sobota, 27 czerwca 2015

Janusz A. Zajdel "Cylinder van Troffa"





















Powroty po wielu latach do książek, które niegdyś budziły zachwyty, często kończą się fiaskiem, lub - co najwyżej - małym rozczarowaniem. Zajdla nie czytałem już dobrych kilkanaście lat i nie ukrywam, że obawiałem się nieco tego powrotu, mimo iż książkę zapamiętałem jako kawał bardzo dobrej fantastyki naukowej. I - przyznaje - nic się od tamtej zamierzchłej pory nie zmieniło. "Cylinder" nadal zachwyca i raczej nie zestarzał się. Więcej nawet; poruszany w powieści problem przeludnienia i braku środków do życia dla całej ludzkiej populacji to wciąż melodia przyszłości, niestety coraz bliższej... Podział społeczeństwa na grupę uprzywilejowaną i zdegenerowaną jest chyba wieczny, a przynajmniej długowieczny, więc jak najbardziej aktualny. Zajdel stworzył błyskotliwą nieprzegadana książkę, która, można by nawet rzec, że posiada budowę szkatułkową. Wielu czytelników pewnie zdziwi fakt, że głównym motywem działania bohatera powieści, jest miłość, raczej niezbyt typowy topos dla literatury fantastyczno naukowej (drugim znanym mi przykładem jest "Powrót z gwiazd" Lema). Autor stworzył mimo to post apokaliptyczny świat w formie nawarstwionego przez stulecia miejskiego labiryntu i rozwodzi się w wielu miejscach powieści nad ludzka kondycją, naturą i wpływem nauki na życie. Obraz jest ambiwalentny, ponieważ rozwój nauki pozbawiony hamulców jest destrukcyjny, o czym sami mogliśmy się już niejednokrotnie przekonać, z mieszkańcami Hiroszimy i Nagasaki na czele. Zajdel pozostawia jednak czytelnikowi odrobinę nadziei w rozsądek naukowców i badaczy. Myślę, że warto przeczytać ten błyskotliwy socjologiczny romans fantastyczno naukowy. Nie znajdziecie w nim ckliwego sentymentalizmu, raczej brutalną prawdę o ludzkiej naturze. Jednak nie traćcie nadziei, wy, którzy zapuszczacie się w fabułę tej książki - na razie nic jeszcze straconego.

Alice Munro "Dziewczęta i kobiety"























Z pozoru literatura dla kobiet, jednak jest to niejako powieść złożona z opowiadań lub opowiadania połączone miejscem akcji i postacią głównej bohaterki o charakterze inicjacyjnym, napisana błyskotliwym i bardzo konkretnym językiem, zwracającym uwagę na bezlik szczegółów, dogłębnie analizującym przeżycia i doświadczenia, często w bezpruderyjny sposób, więc wielu panów ma okazję dzięki tej książce zrozumieć lepiej kobiety. Zrozumieć lepiej nie oznacza oczywiście pojąć całkowicie. Bohaterkę poznajemy, gdy jest małą dziewczynką i śledzimy jej losy w przeskokach czasowych aż do chwili, gdy staje się dorosłą kobietą, świadomą swej kobiecości i rozumiejącą świat wokół niej.

niedziela, 14 czerwca 2015

The Cure "Pornography" [1982]
















