęście, gdyż pewnego razu jego występ ogląda arcyksiężna bawiąca na prowincji i zafascynowana nim od razu poleca go dyrektorowi Burgtheater w Wiedniu. Ten kręci nosem, coś tam mruczy o protekcji, ale w miarę deklamacji Barucha stoi jak wryty i pełen zachwytu z miejsca go angażuje. Zaczyna się wielka kariera chłopca. Film mówi o asymilacji Żydów we współczesnym świecie (nieświadomie, na 10 lat przed początkiem tragedii), o sile tradycji i potrzebie zmiany, o niespełnionej i spełnionej miłości, ale przede wszystkim o miłości do sztuki. Można powiedzieć, że teatr, gra i taniec to są częste motywy niemych filmów Duponta ("Variety", "Moulin Rouge" i fantastyczne dzieło schyłku niemego kina, doskonały film "Piccadilly" z 1929 roku). Na osobną uwagę zasługuje nowy soundtrack napisany przez ucznia Pierre'a Bouleza. Philippe Schoeller skomponował rewelacyjną muzykę, przez 2 godziny i 14 minut mamy ucztę, feerię muzyki atonalnej, ekspresjonistycznej, sugestywnie niepokojącej, klimatycznej, z przeważającymi tonacjami molowymi. Francuski kompozytor spłatał nawet psikusa, gdyż kiedy podczas balu w Wiedniu orkiestrą dyryguje sam Johannes Strauss, Schoeller serwuje mu ładną partię awangardowych dźwięków zamiast muzyki inspirowanej wiedeńskim walcem :D Piękne dawne pozytywne kino.
środa, 29 maja 2019
Roger Zelazny „Aleja potępienia”
15 minut temu skończyłem czytać drugi raz, pierwszy raz z historią Czarta Tannera, który wiezie niebezpieczną drogą lekarstwo z Los Angeles do Bostonu, był około 35 lat temu; miałem wówczas naście lat. Wtedy byłem zachwycony, teraz jestem lekko rozczarowany. Z tej książki mógłby powstać niewątpliwie film z gatunku kina akcji z tych o szybszym tempie (powstał w 1977 roku, jednak mocno różniący się od książki). W sumie trudno jest oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z połączeniem kilku gatunków, niekonieczne literackich: science-fiction, książki postapokaliptycznej, thrillera, książki przygodowej z nawiązaniami filmowymi takim jak kino drogi, aluzje do modnych pod koniec lat 60-tych w USA filmów o gangach motocyklowych (kino klasy B) oraz głównym chyba nawiązaniem do filmu „Cena strachu” (reż. Henri-Georges Clouzot, Francja 1953). Dawniej zwróciłem uwagę wyłącznie na warstwę narracyjną książki, wartką, podlegająca nieustannym zmianom, bez chwili wytchnienia prowadząca czytelnika od wydarzenia do wydarzenia. Dziś czytam bardziej krytycznym okiem i dostrzegam sporo drobnych mankamentów. Dotyczą one przede wszystkim zachowania Tannera oraz innych bohaterów, ale i luk fabularnych. Pomiędzy trzema pojazdami nie ma wspólnoty, a przecież powinny mieć ten sam cel i współpracować. Nie wiadomo, czy pozostałe pojazdy też wiozły lekarstwo, czy miał je tylko Tanner. Kto był dowódcą i dlaczego skoro jemu powierzono misję, nie decydował o losie konwoju? Dlaczego w miastach nie było deszczu głazów? Po latach bardzo też irytowało mnie beznamiętne rozwalanie wrogów, ów minimalizm psychologiczny i maksymalizm drakońskich odruchów. Nie ma tu miejsca na uczucia, tym bardziej dziwi wątek, hmmm... miłosny. Aleją już po drugiej stronie rzeki jeżdżą sobie ciężarówki, ale tylko na Tannera uwzięły się wszystkie okoliczne gangi motocyklowe, z czego wynika jatka za jatką. Zastanawiałem się, czy można by książce przypisać jakieś drugie dno bądź przesłanie, ale, prawdę mówiąc, ja nie znalazłem dla siebie wiarygodnego, solidnego punktu zaczepienia. „Aleja” nie jest na pewno przestrogą przed zagładą nuklearną, strach przed nią wprawdzie odciska na książce piętno, ale bardziej jest punktem wyjścia dla historii, niż jej esencją. Najprędzej książka Zelazny'ego jest ponurą opowieścią o bezwzględnym, nieprzyjaznym, brutalnym i pełnym zagrożeń świecie, w którym należy liczyć wyłącznie na siebie i nawet odruchy niosące dobro mają charakter łamania żeber. Książkę czyta się szybko, jak już wspomniałem, jednak nie każdym może przypaść do gustu lapidarność stylu autora, uproszczone relacje międzyludzkie oraz spora dawka przemocy. Nie polecam, nie odradzam, czytać na własną odpowiedzialność.
