środa, 7 sierpnia 2019
Hermann Broch „Śmierć Wergilego”
Po odbyciu wymarzonej podróży przez Grecję śladami Homera Wergiliusz wraca do ojczyzny na jednym z okrętów, które składają się na flotyllę cesarza Oktawiana Augusta. Poeta jest niesiony przez miasto Brundyzjum w lektyce, duch jego jest nieświadomy, a stan ciała wskazuje na poważne niedomaganie. Podczas wędrówki z portu do pałacu, Wergilemu uchyla się kurtyna rzeczywistości i raptem staje w obliczu niespokojnego, brutalnego, wulgarnego tłumu obywateli Cesarstwa Rzymskiego. Wergiliusz doznaje szoku; takiego imperium dotychczas nie znał. Jego pierwszą reakcją jest zwątpienie w to, co dotychczas robił, w sens poezji. Postanawia zniszczyć „Eneidę"...
Hermann Broch stworzył monumentalna powieść, rzecz można śmiało, że to drugi „Ulisses". Potoczyste, kaskadowe, długie zdania, akapity na kilka stron, monologi wewnętrzne, strumień świadomości, alegoryczny, symboliczny język, niemal brak dialogów, chociaż powieść Brocha jest jednym wielkim dialogiem między poetą i cesarzem. Kwestie, które wypowiadają, zdają się nie kończyć, falują, drgają, modyfikują się, gdyż „Śmierć Wergilego" nie jest czystą powieścią, jest rozpisanym na ponad sześćset stron poematem prozą. Nie zawsze wiadomo, co Broch chciał przekazać, trzeba często napinać uwagę, wzmagać koncentrację, a i to nie zawsze pomaga, bo przecież poezja nigdy nie będzie dosłownym sensem, należy ulec, poddać się frazie i płynąć, płynąć.
Należy teraz zaznaczyć, że na tym nie kończy się warstwa werbalna książki. Jest to bowiem nie tylko proza, poezja, poemat, traktat filozoficzny, ale jest to także muzyka, melodia, symfonia. Przyznają się, że wiele fragmentów tej książki nie przeczytałem, ja je wyśpiewałem. Piękna muzyczna fraza polskiego przekładu (podziękowania dla Marii Kureckiej i Witolda Wirpszy) podobno nawet w części nie oddaje melodyczności oryginału... Pozbawiony porównania cieszę się z tego, co mam; i tak jest pięknie, bo czas spędzony na śpiewaniu tej książki uważam za moment wyjątkowy, taki dotknięcie wyższego świata i rozszerzenie horyzontu o trudno dostępne, nieznane wcześniej rejony.
Dialog między Oktawianem i Wergiliuszem to potyczka (?) dwóch postaw. Znak zapytania ma sugerować, czy Wergili nie jest w niej na pozycji przegranej, a przynajmniej, że nie jest to rozmowa równego z równym. Jego postanowienie zniszczenia „Eneidy” nosi znamiona sprzeciwu wobec władzy absolutnej, którą dysponował i był jej całkowicie świadomy Oktawian. Wprawdzie obaj wielcy mężowie uważali się za przyjaciół i obdarzali się wzajemnym szacunkiem, to jednak cesarz zawsze był cesarzem, reprezentantem imperium, o którego korzyściach nie mógł przestać myśleć. Z tego też względu Oktawian sprzeciwie się spaleniu „Eneidy". Interes państwa. Nie będę opisywał argumentów użytych w dyskusji przez obie strony; każdy wie, że „Eneida” przetrwała. Mogę tylko zdradzić, że stało się tak kosztem uwolnienia niewolników Wergiliusza, co jako gest na pewno mogło coś sugerować cesarzowi, którego państwo oparte było na niewolnictwie, przypuszczam jednak, że była to kropla, która zatonęła w ogromie oceanu.
Istotą „Śmierci Wergilego” nie jest jednak społeczny kontekst, władza cesarska, czy niezadowolenie obdartego i niespokojnego tłumu, lecz sztuka. Jej cel, rola, potrzebność, funkcja. Okazuje się, że odmienne stanowiska Wergiliusza i Augusta ukazują odmienne punkty jej odbioru. Nie jest to zresztą żadna odkrywcza koncepcja; władca widzi korzyści sztuki dla państwa i dlatego tak obstaje przy jej uratowaniu od płomieni (czyż nie przychodzi od razu na myśl ostatnia wola Franza Kafki?), twórca, który popadł w zwątpienia i przestał wierzyć w celowość kreacji, poniechał troski o własne dzieło i postanowił je unicestwić, ponieważ jego punkt widzenia jest indywidualny. Jaka jest wartość słowa pisanego, to chyba jedno z głównych zagadnień „Śmierci Wergilego".
