poniedziałek, 8 listopada 2010

82. "Kręgosłup diabła" (2001)









"El espinazo del diablo", reż. Guillermo del Toro (Hiszpania/Meksyk, 2001). W czasie trwania hiszpańskiej wojny domowej, do położonego na odludziu sierocińca trafia dwunastoletni Carlos. Zaczyna prześladować go duch chłopca.
Być może wyjdę na heretyka, ale do pewnego momentu mnie ten film wydawał się lepszy od "Labiryntu fauna", zaś po seansie na pewno nie miałem wrażenie, że jest to film gorszy. Oczywiście mariaż del Toro ze światem niesamowitości i grozy spycha jego kino na margines kina rozrywkowego, jednak nie do końca i tym del Toro różni się od większości twórców klasycznych horrorów. "Kręgosłup diabła" jest filmem o zemście i o tym, że nie należy krzywdzić małych dzieci. Reżyser potrafi zaskoczyć, prowadząc akcję w sposób nieszablonowy. Zagrożenie, że wojna wedrze się w świat filmu jest stale obecne, jednak akcja potoczy się w zupełnie innym kierunku. Tu przyznaję wyższość "Labiryntowi fauna", w którym del Toro potrafił świat fantastyki sprowadzić do roli podrzędnej względem rzeczywistości, co czyni film wiarygodnym. "Kręgosłup diabła" jest jakby wprawką do późniejszego dzieła del Toro, jednak sama zemsta za skrzywdzenie dziecka w czasach, gdy krzywda dotykała w Hiszpanii setki tysięcy ludzi to zabieg co najmniej intrygujący i - stwierdzam - udany.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

81. "The Doors - historia nieopowiedziana" (2009)















"When You're Strange", reż. Tom DiCillo (usa, 2009). Spieszę przestrzec przed tym pseudo-dokumentem prawdziwych fanów Doorsów! Nie mam pojęcia o co chodzi w polskim tytule, bo z filmu znałem absolutnie wszystkie fakty, ale o co chodziło reżyserowi, gdy kręcił film, tego nie rozumiem jeszcze bardziej. Film ma dwie zalety: świetny dźwięk ze zremasteryzowanych płyt (moja wydana jeszcze przez wytwórnię Electra dyskografia Doorsów nie brzmi tak dobrze) i sporo fragmentów z trudno dostępnych filmów Paula Ferrary "HWY: An American Pastoral" i "Feast of Friends". Cóż jednak z tego, skoro film opowiadając linearnie historię FAŁSZUJE jej elementarny składnik, którym jest oczywiście muzyka The Doors. Ta muzyka została wstrętnie i brutalnie POSZATKOWANA, co więcej obraz zazwyczaj nie jest zsynchronizowany z dźwiękiem: Morrison śpiewa piosenkę, podczas gdy obraz pokazuje go z nieruchomymi ustami. Poza tym obraz i dźwięk został totalnie WYMIESZANY i zostały zbezczeszczone takie kanoniczne filmy jak "The Doors: Dance on Fire" i "The Doors Live in Europe". Cierpi na tym RZETELNOŚĆ i PRAWDA, gdy przykładowo do obrazu z koncertu z Hollywood Bowl dokleja się muzykę z całkiem innej trasy, a nawet z innego okresu. Tak jest przez cały film. Wyszedł postmodernistyczny bełkot, który należy omijać szerokim łukiem, albo z którym trzeba zapoznać się dopiero po poznaniu rzetelniejszych filmów o zespole, na przykład "The Doors: The Soft Parade" Manzarka, "The Doors Are Open" czy wspomniane wyżej.

niedziela, 8 sierpnia 2010

80. "Kreacja" (1970)