Dzisiejszy odsłuch był drugim po kilkudziesięcioletniej przerwie (tak!). Pierwszy kilka dni temu przyniósł zaskoczenie w postaci zespolenia się (lub wymieszania) ze sobą wszystkich piosenek: kiedyś każda z nich była indywidualną rozpoznawalną kompozycją, teraz po latach nagle nie potrafiłem ich od siebie rozróżnić. Zlewały się w jedno, może poza charakterystyczną przygrywką do "One Hundred Years". Można by rzec, iż pierwszy po latach odsłuch skupił się ogólnie na mrocznym nastroju tej płyty, bez wydobywania charakterystycznych fragmentów tej monotonnej - jakby nie było - muzyki; jedynie strzępy tekstów trochę lepiej przetrwały próbę czasu. Jednak już za drugim odsłuchem piosenki zaczęły wydawać się znajome, czyli takie jak kiedyś, głęboko zakorzenione w moim ponurym sercu, rozpoznawalne, silnie działające na emocje. Mroczna muzyka zaczęła - ujmując rzecz dowcipnie - wydobywać się z mroków niepamięci, ani o ułamek nie stając się mniej mroczna. Nie było jednak tylko tak, że powracała pamięć i swojskość. Jednak było też trochę inaczej. Świeży odsłuch tej skrajnie pesymistycznej muzyki dał mi, paradoksalnie, sporo radości. Taki oksymoron: radość ze smutku, Może dlatego, że bliski kontakt, jaki miałem przed laty z tą płytą, teraz znowu powraca w nowym kontekście. Powraca w czasach, gdy nie jestem już tak podatny na pesymistyczny przekaz. Będąc człowiekiem, ulegam wszystkiemu co ludzkie, radościom i smutkom i nie oszukuję, że w życiu jest tylko jasna strona. Nie odrzucam mroku, ponieważ nie wpływa na mnie destrukcyjnie. Nie wpływa na mnie destrukcyjnie, ponieważ rozumiem, że jest nierozerwalnym składnikiem całości. Dzięki niemu potrafię rozróżniać, Oswoiłem mrok. jestem wolny.
(Tak naprawdę, to żartuję, przecież jestem pogodny, wesoły i optymistycznie nastawiony.)

piątek, 29 maja 2015

Śledź Otrembus Podgrobelski "Wstęp do imagineskopii"

"Wstęp do imagineskopii" Otrembusa wreszcie "połknięty". Książka traktuje o powiększaniu wyobraźni (oj, wielu by się przydało) i jest jedną wielką feerią wyobraźni autora. Pod pozorem naukowej pracy otrzymujemy ponad 150 stron zabawy słowem, językiem, znaczeniem. aluzjami, skojarzeniami itd. Prawdziwy autor książki podobno nadal nie jest znany, a pod jego pseudonimem doszukuje się nawet autorstwa samego Stanisława Lema. W książce znajdziemy też przeróżne stylizacje i pastisze, pojawiają się postaci dobrze znane obok całkiem zmyślonych. Lektura tej książki wymaga jednak poczucia humoru, by nie rzec, że specyficznego, jednak osoby biorące wszystko na poważnie nie mają czego chyba szukać na stronicach tej książeczki (zdrobnienie ze względu na jej niewielki rozmiar, choć jak jest napisane w przedmowie, jest to wybór z trzech tysięcy stron rozprawy źródłowej). Wypada polecić lekturę i podziękować dobroczyńcom za umożliwienie zapoznania się z nader ciekawymi teoriami pana Hytza.

poniedziałek, 25 maja 2015

99. "Dzieci z Montmartre'u" [1933]





















"La maternelle", reż. Jean Benoit-Lévy and Marie Epstein [Francja, 1933]. Dotychczas widziałem dwa filmy francuskie z okresu kina przedwojennego, były to nieme filmy Jacquesa Feydera "Visage d'enfants" (1925) i "Gribiche" (1926). Oba są cudowne. Nie inaczej mogę powiedzieć o tym filmie. Rose po niespodziewanej śmierci męża zmuszona jest podjąć pracę zawodową. Otrzymuje szansę pracy jako pomocnica w ochronce. Dzieci jest bardzo dużo, wszystkie z ubogich rodzin, każde dalekie od pełni szczęścia i co do jednego pragnące czułości, zrozumienia, bliskości, miłości. Najbardziej krnąbrna z nich jest Marie, córka prostytutki. Pomiędzy Rose i Marie zaczyna iskrzyć; Rose doskonale wie, że za maską przekory u Marie kryje się potrzeba bycia kochaną. Jednak sprawy komplikują się, ponieważ popularność Rose jest ogromna u wszystkich dzieci i Marie musi walczyć z innymi dziećmi o jej względy. Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika matka Marie i dziewczynka zostaje sierotą, film wkracza w drugą, już mniej ciekawą fazę, w której dramat dziecka łączy się z wątkiem romantycznym (Rose i kierownik ochronki mają się ku sobie).