Awangardowa, eksperymentalna, pełna poezji książka Hermanna Brocha to jego magnum opus. Zaczął zresztą z dużego C, od wspaniałej powieści „Lunatycy” i konsekwentnie kreował swoją karierę aż do momentu dramatycznego i kryzysowego, do aresztowania przez faszystów. Broch miał szczęście, został uratowany między innymi dzięki staraniom Jamesa Joyce'a. Można zatem rzecz, ze Joyce nie tylko zainspirował Brocha swoim „Ulissesem”, ale nieświadomie umożliwił napisanie „Śmierci Wergilego”, pomagając ratować go z rąk hitlerowskich oprawców. Można chyba rzec, że postawa Joyce'a wobec Brocha przypomina starania Oktawiana o ocalenie „Eneidy". Starania o ocalenie słowa, o ratunek dla wiedzy, wartości, wyższych idei. Czas pokazał, że rację miał Oktawian, a wieki milczą na temat ceny, jaką trzeba było zapłacić.
poniedziałek, 5 sierpnia 2019
Martin Pollack „Po Galicji”
Zawsze, gdy słyszę lub czytam słowo „podróż”, budzą się we mnie uczucia i konotacje. Słowo to jest dla mnie rodzajem magicznego klucza. Takie tytuły jak „Reminiscences of a Journey To Lithuania” Mekasa, „Podróż na Wschód” Hessego, „Winterreise” Schuberta, „L'Invitation au voyage” Germaine Dulac czy płyta zespołu Nektar „Journey To The Centre of The Eye”, a właściwie ich brzmienie, zawsze wywoływały we mnie rodzaj tęsknoty za podróżą i melancholii, że siedzę w domu, a nie w pociągu, tęsknoty za pieszym przebywaniem traktów i zwiedzaniem miasteczek. Taką podróżą bez konieczności wychodzenia z domu, a nawet bez uruchomiania wehikułu czasu jest „Po Galicji” Martina Pollacka. Pełny tytuł książki pewnie wiele powie miłośnikom podróży, powrotów w czasie, wyznawcom tajemniczych krain ukrytych w mrokach przeszłości, także wielbicielom oryginalnego reportażu, a brzmi on: „Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma". Wszystko już jasne?
Pollack zaczyna swą podróż w Tarnowie, a miejsce akcji będzie się zmieniać w miarę przesuwania się jej na Wschód, także czas akcji osadzony gdzieś w końcu XIX i początku XX wieku ulegać będzie modyfikacjom. Podróż potrwa tyle, ile czasu poświęci jej czytelnik, a zaprawdę warto się powstrzymać od galopowania po zdaniach, warto się zamyślić i przysłuchać melodiom zdań Pollacka, które opowiadają o byłym-niebyłym świecie, na wpół legendarnym, a wpół fantastycznym, na wpół realnym; wiem, wiem... matematyka się tu nie zgadza, ale tu dotykamy czegoś głębszego od królowej nauk, mistycznego, nierealnego świata rzeczy i spraw, egzystencji i wydarzeń, miasteczek i wąwozów osadzonych w tak samo legendarnym, tak samo zapomnianym, jak tez tak samo wzbudzającym tęsknotę Królestwie Galicji i Lodomerii oraz Księstwie Bukowiny. Wiecie już, o co chodzi?
Autor podróży i zarazem podróżnik zatrzymuje się na kolejnych stacjach. Każda stacja oznacza, że znajduje się, kiedy tylko opuści się mury dworca, skupisko ludzkie, miasteczko, miasto, wieś, gdzie trysnęła ropa. Z każdym z tych miasteczek wiąże się jakaś historia, a to historia zbójnika, a to historia rabina, a to historia kupca... Pollack akcentuje wielonarodowość tych terenów, współżycie ludzi o odmiennych wyznaniach, pochodzeniu, państwowości (chociaż wówczas wszystko to leżało w granicach cekanii), wykształceniu, światopoglądzie, poziomie. Zdaje się, że każdy rozdział zaczyna się od powielenia poprzedniego: „Tor biegł łagodnymi zakolami, wśród płaskich pagórków przedgórza karpackiego [...]” (M. Pollack: Po Galicji, Wołowiec 2017, s. 65), po którymś rozdziale czytelnik ulega deja vu, jednak okazuje się, jak każde miasteczko wyróżniało się czymś od pozostałych i nawet jeśli podróżny opuszczający dworzec w Stryju nie miał pojęcia o Nathanie Samuely, to książka Pollacka skrupulatnie odnotowuje jego istnienie i czyny, którymi się zasłużył, a raczej to, czego dokonał, nie pomijając także faktu, że w Stryju po przeprowadzce z Drohobycza zamieszkała rodzina Wierzyńskich wraz z synem Kazimierzem. Znacie?