"Performance", reż. Nicolas Roeg i Donald Cammell (Wielka Brytania, 1970). Arogancki i bezwzględny gangster Chas (James Fox) zabija przypadkowo znajomego swego szefa i musi uciekać z kraju. Tymczasowe schronienie znajduje u muzyka rockowego Turnera (Mick Jagger), który stracił popularność. Chas ma zamiar czmychnąć za ocean, a tymczasem oczekuje na paszport. Pomiędzy Chasem i Turnerem nawiązuje się, mimo początkowej niechęci Turnera, osobliwa relacja. Chasowi postanaiwa pomóc jedna z dwóch żyjących z nim dziewczyn, Pherber (Anita Pallenberg, która w czasie kręcenia filmu była dziewczyną gitarzysty Stonesów Kitha Richardsa); idąc za jej przykładem Turner także przyłącza się do pomocy. Pomiędzy trójkątem bohaterów wytwarza się podskórne napięcie. Chas ulega nastrojowi dekadencji panującej w domu Turnera.
Kto widział fantastyczny film Roega "Walkabout", ten wie, czego można spodziewać się po "Performance" od strony formalnej. Kamera Roega, który jest zarówno współreżyserem jak i operatorem, jest żywym złotem, brylantem. Montaż filmu i praca kamery, oto co od razu odróżnia film Roega i Cammella od wszystkich zwyczajnych filmów. Fabuła jest wątła i nietrudno przewidzieć zakończenie, nie o nią jednak wyłącznie chodzi. Jakąś tam historię opowiada przecież każdy przeciętny film. Roeg potrafił stworzyć niepowtarzalny i oryginalny nastrój, taki jakiego próżno szukać w większości produkcji. Można śmiało powiedzieć, że taśma filmowa została dotknięta ręką Roega, który tym dotknięciem przelał w nią oryginalność.
"Performance" pokazuje zetknięcie się dwóch różnych światów; dla reżyserów filmu ich przestrzeń stykania się jest najciekawsza. Chase traci u Turnera swoją arogancję, ale wiadomo, że nie zmieni swojego świata. Dla Pherber i Lucy (Michèle Breton), drugiej dziewczyny Turnera, przybycie Chase'a jest jak wdarcie się zewnętrznego świata, całkiem odmiennego od ich hermetycznej egzystencji. To jest właśnei geniusz reżyserski: ukazać świat hippisowskiej dekadencji, która w 1970 roku wciąż jeszcze ogarniała świat, jako zamkniętą, wewnętrzną, ciasną. Jest to być może przeczucie odwrotu, zmiany, nadejścia czegoś nowego i wyparcia starego.
Kłopoty z cenzurą filmu spowodowane były dosyć śmiałymi scenami przemocy i erotyzmu jak na obyczajowość panującą w ówczesnym kinie. Scena, w której pocisk przebija czaszkę, wędruje przez mózg i wylatuje do gabinetu szefa Chase'a musiała w 1970 roku zadziwiać (kamera wędrująca kablami telefonicznymi zadziwiała przecież jeszcze u Kieślowskiego, zdaje się, że to było na otwarcie "Czerwonego", ale pamięć może mnie zawodzić). Na koniec warto wspomnieć o muzyce: głównego kompozytora Jacka Nitzsche, która świetnie wpasowała się w obraz, kilku standardach bluesowych wykonanych przez Jaggera akompaniującego sobie na gitarze akustycznej oraz piosence "Memo From T", która wykonuje zespół The Rolling Stones, będący w tamtych czasach moim skromnym zdaniem w apogeum swoich twórczych mozliwości.

79. "Niezawodny sposób" (1965)












"Niezawodny sposób", reż. Andrzej Kondratiuk (Polska, 1963). Pan Kowalski (zagrany przez Henryka Klubę) przygotowuje się do snu, nakręca budzik, kładzie się do łóżka, gasi światło, a wszystko to z zamiaremporządnego wyspania się. Cóż, kiedy sen nie chce nadejść. Pan Kowalski nie przejmując się sięga po tytułowy niezawodny sposób - postanawia liczyć owieczki. Nieświadomy jest, że tylko pogorszy sytuację, bowiem z owieczkami pojawia się ich opiekun, natrętny i złośliwy baca (Michał Żołnierkiewicz). Film opowiada (a trwa zaledwie 10 minut z okładem) zmagania pana Kowalskiego z bacą. Z ekranu nie pada ani jedno słowo. Film stylizowany jest na nieme kino, utrzymany jest w konwencji groteski i sennego koszmaru. Można sobie chyba spokojnie pozwolić na asocjacje z niemieckim ekspresjonizmem, do których reżyser podchodzi pogodnie i na wesoło. Malowane dekoracje przywodzą na myśl scenografię "Gabinetu doktora Caligari", a mnie ostatnie ujęcie na pomieszczenie przypomina kadry "Szyn" Lupu Picka. Brak dialogów - co zresztą jest zrozumiałe w kontekście fabuły - wynagradza doskonała synchronizacja obrazu z zawsze wyśmienitą muzyką Krzysztofa Komedy.