Marie Epstein (siostra Jeana Epsteina, bardziej znanego światu reżysera pięknych poetyckich filmów; na marginesie: oboje urodzili się w Warszawie) współpracowała przy wielu filmach z Benoit-Lévym; "La maternelle" (tytuł można chyba przetłumaczyć jako "Matczyna opieka", zaś tytuł "Dzieci z Montmartre'u" to tłumaczenie tytułu angielskiego) jest ich pierwszym wspólnym filmem, który obejrzałem. Wcześniej Marie Epstein widziałem jedynie jako aktorkę w filmie jej brata "Wierne serce" z 1923 roku. W tym filmie pełniła też rolę asystentki reżysera, więc widać, że pilnie uczyła się fachu reżyserskiego. Pytanie jeszcze, ile na filmie zaważyło procent talentu Benoit-Lévy'ego, a ile Marie Epstein? Tego nie wiem, ponieważ jest to moje pierwsze (i jak dotąd jedyne) zetknięcie się z tym artystą. "Kino klasyczne" pod redakcją Tadeusza Lubelskiego nawet nie wspomina o tej parze reżyserów. Do czego zmierzam? Francuskie kino lat trzydziestych uważane jest za tą dziedzinę sztuki, w której przejawiał się niezwykle silnie duch epoki, a szczególnie historycy kina dostrzegają we francuskim realizmie poetyckim cechy, które doprowadziły do kapitulacji Francji w 1940 roku oraz do kolaboracyjnych rządów Vichy; należą do nich rezygnacja, spleen, wycofanie się, ucieczka itp. Omawiany film jest tego ewidentnym zaprzeczeniem, być może to wyjątek potwierdzający regułę. Rose nie ma zamiaru rezygnować, poddawać się czy uciekać, ona stawia czoła, można rzecz, że walczy bądź zmaga się z przeciwnościami. Rozdaje ciepło. Jest troskliwa i opiekuńcza. Jest dobra. I dlatego jest to jasny, optymistyczny film. Chociaż nie ma w nim kolorów, chociaż jest czarno-biały.

wtorek, 19 maja 2015

Bohumil Hrabal "Piękna rupieciarnia"





















Zbiór krótkich tekstów Hrabala oraz zapis jego spotkań autorskich. Jeżeli miałbym wskazać w i tak już silnie autobiograficznej prozie autora na pozycję sztandarową, to "Piękna rupieciarnia" musiałaby zając bardzo wysokie miejsce. Szczególnie w rozmowach z czytelnikiem Hrabal rzeczowo, wyczerpująco, barwnie i z właściwą sobie swadą odpowiada na zadawane pytania, poszerzając czasem swoje wypowiedzi o dodatkowe fakty. "Spotkanie autorskie w restauracji Leśna" oraz tytułowy tekst to są must read dla wszystkich miłośników Hrabala.
Autobiografia drugoplanowa, tak chyba można powiedzieć o opowiadaniu "Dandys w drelichu". Jest to tekst poświęcony czeskiemu grafikowi i przyjacielowi Hrabala, Vladimírowi Boudníkowi. Barwny opis życia osobistego artysty przeplata się z bogatymi uwagami na temat jego twórczości. Bez zbędnego patosu i nadmiernej czułości - chociaż Hrabal zawsze pisze czule i ciepło o swoich przyjaciołach - gdzieś w połowie opowiadania następuje szczegółowy opis ostatniego dnia życia Boudníka i kiedy jest już jasny jego koniec, gdy oczywiste jest, że Boudník odszedł na zawsze, Hrabal przyśpiesza, zwiększa natężenie, napięcie i podwyższa o kilka oktaw swój tekstu, a wszystko to by w płomiennych słowach oddać hołd przyjacielowi, artyście i człowiekowi. I nie można powiedzieć, że Hrabal stawia mu pomnik, Hrabal utrwala pamięć o nim, chroni go przed zapomnieniem i przybliża go czytelnikom najlepiej jak potrafi.
Innym ciekawym tekstem jest "Czym jest knajpa". Od razu ciśnie się odpowiedź: ulubionym miejscem autora i jest to odpowiedź poprawna. Jednak Hrabal, podobnie jak Stachura w którejś książce opisuje ogromną ilość sposobów zdobycia zaskórniaków, mnoży funkcje knajpy, popisując się sporą inwencja przy równoczesnej trafności analizy swego ulubionego miejsca pobytu, a w każdym razie miejsca, skąd garściami czerpał historie, które potem opisywał w swoich książkach.
Must read? Must read!