Okazuje się, że w każdym miasteczku wychowywał się, żył, tworzył, pochodził z niego jakiś znany lub dziś już zapomniany pisarz, poeta, rabin. W każdym rozdziale Pollack cytuje fragmenty tekstów, które opisują mityczną krainę dzieciństwa i młodości. A nazwiska są to dosyć znane: Schulz, Wierzyński, Vincenz, Franco, Roth, Wittlin, króluje w „Po Galicji” nad nimi przewodnik, niczym Wergiliusz u Dantego, u Pollacka jest nim Karl Emil Franzos, który stworzył dzieło opisujące regiony, z którymi pokrywają się zainteresowania Pollacka i z których sam autor pochodził, o znamiennym tytule „Z pół-Azji".
Pollack stworzył na niewielu stronach dość wnikliwy i wszechstronny obraz Galicji i Bukowiny. Poznajemy ceny w restauracjach, fach woziwodów, naturę Hucułów, architekturę Czerniowic, degradacje kupiectwa w Drohobyczu i wiele innych faktów, zdarzeń i lokalnych mitów. Czyta się znakomicie, potoczyście podróżuje przez kolejne zdania opisujące miasteczka i ich mieszkańców w świecie, którego już nie ma — jak wskazuje tytuł oraz ich mieszkańców wraz ze zwyczajami. Autor „Po Galicji” opisuje krainę wspólnej egzystencji, umiarkowanej tolerancji, zgody na odmienność przekonań. Być może jest to obraz nieco idealizowany, czasem podkolorowany jak stare pocztówki i fotografie, cóż jednak począć, skoro intencja autora jest szlachetna i wobec obecnie rodzących się antagonizmów ów dawny świat jawi się jako nie tylko idylla, czy też lokalny raj, ale stanowi on przykład dla współczesnego człowieka, jak żyć w zgodzie i pięknie se różnić. Macie ochotę na wyruszenie w tę podróż?
wtorek, 23 lipca 2019
Emmanuel Bove „Moi przyjaciele” (1924)
Krótka, zwięzła, treściwa powieść Bove'a. Akcja toczy się tuż po Pierwszej Wojnie Światowej w Paryżu. Bohaterem jest weteran tej wojny, Victor Baton, bezrobotny, pobierający rentę wojenną, młody człowiek, który jest nieśmiałą, zamknięta w sobie, myślącą osobą. Jego celem jest odnalezienie bratniej duszy, przyjaciela, dzięki któremu Victor wyzwoliłby się ze swojej samotności. Wędruje więc paryskimi ulicami i szuka okazji do zaprzyjaźnienia się z kimś. Poznaje szereg osób, ale z kart powieści bije ogromna przepaść między wyobrażeniem Victora o przyjaźni a realiami, w których się znajduje. Jego fałszywe wyobrażenie o przyjaźni sprawia, że postępuje dosyć naiwnie, często zbyt pochopnie, zbyt szybko angażując się uczuciowo. Spotkania z potencjalnymi „przyjaciółmi” Victora opisane są w formie autonomicznych rozdziałów, które łączy wyłącznie postać narratora, czyli Victora Batona. Luźna forma powieści nadaje jej nieco filmowy charakter, coś w rodzaju kilku epizodów opowiadających odrębne historie połączone tylko bohaterem. Każda z tych opowieści jest małym opowiadaniem, historyjką z wyraźnym zakończeniem. Cechą charakterystyczną prozy Bove'a jest z pomocą klarownego, precyzyjnego języka przywoływanie mnóstwa szczegółów; autor skupia się na drobiazgach i z lubością opisuje je, na przykład kiedy kładzie się spać, Victor zwraca uwagę, na to, czy jego ucho nie zagięło się, przylegając do poduszki. Ta skłonność do detalu nie jest jednak przesadzona, czyni za to prozę Bove'a zmysłową, gdyż Baton poddaje się wielu doznaniom wzrokowym i dotykowym, najczęściej błahym, zawsze jednak takim, które dotyczyć mogą każdego. Victor cierpi nędzę, ale stara się być porządnym człowiekiem. Bove zadbał nie tylko o doznania zmysłowe swojego bohatera, ale opisuje też (w książce bohater opowiada czytelnikowi swoje historie) stany psychiczne Victora, poczucie samotności, pustki, radości, niepokoju. Bardzo dobra proza i bardzo miłe zaskoczenie, gdyż dotychczas niczego nie wiedziałem o autorze.