sobota, 7 sierpnia 2010

78. "Monolog trębacza" (1965)













"Monolog trębacza"
(Polska, 1965) w reżyserii Andrzeja Kondratiuka z muzyką Krzysztofa Komedy.
Film trwa 21 minut. Stylem filmu jest groteska. Pewien urzędnik wędrujący prawdopodobnie do pracy postanawia kupić trąbkę. W sklepie muzycznym jest tylko jedna, ale stanowi dekorację wystawy nie na sprzedaż. Ekspedientka poleca jednak zakup trąbki u swojej siostry. Okazuje się, że siostra parcuje w kiosku "Ruchu" i dysponuje zabawkowymi instrumentami. Urzędnik nabywa trąbkę i zaczyna grać na niej na ulicach miasta. Coraz usilniej stara się zwrócić na siebie uwagę przechodniów, ale skutek jego poczynań jest mierny. W końcu w ulicznej szarpaninie z potrąconym przechodniem trąbka ulega zniszczeniu. Urzędnik przygląda się pzrechodzącej orkiestrze dętej. Na samym końcu filmu widzimy go ubranego w mundur i z błyszczącym hełmem na głowie, jak zamyka kolumnę dętej orkiestry grając na... puzonie. Orkiestra odchodzi w dal, a puzonista nadal nie jest zdecydowany, czy ma grać wspólnie z zespołem czy raczej solo, bo wciąż chce opuścić szeregi, po czym wraca i tak w koło Macieja.
Film traktuje o człowieku zagubionym pośród tłumów, który stara się z nich wyróżnić. Walczy między indywidualizmem a potrzeba społecznej akceptacji. Niektóre sceny sugerują, że nie za bardzo przystaje do nowoczesności i że czuje się w niej zagubiony.

niedziela, 6 czerwca 2010

77. "Wenus w futrze" (1969)