sobota, 16 maja 2015

98. "Palio" [1932]






















"Palio" , reż. Alessandro Blasetti [Włochy, 1932]. Akcja filmu rozgrywa się w Sienie na kilka dni przed świętem miasta, tytułowym Palio, którego kulminację stanowi wyścig konny dookoła Piazza del Campo. Do wyścigu przygotowują się wszystkie dzielnice miasta, pragnące za wszelką cenę prestiżu i dominacji nad innymi do czasu następnego wyścigu. Przedstawicielem każdej dzielnicy jest dżokej, a o najlepszych trwa za kulisami zażarta i bezwzględna walka. Dżokej Zarra uznawany jest za najlepszego jeźdźca; reprezentuje on dzielnicę Lupa, jednak w dzielnicy Civetta robią wszystko, żeby Zarra, jeśli nie zdecyduje się wystartować dla nich, nie wystartował wcale. Civetta podejmuje kilka prób, próbę skłócenia Zarry z ukochaną (jest wątek melodramatyczny), przekupstwo, uwodzenie. Zgadnijcie, czy Zarra  wyjdzie z tych wszystkich prób zwycięski?

"Palio" jest wczesnym filmem dźwiękowym, więc podobnie jak inne filmy z tego okresu, widać w nim upojenie dźwiękiem, wyrażające się w wielu akustycznych efektach i w sporej dozie śpiewu, od solowego po chóralny, trąbiących surm, bębniących werbli aż po finałową wrzawę tłumu emocjonującego się wyścigiem. W sumie dosyć konwencjonalną fabułę rekompensuje fotografia, która jest mocną stroną filmu. Trzeba przyznać, że film jest też doskonałą reklama Toskanii i samej Sieny, której stare miasto i  katedra Duomo (tak pięknie opisane przez Zbigniewa Herberta w "Barbarzyńcy w ogrodzie") Blasetti uwiecznił w wielu plenerowych ujęciach, że aż chce się tam pojechać, pozwiedzać, pofotografować sobie, zjeść pyszny włoski posiłek i wypić kieliszek dobrego czerwonego wina, pokręcić się beztrosko po uliczkach starego miasta w cieniu wysokich murów z charakterystycznej matowo czerwonej cegły.


Oryginalny zwiastun filmu


wtorek, 12 maja 2015

97. "Podróż w nieznane" [1942]





















"4 passi fra le nuvole", reż Alessandro Blasetti [Włochy, 1942]. Były to lata, w których w Europie szalała straszliwa wojna, masowo ginęli ludzie, potęgowały się zniszczenie, cierpienie i terror. I być może nie warto nawet o tym wspominać, opisując "Podróż w nieznane", ale ja zawsze lubię usytuować film w swoim czasie; w końcu pochodzi on z konkretnego okresu, w którym rozgrywały się konkretne wydarzenia i nie sposób tego dla mnie wykluczyć. Ten film jawnie kontrastuje z wydarzeniami na świecie. Niby pokazuje ludzki dramat, a jednak wiele tu scen niemal idyllicznych, a także i komicznych. Nie można też nie pamiętać o czasach powstania filmu i z tego powodu, gdyż opiera się on na panującej wówczas purytańskiej obyczajowości i to ona decyduje o zachowaniu bohaterów.