niedziela, 7 lipca 2019
156. "Chelsea Girls" (1966)
Wielkie oczekiwania przed obejrzeniem tego filmu, po seansie zostały zaspokojone połowicznie. Film trwa 3 i pół godziny, a mógłby trwać siedem godzin, ale na szczęście Paul Morrissey i Andy Warhol wpadli na pomysł podzielenia ekranu na dwa segmenty, tak że równocześnie widz ogląda dwa filmy. Zabieg ciekawy, ale po jakimś czasie raz że nużący, a dwa, że kilka razy skupiony na jednym filmie, umykała mi akcja drugiego, który długimi niezmieniającymi się sekwencjami usypiał mnie. Sekwencje czarno-białe są realistycznym zapisem głównie rozmów kilku postaci w pokojach hotelu Chelsea w Nowym Jorku, kolorowe, kręcone także w tym hotelu, maja bardziej psychodeliczny charakter, a ich apogeum stanowi końcowy filmik z płacząca Nico. Kamera skupia się wyłącznie na twarzy Nico, ta w sumie przez pół godziny niewiele się zmienia, natomiast szaleje światło, a na twarzy aktorki-piosenkarki pojawiają się psychodeliczne wzory. Tytuł nieco mylący, gdyż sporo w filmie panów, wiadomo, twórcy filmu lubili chłopców. Spodziewałem się po "Chelsea Girls" więcej, bo w końcu film jest uważany za arcydzieło Fabryki Warhola, no i wiadomo, ze ja lubię filmy awangardowe, jednak w piętnastominutowym "Psie andaluzyjskim" dzieje się więcej i jest ciekawiej, niż w siedmiu godzinach rejestracji ludzi siedzących na łóżku i gadających nie wiadomo o czym; jeden mówi jaki to słodki jest jego pot, inny że jest papieżem i bawi się strzykawką, dwóch panów, jeden w szlafroku, drugi w majtkach, leżą na łóżku i pala papierosy, cztery dziewczyny gadają coś w pokoju, jedna siedzi pod stolikiem, odbierają telefony i tak bez końca. Oczarowany awangardowymi filmami Jonasa Mekasa oczekiwałem chyba czegoś w podobnym stylu, a otrzymałem rozciągnięty do granic ludzkiej wytrzymałości nawet nie powolny, a skrajnie statyczny film, do którego na pewno już nie powrócę. Oczywiście doceniam sam pomysł, realizację, która na poziomie pracy kamery i gry światłem jest bardzo dobra. Rozumiem też, że film dokumentuje grę aktorów ze stajni Warhola, co dziś dla wielu może być okazją, by się im dokładnie przyjrzeć, bo w końcu Factory jest dzisiaj synonimem pewnego ciekawego okresu w historii sztuki, bo w sumie sama gra polega na odgrywaniu samych siebie, jednak jest coś w tym filmie, że z widza czyni on podglądacza, tylko że znudzonego brakiem rozwoju wydarzeń. Seans odnotowany, zaliczony, czekają kolejne filmy.
niedziela, 2 czerwca 2019
Marcel Aymé „Przechodzimur”
Małych rozmiarów książeczką, a cieszy! Mógłbym jeszcze dodać do tego oklepany, aczkolwiek prawdziwy, zwrot głoszący, że humor to zdrowie. Książka Marcela Aymé to zbiór dziewięciu opowiadań charakteryzujących się specyficznym humorem, groteskowym przedstawieniem rzeczywistości, wykorzystaniem elementów fantastycznych, sporym dystansem i pomiędzy tym wszystkim zawartą nutką przewrotnej goryczy. Książka ukazała się w 1942 roku w okupowanej Francji, jakież zatem musi budzić zdziwienie, kiedy czytelnik zorientuje się, że autor prowadzi grę, żeby nie rzecz zabawę, ze współczesną sobie rzeczywistością. Opowiadanie „Dekret” snuje historię przesunięciu czasu o 17 lat, lecz bohater tego tekstu przypadkowo odwiedza miejsce, do którego nie dotarł tytułowy dekret o przesunięciu czasu i, znalazłszy się w