"Venus in Furs" albo "Paroxismus", reż. Jess Franco (Wielka Brytania/Włochy/NRD, 1969). W Stambule mieszka borykajacy się z kryzysem twórczym jazzowy trębacz Jimmy (James Darren). Pewnego dnia dostrzega ciało wyrzucone przez fale na brzeg. Przypomina sobie, że znał zmarłą dziewczynę (Maria Rohm). Rozpoczyna się retrospekcja w głowie Jimmiego. Tak, grał wraz z zespołem na prywatnej imprezie u Ahmeda Kortohavi'ego (Klaus Kinski); tam dziwewczyna została zabita w trakcie orgii. Jimmy opuszcza Turcję i udaje się do Rio, gdzie trwa właśnie karnawał. Odradza się tam jako muzyk u boku - zawodowo i prywatnie - piosenkarki Rity (Barbara McNair), która prosi go o wsparcie. Na jednej z imprez pojawia się dziewczyna, której ciało odnalazł na plaży w Stambule...
Ten film to dla mnie arcydzieło pod względem muzycznym. Chyba nie bez przyczyny jest zatytułowany tak samo jak piosenka The Velvet Underground. Gra się w nim sporo, zaś muzykę skomponowali i wykonuja dwaj członkowie brytyjskiej kapeli progresywnej Manfred Mann Chapter III (w tym samym roku ukazał się ich genialny album "Manfred Mann Chapter III Volume One"). Jednak film Jessa Franco nie jest filmem muzycznym, a raczej jest nie tylko muzyczny. Jaki jest jeszcze? Jest horrorem, filmem surrealistycznym, psychodelicznym, miejscami artystycznym, erotycznym i na dotatek znalazło się w nim miejsce na pościg samochodowy. Dialogów w filmie niewiele. Muzyki ogrom. Erotyzm w porównaniu z "Visitor Q" umiarkowany. Artystyczne wizyjne sekwencje przywodza na myśl "Upadek domu Usherów" Epsteina (zwolniona fotografia) i "Easy Rider" z sekwencji z cmentarza w Nowym Orleanie (zdjęcia negatywowe, deformowane, falujący obraz niczym spojrzenie przez wodę, stosowanie barwnych filtrów). Fragment rozgrywający się w czerwonym pokoju śmiało można uznać za inspirację dla niejakiego Davida Lyncha. Za samą fabułę nie wystwiałbym filmowi zbyt wysokiej oceny, dopioero połązcenie wszystkich wspomnianych elementów tworzy intrygującą, niepokojącą całość, uwieńczoną zaskakującym zakończeniem.
Ów slogan reklamowy z plakatu: [i]"Venus in Furs" is a masterpiece of supernatural sex[/i] jest przykładem reklamy całkowicie pozbawionej w rzeczywistosci filmowej. Umieszczam go jako ciekawostkę bądź kuriozum. Innym zdumiewającym faktem jest to, iż w produkcji tego amoralnego, gorszącego i bezideowego filmu maczał palce marksistowski kapitał nieistniejącego juz obecnei państwa Niemiecka Republika Demokraytczna.  Trudne do uwierzenia, jadnak tak podają źródła. No i w filmie występuje niejaki Nikolaus Nakszynski z Sopotu. ;)

Piosenka Rity:

76. "Żelary" (2003)










"Želary", reż. Ondřej Trojan (Austria/Czechy/Słowacja, 2003). Trwa II Wojna Światowa. Pielęgniarka Eliska romansuje z lekarzem. Oboje są w ruchu oporu. Pewnego razu Elise ratuje życie Jozie, któremu oddaje swoja krew. Gdy kochanek Eliski wpada w ręce Niemców, ruch oporu postanawia ratować dziewczynę. Joza odwdziecza się Elisce, która zmienia swoją tożsamość i od tej pory nosi imię Hana, zabierając ją do swojej zagubionej gdzieś w górach wioski Żelary.
Bardzo dobry romans z mocno narysowanym tłem historycznym, które w finale filmu przestaje być tlem i które romans przemienia w dramat. Film jest przede wszystkim opowieścią o miłości, ale mówi tez o przyjaźni, o życzliwości, pomocy, odtrąceniu. Obok głównego wątku rodzącego się uczucia i przeobrażenia Hany, mamy historię dzieci, których tragedią nie jest wojna, ale brak akceptacji. "Żelary" zaczynają się średniej wielkości miescie, następnie akcja przenosi się do małego miasteczka, potem do zapomianej przez świat ogarniety wojną tytułowej wioski, by w finale skupić się na ruinach gospodrstwa gdzieś poza wioską. Jest to więc stale zawężająca się linia. Żelary zdają się być doskonałym schronieniem dla Hany, są jej ultima thule, zapomnianym, zagubionym, oddalonym od świata miejscem, w którym wojenna burza pojawia się jedynie w formie odległego echa. Środkowa część filmu posiada charakter obyczajowy. Poznajemy małą społeczność, relacje łączące należących do niej ludzi. Problematyka staje się także czysto ludzka: miłość, zazdrość, pożądanie. Paradoksalnie dopiero gdy końzcy się wojna, zaczynają się dramatyczne wydarzenia. Do wioski wkraczają wyzwoliciele, Krasnaja Armija... Więcej nie zdradzę.