                                                       



















Maria i Paolo


Komiwojażer Paolo (Gino Cervi) opuszcza wczesnym rankiem dom rodzinny i wyrusza w podróż służbową. W pociągu poznaje Marię (Adriana Benetti). W wyniku komicznych problemów z opłatami za przejazd, bohaterowie muszą zmienić środek lokomocji na autobus, a gdy ten psuje się, ruszają piechotą. Paolo poznaje tajemnicę Marii; dziewczyna jest w ciąży, ojciec dziecka przepadł bez wieści, zaś ojciec dziewczyny prowadzi uczciwy dom, kierując się niezłomnymi zasadami, które nie pozostawiają miejsca dla matek z nieślubnymi dziećmi, więc Maria obawia się (jest wręcz o tym przekonana), że surowy ojciec nie zaakceptuje nowego stanu rzeczy. Przewiduje, że zostanie wygnana z domu rodzinnego, prosi więc Paolo o przysługę: ma on odegrać przed ojcem rolę męża, a gdy zarzewie burzy zostanie stłumione w zarodku, będzie mógł pożegnać się, by wyruszyć za swoimi pilnymi interesami. Paolo waha się, ale widząc odmalowane na twarzy Marii nieszczęście, zgadza się, byle szybko i krótko. I tu - jak można się domyśleć - zaczynają się komplikacje...

Głównym tematem filmu jest pomoc w potrzebie. Może nie jest ona tak pięknie pokazana jak w "Sonnenstrahl" z 1933 roku  Pál Fejösa, a ni tak dobitnie jak u Jana Hrebejka w "Musimy sobie pomagać" (2000), niemniej chodzi tu właśnie o poświęcenie części siebie dla kogoś. Małego dramatu Marii nie da się porównać z ogromem tragedii związanych z wojną. W rzeczywistości zawieruszyłby się i przepadł w ogromnie ludzkiej tragedii tamtych czasów. Blasetti kręci film ukazujący wiarę w człowieka, w konkretną jednostkę, która nie posiada anonimowej twarzy, kręci film ukazujący wiarę w możliwość zrozumienia i wybaczenia. To jest piękne w tym filmie. Reżyser zwodzi widza zaczynając od komediowych fragmentów, po czym wiedzie go za nos ku melodramatowi, bo któż choć przez chwilę, zanim wydała się prawda o Marii, nie pomyślałby, że Paolo i Maria razem... Do awarii autobusu i pieszej wędrówki jest to - można rzec - kino drogi. W końcu następuje zaskakujący zwrot ku dramatowi i następne sceny, które już tylko coraz bardziej pogrążają Paola w zaaranżowanej sytuacji, balansują na niebezpiecznej granicy wyjawienia prawdy. I przecież piękne także w tym filmie jest i to, że prawda wychodzi na jaw. I że chociaż Paolo jest wściekły, że stracił dwa dni pracy, więc stracił szansę na potencjalny zarobek, to jednak w finałowej scenie w domu rodzinnym Marii staje w jej obronie i po żarliwej przemowie do ojca osiąga sukces. Gdy wreszcie powraca do domu, do swego codziennego życia, do swej żony i dzieci, robi to z poczuciem, że nie zmarnował jednak czasu w trakcie tej osobliwej podróży służbowej. I dowiedział się także, że na wsi mleko jest zupełnie inne, lepsze i smaczniejsze, niż to roznoszone w mieście każdego ranka pod drzwi mieszkania.

