pułapce roku 1942, ponownie musi przeżywać swoje życie dzień po dniu aż do roku 1959, który tak pechowo opuścił. Przewrotna ta historia wymownie mówi o równoczesnym niezadowoleniu z okupacji i chęci przyspieszenia czasu, by wojna się wreszcie skończyła. Inne opowiadania bardziej eksponują ludzkie słabostki i namiętności. Bohater tytułowego tekstu odkrywa zdolność przedostawania się przez mury i od razu zaczyna wykorzystywać tę umiejętność w celach skrajnie osobistych. Bohaterka „Sabinek” posiada dar wszechobecności, co po wielu wahaniach i walce z przyzwoitością doprowadza do zwielokrotnienia swojej postaci w celach hedonistycznych (bardzo to Lemowskie w wymowie). Sporo ironii znajdziemy w opowiadaniu „Legenda połdawska”, w którym przed bramą raju stoją pobożna ciotka i jej okrutnik grzesznik siostrzeniec, przy czym św. Piotr w pierwszej kolejności wpuszcza do nieba wojaków, bo walczyli w słusznej sprawie, a ciotka musi cierpliwie czekać na swą kolej, mimo swych zasług i cnót. To tylko niektóre przykłady zawiązania fabuły, nie będę pisać o wszystkich, aby nie psuć przyjemności czytania, co z tego wynika i do czego prowadzi. Marcel Aymé w każdym razie bawi i śmieszy, jednak pod płaszczykiem fantastyki i nadrealistycznych zdarzeń obnaża ludzką duszę i serce, nie w sposób analityczny, ale aluzyjny, ten z przymrużeniem oka: „wiecie, rozumiecie”, kierując równocześnie w stronę czytelnika znaczący uśmieszek, wymowny grymas warg. Śmiech to zdrowie i zdrowo jest pośmiać się z własnych słabostek, tak niewinnie i nieszkodliwie, z dystansem. Polecam serdecznie taką terapię z zabawnym „Przechodzimurem” Marcela Aymé, zapewniam, że dobrze i mądrze spędzicie czas.
czwartek, 30 maja 2019
155. "Stare prawo" (1923)
"Stare prawo" (1923) [134 min.] Syn rabina z małej galicyjskiej wioski (na jednym z pierwszych ujęć widzimy drewniany dom z szyldem Handel galanteryjny St. Belczyński :D ) postanawia zostać aktorem, ucieka wiec z domu wbrew woli ojca, by grać w małej trupie wędrownych aktorów. Ma szczęście, gdyż pewnego razu jego występ ogląda arcyksiężna bawiąca na prowincji i zafascynowana nim od razu poleca go dyrektorowi Burgtheater w Wiedniu. Ten kręci nosem, coś tam mruczy o protekcji, ale w miarę deklamacji Barucha stoi jak wryty i pełen zachwytu z miejsca go angażuje. Zaczyna się wielka kariera chłopca. Film mówi o asymilacji Żydów we współczesnym świecie (nieświadomie, na 10 lat przed początkiem tragedii), o sile tradycji i potrzebie zmiany, o niespełnionej i spełnionej miłości, ale przede wszystkim o miłości do sztuki. Można powiedzieć, że teatr, gra i taniec to są częste motywy niemych filmów Duponta ("Variety", "Moulin Rouge" i fantastyczne dzieło schyłku niemego kina, doskonały film "Piccadilly" z 1929 roku). Na osobną uwagę zasługuje nowy soundtrack napisany przez ucznia Pierre'a Bouleza. Philippe Schoeller skomponował rewelacyjną muzykę, przez 2 godziny i 14 minut mamy ucztę, feerię muzyki atonalnej, ekspresjonistycznej, sugestywnie niepokojącej, klimatycznej, z przeważającymi tonacjami molowymi. Francuski kompozytor spłatał nawet psikusa, gdyż kiedy podczas balu w Wiedniu orkiestrą dyryguje sam Johannes Strauss, Schoeller serwuje mu ładną partię awangardowych dźwięków zamiast muzyki inspirowanej wiedeńskim walcem :D Piękne dawne pozytywne kino.