75. "Visitor Q" (2001)









"Bijitâ Q", reż. Takashi Miike (Japonia 2001). W rodzinie Yamazakich - mówiąc eufemistycznie - nie dzieje się dobrze. Pewnego razu pojawia się w niej tajemniczy mężczyzna...
Wreszczie zobaczyłem. Osłupienie, to tylko łagodne określenie tego, z czym ten fim mnie zostawił, gdy się już skończył. Raczej nie szukałbym w nim moralizatorstwa, czy czegoś podobnego na temat rozpadu rodziny; rozpad jest widoczny jak na dłoni, ale jest też przerysowany, że chyba nawet sam psychopata-kopista od wściekłych kundli wymięka. Gość z nikąd, który ma zaprowadzić ład i porządek, haha! Ten westernowy motyw jest tak zakręcony, że psychodeliczne filmy w rodzaju "The Trip" nie podskoczą; po raz kolejny okazuje się, że żadne drugi nie są w stanie konkurować z trzeźwą wyobraźnią, wystarczy mieć tylko pełną głowę. Uroczy są ci Japończycy - bez żenady pokazują najróżniejsze dewiacje, ale 3 lata po "Idiotach" von Triera jeszcze wstydliwie maskują intymności ciała. Ogólnie... film mi się podobał, chociaż w wielu fragmentach budził niesmak. Zaczyna się od długiej intymnej sceny, która nosi znamiona prawdopodobieństwa, później jednak odrealnienie wzrasta o kilka stopni i trudno już inaczej odbierać wydarzenia, niż z przymrużeniem oka. Tajemniczy gość Q. sprawia, że w rodzinie Yamazakich cos się zmienia, ale trudno powiedzieć, że na lepsze. W pewnym sensie córka wraca do domu, syn przestaje bić matkę, mąż i zona zbliżają się do siebie, ale... W najlepszym razie jest to zmaina z bardzo złego na tylko odrobinę mniej złe.

wtorek, 1 czerwca 2010

74. "Las w żałobie" (2007)














"Mogari no mori", reż. Naomi Kawase (Francja/Japonia, 2007). Głównym bohaterem tego obrazu jest Shigeki - mężczyzna mieszkający w domu spokojnej starości. Jego beztroskie i spokojne życie jest tylko pozorne. Machiko jest jedną z osób, które udzielają pomocy w owym domu. Pretekstem do wielkiej przygody są urodziny Shigekiego. Dziewczyna postanawia mu zrobić niespodziankę i zabiera go na wycieczkę. Gdy samochód osuwa się z drogi są zmuszeni iść pieszo. Zaczynają wędrówkę przez las, by wzajemnie się poznać i spróbować pogodzić się z nieszczęściami przeszłości... (za Filmwebem).
Nakreślona kilunastoma zaledwie bardzo długimi ujęciami historia rodzącej się nici porozumienia pomiędzy starym mężczyzną i młodą kobietą. Zdjecia - jak widać na plakatach - przedniej urody. Chociaż film traktuje tez o śmierci, ale czyni to pośrednio, więc jest raczej filmem obyczajowym, niż dramatem. W tradycji buddyjskiej 33 lata po śmierci zmarły definitywnie opuszcza ziemię, więc Shigeki, którego żona zmarła właśnie 33 lata temu, wyrusza w podróż zboczem góry, by pożegnać się z nią. Zatem motyw obyczajowy, kulturowy. Jego opiekunka zmuszona jest wyruszyć za nim. Przeciwna jego uporowi, w trakcie mozolnej wspinaczki stokiem dziko porośniętej góry, zaczyna dostrzegać w szaleństwie swego podopiecznego metodę. Od tej chwili wspiera go i pomaga mu w dotarciu do grobu zmarłej żony. Dlazcego ten grób umiejscowieony jest w takim odludnym miejscu? tego nie wiadomo. Może jest to po prostu symbol oddalenia kochających się ludzi.

Ten film nie jest łatwy w odbiorze. Zdjęcia są urokliwe, ale długie ujęcia, niemal zblizone do rzeczywistego czasu wywołują wrazenie monotonii. Japonia to jednak inna kultura, Wschód potrafi być cierpliwy.

niedziela, 30 maja 2010

73. "Uciec!"