czwartek, 16 maja 2019
Dorota Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini”
Biografia Leonor Fini interesowała mnie z wielu powodów, malarka łączy przecież swoją osobą tak wiele artystycznych światów, od fotografii, przez malarstwo, po literaturę. Fini była świadkiem rozkwitu surrealizmu, asystowała, a właściwie pozowała do zdjęć wschodzącej gwiazdy fotografii, przyjaźniła się z wieloma artystami, przed wojną głównie z przedstawicielami surrealizmu, po wojnie z pisarzami. Nie pozwoliła się przy tym zaszufladkować, odcinając się od ruchu nadrealistów. Ceniła sobie wolność, kochała, pozwalała się kochać, łamała tabu i obowiązujące obyczaje miała za nic. Żyła mocno i długo. Odznaczała się silną osobowością i pewnością siebie, w zakresie uprawianej sztuki, innymi słowy znała swoją wartość. To, co piszę powyżej, nie jest próbą nakreślenia sylwetki Fini, ale nawiązuje do jej biografii, z której to wszystko to można wyczytać. Biografia jest początkowo dosyć drobiazgowa i napisana w dosyć specyficzny sposób, do którego jednak czytelnik powinien szybko się przyzwyczaić. Hartwich pisze bardzo ładnym językiem, nie koncentruje się wyłącznie na faktach, opisuje obrazy, zdjęcia, nawet stroje. Dobrze się to czyta. Nie irytuje natłok nazwisk z okresu paryskiego, a dla miłośników tamtego okresu jest to przyjemny fragment biografii, gdyż każdemu artyście przypada w książce jego własne pięć minut na zaprezentowanie go, a także na wyjaśnienie jego związku z Fini. A relacje lubiły się zmieniać, od przyjaźni w miłość, od miłości w przyjaźń. Okres powojenny w biografii jest już spokojniejszy w opisie, z tego powodu, ze życie Fini się ustatkowało. Poznała wtedy młodszego od siebie Konstantego Jeleńskiego, który okazał się jej drugą (i równoległą do pierwszej) miłością do końca życia. Fini, Stanislao Lepri i„Kot” Jeleński przeżyli ze sobą pod jednym dachem około 30 lat. Biografia poświęca jeden rozdział Jeleńskiemu, który staje się jej drugim głównym bohaterem. Dwa inne rozdziały poświęcone są przyjacielom „Kota”: Witoldowi Gombrowiczowi, z którym Fini się również zaprzyjaźniła, oraz Józefa Czapskiego, który Jeleńskiemu starała się związek z Fini wyperswadować. Gorąco polecam książkę Doroty Hartwich dla każdego zainteresowanego sztuką XX wieku, a także dla wszystkich, których ciekawi postać i barwne życie niepokornej malarki. Warto też przeczytać ją dla licznych polskich akcentów.
Recenzję dedykuję J.B. :)
piątek, 3 maja 2019
154. "Niedokończony film" (2010)
W maju 1942 roku na kilka dni zawitała w getcie warszawskim filmowa ekipa z Berlina. Nakręcono 4 rolki taśmy, tyle w każdym razie odnaleziono po wojnie w archiwum. Filmu nigdy nie dokończono. Z filmu "Niedokończony film" wyłania się przerażający obraz getta, a pomiędzy nim wiele inscenizowanych sytuacji (pogrzeb, obrzezanie, bal, konsumpcja w restauracji, wizyta Żydów u Czerniakowa). Poraża autentyzm zdjęć, jednak nie wiadomo do końca, ile z nich jest inscenizowanych. W każdym razie na ekranie można obejrzeć getto w ostatnich chwilach przed mającą tam nadejść zgrozą wywózek do obozów koncentracyjnych. Niedosyt jest taki, ze nie otrzymujemy pełnego materiału z 1942 roku, jedynie jego zmontowane fragmenty, cóż że prawdopodobnie jest to większa cześć całości, skoro pozostaje wrażenie, że czegoś brakuje. Wspaniałym pomysłem jest za to użycie jako komentarza fragmentów dzienników Adama Czernikowa, w których opisana jest wizyta niemieckich filmowców. Doskonałe są także sceny dokręcone już współcześnie, które pokazują na widowni oglądających film ocalałych z Holocaustu wraz z ich komentarzami. "Przez cały czas boję się, że w tym tłumie zobaczę moją matkę" mówi jedna z tych osób, wówczas 9-letnia dziewczynka. Jeśli przesiać przez sito intelektu obrazy z filmu i dodać do tego posiadaną dziś wiedzę o ówczesnym horrorze, otrzymujemy wstrząsający obraz getta. I nawet w sekwencjach sfingowanych coś łapie za serce, gdyż ogląda się marionetki zmuszone do robienia czegoś niegodnego, a zarazem pozostaje świadomość wszechobecności śmierci, więc niemal pewność, ze niewiele osób, które przewinęły się przez ekran, umarło w sposób naturalny. Jest ogromna różnica pomiędzy tymi autentycznymi ujęciami, a jakimkolwiek filmem usiłującym odegrać tamte wydarzenia. A jest nią sfilmowana prawda, prawda leżących na ulicach trupów, prawda żebrzących dzieci, prawda zwożenia ciał do masowych mogił, prawda manipulacji, prawda tańczących groteskowo, bo z przymusu, par, prawda propagandy, prawda muru dzielącego ulice i prawda esesmanów, którzy mówili filmowcom, na co maja kierować oko kamery.