środa, 29 maja 2019
Roger Zelazny „Aleja potępienia”
15 minut temu skończyłem czytać drugi raz, pierwszy raz z historią Czarta Tannera, który wiezie niebezpieczną drogą lekarstwo z Los Angeles do Bostonu, był około 35 lat temu; miałem wówczas naście lat. Wtedy byłem zachwycony, teraz jestem lekko rozczarowany. Z tej książki mógłby powstać niewątpliwie film z gatunku kina akcji z tych o szybszym tempie (powstał w 1977 roku, jednak mocno różniący się od książki). W sumie trudno jest oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z połączeniem kilku gatunków, niekonieczne literackich: science-fiction, książki postapokaliptycznej, thrillera, książki przygodowej z nawiązaniami filmowymi takim jak kino drogi, aluzje do modnych pod koniec lat 60-tych w USA filmów o gangach motocyklowych (kino klasy B) oraz głównym chyba nawiązaniem do filmu „Cena strachu” (reż. Henri-Georges Clouzot, Francja 1953). Dawniej zwróciłem uwagę wyłącznie na warstwę narracyjną książki, wartką, podlegająca nieustannym zmianom, bez chwili wytchnienia prowadząca czytelnika od wydarzenia do wydarzenia. Dziś czytam bardziej krytycznym okiem i dostrzegam sporo drobnych mankamentów. Dotyczą one przede wszystkim zachowania Tannera oraz innych bohaterów, ale i luk fabularnych. Pomiędzy trzema pojazdami nie ma wspólnoty, a przecież powinny mieć ten sam cel i współpracować. Nie wiadomo, czy pozostałe pojazdy też wiozły lekarstwo, czy miał je tylko Tanner. Kto był dowódcą i dlaczego skoro jemu powierzono misję, nie decydował o losie konwoju? Dlaczego w miastach nie było deszczu głazów? Po latach bardzo też irytowało mnie beznamiętne rozwalanie wrogów, ów minimalizm psychologiczny i maksymalizm drakońskich odruchów. Nie ma tu miejsca na uczucia, tym bardziej dziwi wątek, hmmm... miłosny. Aleją już po drugiej stronie rzeki jeżdżą sobie ciężarówki, ale tylko na Tannera uwzięły się wszystkie okoliczne gangi motocyklowe, z czego wynika jatka za jatką. Zastanawiałem się, czy można by książce przypisać jakieś drugie dno bądź przesłanie, ale, prawdę mówiąc, ja nie znalazłem dla siebie wiarygodnego, solidnego punktu zaczepienia. „Aleja” nie jest na pewno przestrogą przed zagładą nuklearną, strach przed nią wprawdzie odciska na książce piętno, ale bardziej jest punktem wyjścia dla historii, niż jej esencją. Najprędzej książka Zelazny'ego jest ponurą opowieścią o bezwzględnym, nieprzyjaznym, brutalnym i pełnym zagrożeń świecie, w którym należy liczyć wyłącznie na siebie i nawet odruchy niosące dobro mają charakter łamania żeber. Książkę czyta się szybko, jak już wspomniałem, jednak nie każdym może przypaść do gustu lapidarność stylu autora, uproszczone relacje międzyludzkie oraz spora dawka przemocy. Nie polecam, nie odradzam, czytać na własną odpowiedzialność.
czwartek, 16 maja 2019
Dorota Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini”
Biografia Leonor Fini interesowała mnie z wielu powodów, malarka łączy przecież swoją osobą tak wiele artystycznych światów, od fotografii, przez malarstwo, po literaturę. Fini była świadkiem rozkwitu surrealizmu, asystowała, a właściwie pozowała do zdjęć wschodzącej gwiazdy fotografii, przyjaźniła się z wieloma artystami, przed wojną głównie z przedstawicielami surrealizmu, po wojnie z pisarzami. Nie pozwoliła się przy tym zaszufladkować, odcinając się od ruchu nadrealistów. Ceniła sobie wolność, kochała, pozwalała się kochać, łamała tabu i obowiązujące obyczaje miała za nic. Żyła mocno i długo. Odznaczała się silną osobowością i pewnością siebie, w zakresie uprawianej sztuki, innymi słowy znała swoją wartość. To, co piszę powyżej, nie jest próbą nakreślenia sylwetki Fini, ale nawiązuje do jej biografii, z której to wszystko to można wyczytać. Biografia jest początkowo dosyć drobiazgowa i napisana w dosyć specyficzny sposób, do którego jednak czytelnik powinien szybko się przyzwyczaić. Hartwich pisze bardzo ładnym językiem, nie koncentruje się wyłącznie na faktach, opisuje obrazy, zdjęcia, nawet stroje. Dobrze się to czyta. Nie irytuje natłok nazwisk z okresu paryskiego, a dla miłośników tamtego okresu jest to przyjemny fragment biografii, gdyż każdemu artyście przypada w książce jego własne pięć minut na zaprezentowanie go, a także na wyjaśnienie jego związku z Fini. A relacje lubiły się zmieniać, od przyjaźni w miłość, od miłości w przyjaźń. Okres powojenny w biografii jest już spokojniejszy w opisie, z tego powodu, ze życie Fini się ustatkowało. Poznała wtedy młodszego od siebie Konstantego Jeleńskiego, który okazał się jej drugą (i równoległą do pierwszej) miłością do końca życia. Fini, Stanislao Lepri i„Kot” Jeleński przeżyli ze sobą pod jednym dachem około 30 lat. Biografia poświęca jeden rozdział Jeleńskiemu, który staje się jej drugim głównym bohaterem. Dwa inne rozdziały poświęcone są przyjacielom „Kota”: Witoldowi Gombrowiczowi, z którym Fini się również zaprzyjaźniła, oraz Józefa Czapskiego, który Jeleńskiemu starała się związek z Fini wyperswadować. Gorąco polecam książkę Doroty Hartwich dla każdego zainteresowanego sztuką XX wieku, a także dla wszystkich, których ciekawi postać i barwne życie niepokornej malarki. Warto też przeczytać ją dla licznych polskich akcentów.