"Lu cheng" albo "Passages", reż. Yang Chao (Chiny 2004). Chen (Le Geng) i jego dziewczyna Xiaoping (Jieping Chang) po oblanych egzaminach na uniwersytet postanawiają nie wracać do rodzinnego miasteczka, ale szukać szczęścia gdzie indziej. Pieniądze otrzymane od rodziców inwestują najpierw w interes związany z tajemniczymi grzybkami, które mają być sensacją medycyny naturalnej. Kiedy okazuje się, że zostali oszukani, próbują odzyskać pieniądze w inny sposób. I znów ktoś wykorzystuje ich naiwność. Choć zostają bez grosza, postanawiają zrobić wszystko, byle nie wracać do domu. Film nagrodzony Złota Kamerą na festiwalu w Cannes w 2004 roku.
Senne, zjawiskowe kino drogi. Akcja próbuje się od czasu do czasu wykluć z jakiejś twardej skorupy, jednak na ekranie dzieje się niewiele. Pozornie oczywiście, gdyż przypadkowe migawki z podróży po Chinach o własnych nogach stanowia asumpt do ukazania bohaterów w chwili, gdy zaczynaja dostrzegać dzielące ich rzeczy, których nie potrafią przezwyciężyć. Chen, mimo że kocha Xiaoping, nie jest w stanie poswięcić dla niej stabilnego życia. Dla niego podróż jest początkowo poświęceniem zmueniającym się nieuchronnie w udrękę. Dla dziewczyny ucieczka jest wyzwoleniem od dotychczasowego życia. Yang Chao pieknie skonstruował ten nudnawy z pozoru film, który jednak potrafi urzec swoja poetycznością, sennością wiejskich krajobrazów przywodzących na myśl najlepsze wiersze Czechowicza, trzeba tylko umiejętnie się na niego otworzyć, podejść bez uprzedzeń. Jest to film o niemozliwości. I jest to film o oddalaniu się. Ten film jest także o doświadzceniu. o pojmowaniu życia, o więzi między dwojgiem bliskich pozornie ludzi. jest to w końcu film o krajobrazach, miasteczkach, pejzażach, drogach, rzekach, mostach... Utrzymany jest w zimnych barwach, czędso przeważa mrok, sporo jest scen rozgrywających się w nocy. Mamy do czynienia z kinem prawdziwie sensualnym, klimatycznym, o specyficznej narracji. Kino to stawia zdecydowanie na nsstrój i wywołuje niepokój nie tylko egzystencjalny (epizod z gangsterem a zaraz potem z człowiekiem na moscie). I co równie ważne ten film zmusił tak bezmyslnego jak ja człowieka do refleksji.

czwartek, 27 maja 2010

72. "Deszcz" (2001)















"Rain", reż. Christine Jeffs (Nowa Zelandia, 2001). Trzynastolatka Janey spędza z młodszym braciszkiem i z rodzicami wakacje w domku letniskowym położonym nad samym morzem. Czas płynie na pływaniu i wieczornych imprezach. Podczas jednej z nich Janey odkrywa, że jej matka (Kate) ma romans z zaprzyjaźnionym fotografem Cady'ym.
Absolutnymi atutami filmu, które wysuwają się na pierwszy plan są prze-pię-kne zdjęcia (zachęcam do obejrzenia zwiastuna na filmwebie) oraz muzyka. Surowość tych dwóch elementów (szczególnie kolorystyka fotografii i minorowe dźwięki) idealnie pomagają przedstawić temat filmu Christiny Jeffs, czyli rozpadu ludzkich więzi. Radosne chwile spędzone wieczorami wśród znajomych przy dźwiękach latynoskiej muzyki jedynie podkreślają odkryta prawdę i uczucia, jakie musiały zawładnąć Janey. Film jest spokojny, senny i zimny, jak zimne i pozornie spokojne są relacje między bohaterami. Historia jest poruszająca i przejmująca na szczęście nie w stylu hollywoodzkim (w razie czego ostrzegam, że to nie lukier, cukier i inne sentymentalizmy). Film posiada zakończenie, które widz musi sobie sam dopowiedzieć i to jest także w nim piękne.