wtorek, 23 kwietnia 2019
153. „Walden - Diaries, Notes & Sketches” (1969)
Swoim tytułem film Mekasa nawiązuje do pamiętnika „Walden” Henry Davida Thoreau. To niezwykły kolaż filmowy obrazujący życie w jego różnych aspektach. Niemal przez trzy godziny obraz drga, pulsuje, rusza się, migocze, zmienia światło; montaż jest więcej niż dynamiczny, średnia ujęcia jest na pewno poniżej dziesięciu sekund. Nie ulega wątpliwości, że jest to film awangardowy, który z pomocą swego zadziwiającego rytmu i montażu przykuwa wzrok, magnetyzuje i oszałamia. Efekt jest olśniewający. Z na pozór chaotycznych sekwencji powstają ciekawe sceny rodzajowe, wesele, zabawa na huśtawce, wizyty u przyjaciół, zima w rezerwacie bobrów, cyrk, uliczna demonstracja. Mamy w filmie całą plejadę znanych ludzi. Jest rozmowa z Dreyerem i wizyta na wsi u Hansa Richtera, pioniera niemieckiej awangardy filmowej lat 20-tych. Przy stoliku kawiarnianym pojawia się Alen Ginsberg, Norman Mailer, NIco, Andy Warhol, gra Velvet Underground z Lou Reedem i Johnem Calem w składzie, w końcu Mekas kręci sekwencje w hotelu, w którym John Lennon i Yoko Ono organizują swoją akcję na rzecz pokoju Bed-In. Ciekawa jest także ścieżka dźwiękowa, złożona z odgłosów adekwatnych do pokazywanych sekwencji, ale są one zastępowane od czasu do czasu komentarzem spoza kadru, a także muzyką, na którą składają się na przemian awangardowe kompozycje Johna Cale'a oraz fortepianowa muzyka Chopina. Ten film jest jednym wspaniałym niepowtarzalnym przeżyciem, które silnie działa na zmysły. Jeden z oryginalniejszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem. Można rzec, że to jest poezja filmowa, co stanowi najwyższy stopień pochwały.
środa, 27 marca 2019
Wacław Berent „Ozimina”
Jest to z całą pewnością najtrudniejsza powieść, jaka ostatnio czytałem. I najdziwniejsza. Właściwie, to nie wiem, o co w niej chodzi. Mam mgliste przebłyski, ale całości nie ogarniam. Inteligencja o szerokim przekroju bawi się w salonie warszawskim w karnawałową noc w 1904 roku. W tym dniu wybucha wojna rosyjsko-japońska, co ciąży na tematach rozmów. Korowód postaci niczym w „Weselu” Wyspiańskiego wiruje, rozmawia, wspomina, przewiduje. Nad głowami bawiących się wisi widmo rewolucji 1905 roku (Berent opublikował „Oziminę” w 1911 roku). W salonie można też wyczuć duch Woydy, który w domu otruł się z miłości. 3/4 powieści rozgrywa się w salonie, ostatnia cześć na warszawskiej ulicy. Książka napisana jest językiem młodopolskim, co z jednej strony utrudnia percepcję, z drugiej wprowadza sporo poetyczności. Obok wzniosłych metafor sąsiadują kolokwialne zwroty; język powieści jest żywy, wulkaniczny, w ciągłej przemianie. Sporo rozmów o polityce, ale i wiele fragmentów zmysłowych. „Ozimina” składa się z wielu fragmentów zespolonych w całość, jest niezwykle epizodyczna, a poszczególne sceny płynnie przechodzą jedna w drugą. Jest to niewątpliwie powieść psychologiczna; autor wykreował postaci myślące, czujące, kontrastujące ze sobą, usiłujące zespolić na chwilę swoje wnętrza, splatając się słowami, ideami, postawami, charakterami. Bogactwo ogromne wariantów. Patriotyzm, erotyka, życiowe dole-niedole, spleeny, uczucia, obawa przed wojną, wspominanie zmarłego tragicznie Woydy, więzienne wspomnienia Niny, wszystko to zmienia miejsca jak w kalejdoskopie, jedno wyłania się z drugiego, wypierane przez trzecie, by wrócić na chwilę, po pojawieniu się czwartego. W czwartej części sportretowana została ulica warszawska w rodzącym się nowym dniu. Pojawiają się niższe stany i kontrast z dotychczasowymi bohaterami. Mimo iż zrozumiałem z książki jedynie jej powierzchnię, warstwę naczelną, ze się tak wyrażę, to powieść podobała mi się bardzo. Należy ona na pewno do gatunku sztuki przez duże S. Berent, polski tłumacz Nietzschego, napisał dzieło trudne do ogarnięcia, wielowymiarowe, z