"Way Down East", reż. David Wark Griffith [usa, 1920]. Mówi się (Oleszczyk w "Kinie niemym" Tadeusza Lubelskiego), że późne filmy Griffitha zmagają się z zarzutami wobec autora "Nietolerancji", że jego filmy stały się staroświeckimi melodramatami. Oglądając "Męczennicę miłości" ("Droga na wschód" to tytuł, który funkcjonował w polskich kinach przed wojną - używa go w swojej "Dziesiątej Muzie" Karol Iżykowski) odnoszę wrażenie, że tych starań nie mamy tu za wiele. Film trwa 2 i pół godziny (trwał prawdopodobnie dłużej, lecz niektóre sceny nie dotrwały do naszych czasów) i w tym czasie mamy zaledwie kilka scenek komediowych i obyczajowych; w większej części film Griffitha jest melodramatem i czystym dramatem. "Okrasza" go spora dawka sentymentalizmu, co dzisiaj jest trudniejsze do zniesienia od charakterystycznej dla kina niemego przerysowanej gry aktorskiej. Drażnić też mogą często pompatyczne napisy. Historia Anny Moore granej przez Lilian Gish jest prosta. Anna zostaje uwiedziona przez oszusta matrymonialnego. Porzucona jako brzemienna kobieta trafia do rodziny radykalnego katolika, gdzie życie zaczyna od nowa skrzętnie ukrywając swa przeszłość. W małej społeczności wystarczy jednak kilka słówek na stronie, a potrafią one wywołać spustoszenie podobne iskrze, która wywołuje pożar. Dwie rzeczy są dla mnie w "Męczennicy miłości" kompletnie niezrozumiałe: po śmierci dziecka i matki (w różnych okresach czasu) w zachowaniu Anny nie widać jakiegoś szczególnego bólu, żałoby, rozpaczy. Anna w dziwny sposób godzi się szybko z losem i żyje dalej. Kilka scen sfilmowanych jest w filmie z urzekającym pięknem, mam na myśli przede wszystkim wieczorną rozmowę nad rzeką. Ta sama rzeka w finale filmu zmienia się w groźną bestię. W imponujący sposób sfotografowano i zmontowano Annę na krze płynącej w stronę wodospadu i zakochanego w niej Davida, który skacząc z kry na krę stara się ją uratować. Dodam, że całość jest nakręcona bez udziału techniki komputerowej, a kto nie wierzy, że tak można, niech koniecznie obejrzy ;)
środa, 23 stycznia 2013
wtorek, 11 grudnia 2012
sobota, 6 października 2012
* * *
Ziemia
planeta
kopulacji
planeta
oddechów
planeta słów
i milczenia
ziemia
planeta spojrzeń
i ślepców
planeta
zniszczenia
planeta
zbrojna
planeta
brzemienna
w śmierć
planeta
kopulacji
planeta
oddechów
planeta słów
i milczenia
ziemia
planeta spojrzeń
i ślepców
planeta
zniszczenia
planeta
zbrojna
planeta
brzemienna
w śmierć
środa, 3 października 2012
piątek, 28 września 2012
czwartek, 3 maja 2012
O nim
Oszczędzi przechodzącego gdzieś obok przerażonego pająka, ale bez skrupułów skrzywdzi człowieka.
środa, 11 kwietnia 2012
91. "Celine i Julie odpływają" (1974)
"Celine i Julie odpływają" (Céline et Julie vont en bateau), reż. Jacques Rivette (Francja 1974). Oniryczny ponad trzygodzinny film o przyjaźni dwóch młodych kobiet, które połaczyła magia i tajemnica pewnego domostwa. Miejscami surrealistyczny obraz Rivette'a ciężko jest sklasyfikować. Na kilkadziesiąt lat przed postmodernistycznym bełkotem, Rivette bawi się konwencjami, na przykład w scenie kradzieży ksiąg z biblioteki mamy odwołanie do "Les Vampires" Louisa Feuillade'a, a ścislej się wyrażając do obcisłego stroju Stacii Napierkowskiej:
Dziewczyny parodiują bohaterkę "Wampirów" na wesoło, uciekaja bowiem w charakterystycznych ubraniach na wrotkach i cały czas chichoczą. W innym ujęciu Celina przybiera postawę herr Maxa Schrecka ze słynnego filmu Murnaua o zakochanym wampirze. Mamy tez aluzję do "Kabaretu" Baba Fosse'a, "Jules i Jim" Truffauta. I tak dalej.
Film ma luźną budowę; przenikaja się w nim dwa światy: rzeczywistosć Celiny i Julii oraz swiat tajemniczego domu, który zostaje odkrywany stopniowo poprzez ssanie landrynek przywołujacych wizje. Nie wiem na ile na formę i treść filmu wpłynął klimat wczesnych lat 70-tych, ale sądzę że jego wpływ jest wyraźnie odczuwalny. Bohaterkami filmu są przede wszytskim kobiety, mężczyzn tu jak na lekarstwo. Kino wysokiej marki, lecz nie dla każdego (jak magiczny teatr w "Wilku stepowym ;) ).
Julia i Celina jedzą landrynki
Subskrybuj:
Posty (Atom)