Adraina Benetti

poniedziałek, 11 maja 2015

96. "Pacyfistka" [1970]





















"La pacifista", reż. Miklós Janscó [Francja, Włochy, RFN]. Mediolan, trwają studenckie wystąpienia, młodzież i policja na ulicach, powiewają czerwone flagi, ręce w górze, zaciśnięte pięści. Atrakcyjna dziennikarka Barbara (Monica Vitti) relacjonuje te wydarzenia dla telewizji. W parku grupa młodych ludzi pali jej samochód. Wracając do domu spostrzega, że jest przez jednego z nich obserwowana. zaczyna się bać... Barbara podaje policji rysopis natręta i ta szybko go ujmuje, jednak w bezpośredniej konfrontacji na posterunku dziewczyna udaje, że go nie zna. Coś między nimi zaiskrzyło. Obcy, grany przez Pierre'a Clémenti, okazuje się być działaczem organizacji i musi wykonać na kimś egzekucję. Janscó, reżyser pochodzący z Węgier, czyli z kraju tak zwanej demokracji ludowej, stawia teraz bohatera przed dylematem: wierność wobec organizacji albo wolność i miłość.Obcy porzuca swoich towarzyszy, którymi przewodzi Siergiej (grany przez daniela Olbrychskiego) i zaczyna upajać się czasem spędzanym z Barbarą. Jednak organizacja nie wybacza...
Reżyserowi udało się pod względem formalnym połączyć sprzeczność, bowiem stworzył film w dużym stopniu teatralny niemal całkowicie w plenerze. Jak na dłoni widać, że demonstranci są pokazani symbolicznie, jest ich garstka, formują się w grupy przypominające żołnierzy na defiladzie (ironia?), wykrzykują slogany o robotnikach itd. Podobnie ludzie Siergieja przypominają tajniaków i przywodzą na myśl swoim zachowaniem trupę mimów  z "Powiększenia" Antonioniego. Dwoma najistotniejszymi czynnikami tworzącymi napięcie w filmie jest niepokój i niepewność. Monica Vitti wpierw obawia się nieznajomego, później boi się o ukochanego. Rozruchy studenckie wywołują niepewność, bo nie wiadomo do czego doprowadzą w przyszłości i co się wydarzy tu i teraz. Polityka na ulicach oraz  miłość kochanków łączą się w finale filmu, co prowadzi do jedynej oczywistej konkluzji, że w czasach przemocy miłość jest przez nią determinowana i sama też może - niestety - wyrazić się poprzez przemoc.
















środa, 22 kwietnia 2015

Olga Tokarczuk "Prawiek i inne czasy"

"Prawiek" Olgi Tokarczuk. Kolejny kontakt z prozą tej pani i znów satysfakcja, ponieważ to proza jak dla mnie na bardzo przyzwoitym poziomie. Pod względem treści mnie kojarzy się ze "Sto lat samotności" Marqueza; ciągną się tu i przeplatają ze sobą historie ludzi zamieszkujących Prawiek, mamy magiczne zdarzenia i piękne poetyckie fragmenty. Książka składa się z bezliku epizodycznych historyjek tak samo jak czas składa się z niezliczonej ilości sekund. Autorka z bliska przygląda się tym sekundom. Jest to co lubię: autorka zagląda w głowy bohaterom. Moje ulubione fragmenty to te o rzece wylewającej na pole proboszcza i jego zmaganiach z upartą wodą oraz zwada z księżycem pewnej starszej pani ;) Bohaterami książki są także ewidentnie wymiary: czas i przestrzeń. Górę nad wielkimi wydarzeniami historycznymi biorą u Tokarczuk zwykłe codzienne czynności. Koszula jest bardzo bliska ciału. Podoba mi się język Tokarczuk, to jest chyba to, co najbardziej urzekło mnie od pierwszych zdań "Barda", od którego zacząłem znajomość z tą autorką. Zdania nie tylko opisują lub informują, one często urzekają, wabią, czarują, chodzą dookoła i swawolą; potrafią też zasmucić, zmusić do refleksji, przypomnieć o poezji.