użyciem bogatego metaforycznego języka, z wielką dbałością o formę. „Ozimina” nazywana jest powieścią eksperymentalną i nie można chyba temu zaprzeczyć. Eksperyment formalny łączy się w dziele Berenta z jej poszatkowaną świadomie, fragmentaryczną treścią, tworząc swoisty collage zdarzeń, spotkań, rozmów, kontaktów, charakterów. Jednym z piękniejszych fragmentów książki jest rozważanie profesora o starych drukach. Z pieczołowitością, wręcz z miłością do ksiąg mówi o liternictwie, o bibule, o zmianie inkunabułów w księgi drukowane. Dla zachęty przytaczam początek powieść; ta metafora początkowa od razu mnie pozyskała:
„Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby pył powietrzny i ogromne zmatowanie barw w głębi. W tem dla oka oddaleniu tonowała się jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn. Tylko na krześle najbliższem odsadą barw mocnych — widniała jakaś bluzka o wodnej zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się kontrastem do tej hebanowej czerni fortepianu, z ponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na hebanie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonemi na kolanach dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek."
piątek, 22 marca 2019
Małgorzata Szejnert „Czarny ogród”
Po lekturze takiej książki
czuje się jednocześnie przesyt i niedosyt. To pierwsze powoduje natłok
informacji, drugie świadomość, że autorka i tak leciała po łebkach.
Zaczyna się od prehistorii rodu Giesche i ten fragment książki,
najodleglejszy w czasie, jest paradoksalnie opisany dosyć obszernie. Im
bliżej końca książki, w miarę następujących po sobie latach, autorka
wybiera pojedyncze zdarzenia i nie można oprzeć się wrażeniu
skrótowości. Chciałoby się więcej i więcej. Jednocześnie i tak
otrzymujemy wiele, bardzo wiele. Historia osiedli robotniczych Giszowiec
i Nikiszowiec (obecnie uznanych przez UNESCO za zabytki) wiąże się z
historią górnictwa, ale Szejnert wprawdzie sporo pisze o przemyśle,
zawsze jednak w perspektywie ludzkiej egzystencji. To jest piękne w tej
książce, że znalazły w niej miejsce koleje losów zarówno prominentów,
jak też osób anonimowych. Czasem drażnią pewne niekonsekwencje, drobne
błędy, jak na przykład podanie roku strajku w filmie Kazimierza Kutza
„Perła w koronie” na 1937 rok, podczas gdy miał on miejsce cztery lata
wcześniej. Lubię bardzo książki, które opowiadają o miejscach znanych mi
z autopsji. Szejnert często wspomina miasto mojego urodzenia i mojego
obecnego zamieszkania, sam Nikiszowiec znam, gdyż go zwiedzałem, leży
zresztą bardzo blisko i w każdej chwili mogę tam wpaść. We wspomnianej w książce willi katowickiego architekta Tadeusza Michejdy, stojącej przy ulicy Poniatowskiego, po wojnie mieszkała ciotka mojej macochy; spędziłem w niej Wigilię w 1989 roku i był to początek mojej fascynacji architekturą modernistyczną. Wracając do
książki, zachwyca również jej forma, gdyż jest bogata w archiwalne
fotografie, które w doskonały sposób uzupełniają tekst. W sumie mam
wrażenie, że historia rodu Giesche oraz losów wybudowanych przez niego
domków robotniczych rozszczepia się w książce na historię ludzi,
krwistych, prawdziwych, pełnych wahań w podejmowanych decyzjach,
niełatwe bowiem były relacje polsko-niemieckie na Śląsku, niejasne
podziały pomiędzy oboma żywiołami. Często w jednej rodzinie jeden brat
był za Niemcami, drugi za Polską. Nie ułatwiły tych relacji zmiany po II
Wojnie Światowej, gdyż rządy komunistów z jednej strony dewastowały
zabytki oraz krajobraz, z drugiej godziły w rdzeń śląskości, mieszając
tutejszą ludność z przyjezdnymi. Szejnert ukazuje to w nieco złagodzonej
formie, ktoś spoza Śląska może się nie zorientować. Podaje natomiast
przykłady ludzi przyjezdnych, którzy Nikiszowiec i Giszowiec uznali za
swoją nową małą ojczyznę i zasłużyli się dla niej społecznym działaniem.