Recenzję dedykuję J.B. :)
piątek, 3 maja 2019
154. "Niedokończony film" (2010)
W maju 1942 roku na kilka dni zawitała w getcie warszawskim filmowa ekipa z Berlina. Nakręcono 4 rolki taśmy, tyle w każdym razie odnaleziono po wojnie w archiwum. Filmu nigdy nie dokończono. Z filmu "Niedokończony film" wyłania się przerażający obraz getta, a pomiędzy nim wiele inscenizowanych sytuacji (pogrzeb, obrzezanie, bal, konsumpcja w restauracji, wizyta Żydów u Czerniakowa). Poraża autentyzm zdjęć, jednak nie wiadomo do końca, ile z nich jest inscenizowanych. W każdym razie na ekranie można obejrzeć getto w ostatnich chwilach przed mającą tam nadejść zgrozą wywózek do obozów koncentracyjnych. Niedosyt jest taki, ze nie otrzymujemy pełnego materiału z 1942 roku, jedynie jego zmontowane fragmenty, cóż że prawdopodobnie jest to większa cześć całości, skoro pozostaje wrażenie, że czegoś brakuje. Wspaniałym pomysłem jest za to użycie jako komentarza fragmentów dzienników Adama Czernikowa, w których opisana jest wizyta niemieckich filmowców. Doskonałe są także sceny dokręcone już współcześnie, które pokazują na widowni oglądających film ocalałych z Holocaustu wraz z ich komentarzami. "Przez cały czas boję się, że w tym tłumie zobaczę moją matkę" mówi jedna z tych osób, wówczas 9-letnia dziewczynka. Jeśli przesiać przez sito intelektu obrazy z filmu i dodać do tego posiadaną dziś wiedzę o ówczesnym horrorze, otrzymujemy wstrząsający obraz getta. I nawet w sekwencjach sfingowanych coś łapie za serce, gdyż ogląda się marionetki zmuszone do robienia czegoś niegodnego, a zarazem pozostaje świadomość wszechobecności śmierci, więc niemal pewność, ze niewiele osób, które przewinęły się przez ekran, umarło w sposób naturalny. Jest ogromna różnica pomiędzy tymi autentycznymi ujęciami, a jakimkolwiek filmem usiłującym odegrać tamte wydarzenia. A jest nią sfilmowana prawda, prawda leżących na ulicach trupów, prawda żebrzących dzieci, prawda zwożenia ciał do masowych mogił, prawda manipulacji, prawda tańczących groteskowo, bo z przymusu, par, prawda propagandy, prawda muru dzielącego ulice i prawda esesmanów, którzy mówili filmowcom, na co maja kierować oko kamery.
wtorek, 23 kwietnia 2019
153. „Walden - Diaries, Notes & Sketches” (1969)
Swoim tytułem film Mekasa nawiązuje do pamiętnika „Walden” Henry Davida Thoreau. To niezwykły kolaż filmowy obrazujący życie w jego różnych aspektach. Niemal przez trzy godziny obraz drga, pulsuje, rusza się, migocze, zmienia światło; montaż jest więcej niż dynamiczny, średnia ujęcia jest na pewno poniżej dziesięciu sekund. Nie ulega wątpliwości, że jest to film awangardowy, który z pomocą swego zadziwiającego rytmu i montażu przykuwa wzrok, magnetyzuje i oszałamia. Efekt jest olśniewający. Z na pozór chaotycznych sekwencji powstają ciekawe sceny rodzajowe, wesele, zabawa na huśtawce, wizyty u przyjaciół, zima w rezerwacie bobrów, cyrk, uliczna demonstracja. Mamy w filmie całą plejadę znanych ludzi. Jest rozmowa z Dreyerem i wizyta na wsi u Hansa Richtera, pioniera niemieckiej awangardy filmowej lat 20-tych. Przy stoliku kawiarnianym pojawia się Alen Ginsberg, Norman Mailer, NIco, Andy Warhol, gra Velvet Underground z Lou Reedem i Johnem Calem w składzie, w końcu Mekas kręci sekwencje w hotelu, w którym John Lennon i Yoko Ono organizują swoją akcję na rzecz pokoju Bed-In. Ciekawa jest także ścieżka dźwiękowa, złożona z odgłosów adekwatnych do pokazywanych sekwencji, ale są one zastępowane od czasu do czasu komentarzem spoza kadru, a także muzyką, na którą składają się na przemian awangardowe kompozycje Johna Cale'a oraz fortepianowa muzyka Chopina. Ten film jest jednym wspaniałym niepowtarzalnym przeżyciem, które silnie działa na zmysły. Jeden z oryginalniejszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem. Można rzec, że to jest poezja filmowa, co stanowi najwyższy stopień pochwały.
środa, 27 marca 2019
Wacław Berent „Ozimina”
Jest to z całą pewnością najtrudniejsza powieść, jaka ostatnio czytałem. I najdziwniejsza. Właściwie, to nie wiem, o co w niej chodzi. Mam mgliste przebłyski, ale całości nie ogarniam. Inteligencja o szerokim przekroju bawi się w salonie warszawskim w karnawałową noc w 1904 roku. W tym dniu wybucha wojna rosyjsko-japońska, co ciąży na tematach rozmów. Korowód postaci niczym w „Weselu” Wyspiańskiego wiruje, rozmawia, wspomina, przewiduje. Nad głowami bawiących się wisi widmo rewolucji 1905 roku (Berent opublikował „Oziminę” w 1911 roku). W salonie można też wyczuć duch Woydy, który w domu otruł się z miłości. 3/4 powieści rozgrywa się w salonie, ostatnia cześć na warszawskiej ulicy. Książka napisana jest językiem młodopolskim, co z jednej strony utrudnia percepcję, z drugiej wprowadza sporo poetyczności. Obok wzniosłych metafor sąsiadują kolokwialne zwroty; język powieści jest żywy, wulkaniczny, w ciągłej przemianie. Sporo rozmów o polityce, ale i wiele fragmentów zmysłowych. „Ozimina” składa się z wielu fragmentów zespolonych w całość, jest niezwykle epizodyczna, a poszczególne sceny płynnie przechodzą jedna w drugą. Jest to niewątpliwie powieść psychologiczna; autor wykreował postaci myślące, czujące, kontrastujące ze sobą, usiłujące zespolić na chwilę swoje wnętrza, splatając się słowami, ideami, postawami, charakterami. Bogactwo ogromne wariantów. Patriotyzm, erotyka, życiowe dole-niedole, spleeny, uczucia, obawa przed wojną, wspominanie zmarłego tragicznie Woydy, więzienne wspomnienia Niny, wszystko to zmienia miejsca jak w kalejdoskopie, jedno wyłania się z drugiego, wypierane przez trzecie, by wrócić na chwilę, po pojawieniu się czwartego. W czwartej części sportretowana została ulica warszawska w rodzącym się nowym dniu. Pojawiają się niższe stany i kontrast z dotychczasowymi bohaterami. Mimo iż zrozumiałem z książki jedynie jej powierzchnię, warstwę naczelną, ze się tak wyrażę, to powieść podobała mi się bardzo. Należy ona na pewno do gatunku sztuki przez duże S. Berent, polski tłumacz Nietzschego, napisał dzieło trudne do ogarnięcia, wielowymiarowe, z użyciem bogatego metaforycznego języka, z wielką dbałością o formę. „Ozimina” nazywana jest powieścią eksperymentalną i nie można chyba temu zaprzeczyć. Eksperyment formalny łączy się w dziele Berenta z jej poszatkowaną świadomie, fragmentaryczną treścią, tworząc swoisty collage zdarzeń, spotkań, rozmów, kontaktów, charakterów. Jednym z piękniejszych fragmentów książki jest rozważanie profesora o starych drukach. Z pieczołowitością, wręcz z miłością do ksiąg mówi o liternictwie, o bibule, o zmianie inkunabułów w księgi drukowane. Dla zachęty przytaczam początek powieść; ta metafora początkowa od razu mnie pozyskała:
„Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby pył powietrzny i ogromne zmatowanie barw w głębi. W tem dla oka oddaleniu tonowała się jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn. Tylko na krześle najbliższem odsadą barw mocnych — widniała jakaś bluzka o wodnej zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się kontrastem do tej hebanowej czerni fortepianu, z ponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na hebanie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonemi na kolanach dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek."
Subskrybuj:
Posty (Atom)