Sama Szejnert zresztą napisała „Czarny ogród” z podobnego powodu; na
Śląsku znalazła się kiedyś przypadkowo i zakochała się w tym miejscu.
Książka jest owocem tej fascynacji, dosyć wnikliwym i mimo że jej
autorka nie do końca wyczuwa miejscowy klimat (ale kto go dziś tak
naprawdę wyczuwa, po tych wszystkich latach i zmianach?), to jednak
bezcennym i jedynym w swoim rodzaju.
wtorek, 12 marca 2019
Patrick Süskind „Kontrabasista”
Krótka nowela, ale z tych podejmujących ważkie sprawy. Na niewielkiej przestrzeni, ot tak, niepozornie pojawia się wiele ciekawych zdań traktujących o życiu. Monolog bohatera oscyluje wokół jego roli w orkiestrze, lecz jest to metafora jego pozycji w świecie, w życiu, metafora postawy wobec tego, co na zewnątrz. Kontrabas to najmniej efektowny i z reguły kolektywny instrument w orkiestrze, zatem bohater (niewymieniony ani razy z imienia; nowela napisana jest w formie monologu wewnętrznego wygłoszonego do nieznanego słuchacza, którym prawdopodobnie jest sam kontrabasista, byłaby to więc spowiedź wewnętrzna) jest wycofany, z poczuciem alienacji. Wyraźnie odczuwa brak możliwości pokazania się bądź zespolenia z resztą; wprawdzie gra z orkiestrą kompozycje, lecz daleko mu do pozycji pierwszych skrzypiec. Ma zaledwie 35 lat, mówi o sobie jednak jak o osobie o wiele starszej i pozbawionej perspektyw. Jest w jakimś sensie zamknięty w sobie, tak jak zamyka się w izolującym dźwięki zewnętrzne pokoju, gdy ćwiczy grę na instrumencie. Mnie ta sytuacja metaforycznie skojarzyła się z tytułami dwóch rosyjskich tekstów, z „Notatkami z podziemia” Dostojewskiego, a jeszcze dobitniej z „Człowiekiem w futerale” Czechowa. Bohater to osoba nie tylko zamknięta w sobie, ale pozbawiona zdolności wykonywania czynów wychodzących poza rutynę. Zakochany jest w śpiewaczce, ta jednak nie ma nawet bladego pojęcia o jego istnieniu. To charakteryzuje zakres możliwości kontrabasisty w dziedzinie życia aktywnego, w zmierzaniu do wyznaczonego celu. Wymowa książki Süskinda nie napawa optymizmem. Jest to jednak bezcenny głos w imieniu ludzi wycofanych, niepozornych, zamkniętych w czterech ścianach coraz bardziej malejących i ciaśniejszych pokojów, ale tęskniących za miłością, wyrwaniem się poza magiczny, a raczej przeklęty krąg własnej niemożności. Ludzie ci w swym zamknięciu myślą i będąc wrażliwymi, odczuwają podwójnie beznadziejność swego położenia w świecie i w życiu. Ich światem wewnętrznym rządzi głęboka samoświadomość, poczucie przegranej. Ważną rolę w książce zajmuje muzyka. Jest niejako pochwałą sztuki. Kontrabasista jest jej znawcą, lecz nie podchodzi do niej bezkrytycznie. Ciekawe są jego uwagi na temat Mozarta, którego uważa za szczęściarza, gdyż w swoim czasie nie miał poważnej konkurencji, a wszystko to co najlepsze w muzyce (oprócz Bacha, ale Bach była w czasach Mozarta zapomniany) miało dopiero nastąpić. Warto również zwrócić uwagę na tonację „Kontrabasisty”, o posmaku słodko-gorzkiego komediodramatu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)