niedziela, 12 kwietnia 2020
162. "Szanghajski dokument" (1928)
"Шанхайский документ", reż. Jakow Blioch (ZSRR, 1928)Jak przystało na sowiecki film, pełno w nim zakłamań i propagandy (a raczej przejaskrawień, bo trudno powiedzieć, ze nie było społecznej niesprawiedliwości). Dokument zaczyna się w szanghajskim porcie, gdzie trwa ruch okrętów, załadunek, wyładunek (podkreślenie ciężkiej pracy), podczas gdy amerykańscy turyści bawią się na łodziach motorowych, na których chłodzą się trunki. Potem film przechodzi na stały ląd i na przemian ukazuje trud pracy, koloryt miasta i kontrast z życiem elit. Następnie mamy dosyć przykre w oglądaniu ujęcia egzekucji, co ma przypomnieć o kotłowaninie poglądów politycznych i jawnej niesprawiedliwości ukazanej w nowym aspekcie. Nie jest nowością, że sowieci stosowali u siebie tak samo drakońskie metody, w filmie je jednak - co jest wymowne - krytykują. Ten niespełna godzinny film dokumentalny kończy się scenami buntu robotników i rewolucjonistów przeciw władzy i kapitalistom, nie pokazuje jednak tego, że była to udana rozprawa rządu z przeciwnikami ideologicznymi. Zielony Gang w 1927 roku krwawo rozprawił się z komunistami, podczas gdy film przedstawia przegranych jako masę powstającą i posiadającą inicjatywę, zaś przez niedopowiedzenie końca widz odnosi wrażenie przedstawienia początkowej fazy burzenia się ludu, które to poczucie jeszcze wzmagają odpowiednio ułożone napisy, podczas gdy w dniu premiery filmu (1 maja 1928) sprawa była już przegrana. Wiedząc to wszystko, film ogląda się z zawartym tchem i z ogromnym zainteresowaniem, gdyż wszelka manipulacja budzi zainteresowanie, a odgadywanie jej metod i celów jest zawsze interesujące, podobne do rozgryzania ciekawej łamigłówki. Obok propagandy i przekłamań film obrazuje życie wielkiego miasta i żyjących w nim ludzi, pokazuje pracę, rozrywkę, port, ludzi których już nie ma. Podczas sekwencji schodzenie pasażerów z okrętu na ląd, usiłowałem szybko policzyć, ile mają/mieliby dziś lat te niemowlęta znoszone trapem na rękach rodziców. Albo w punkcie widokowym na miasto ten po europejsku ubrany w garnitur z muszką młody elegancik z wąsikiem, w słomkowym kapeluszem i z aparatem fotograficznym. Już na pewno nie żyje, a na filmie jest taki witalny. To jest wielką siłą tych starych filmów, pokazywanie życia sprzed lat. Dla mnie to jest zawsze niezwykłe; mogę nawet oglądać przez godzinę turbiny kręcące się u Wiertowa, bo wiem, ze one się teraz już nie kręcą i jestem świadkiem tego wyjątkowego momentu, kiedy były jeszcze "żywe". I zawsze myślę sobie, dlaczego ci ludzie nie mają/nie mieli szansy zobaczyć i rozpoznać siebie sprzed już prawie wieku? Co by sobie wtedy pomyśleli? Co by poczuli?
środa, 25 marca 2020
Sándor Márai „Dziennik 1943-1948”
Czego nie ma w tej bogatej książce? Jest historia, jest faszyzm, okupacja sowietów, formowanie się węgierskiego stalinizmu, jest emigracja. Wszystko to obserwuje pisarz i człowiek, więc mamy spostrzeżenia z perspektywy autora i z perspektywy męża i ojczyma. Jest literatura i jest radość z życia, z ładnej pogody, z narodzin wiosny, z butelki wina, z przedpołudnia spędzonego na pływalni i jest groza, kiedy Márai ogląda ruiny zbombardowanego Budapesztu i kiedy nowa komunistyczna władza uniemożliwia mu utrzymywanie się z pisania, ponieważ Márai staje się twórcą niemiłym moskiewskim sługusom. Książka jest pełna trafnych spostrzeżeń, obserwacji, przemyśleń; Márai posiada niezwykły talent zwięzłego, aforystycznego wręcz ujmowania swoich myśli, trafnego doboru słów, ten walor czyni z "Dziennika" fascynującą lekturę. Książka ta to także zapis zmagań i skłębionych dylematów humanisty, który tkwi w okach kilku cyklonów: węgierskiego faszyzmu, hitlerowskiego po inwazji Niemiec na Węgry, sowieckiego "wyzwolenia"i w końcu stalinizmu. Ten ostatni cyklon pozbawił Máraia wszelkich nadziei na egzystencję w ojczyźnie i zmusił go do wyjazdu na stałe za granicę. Do Węgier Márai nigdy więcej już nie powrócił. Dziennik jest świadectwem tego ostatniego okresu pobytu pisarza w swoim kraju. Dla mnie ze względu na walory literackie i celność obserwacji ta książka jest po prostu piękna.
niedziela, 22 marca 2020
Marta Mazuś "Historie dziwnych samotności"
Napisana nieco suchym, a może raczej bardzo konkretnym, wyzbytym z niepotrzebnych ozdobników językiem książka to ciekawy fabularyzowany zbiór reportaży. Po pewnym czasie zapomina się o stylu, bo zostaje się wciągniętym w fabułę. Autorka opowiada o różnych kolejach losu swoich bohaterów w sposób symultaniczny, a konkretnie historia matki Darka jest osią poprzecinana kilkoma innymi historiami, ale nie od razu czytelnik to odgaduje. Wszystkich bohaterów łączy tytułowe poczucie samotności, które jednak nie jest jednolite. Każda samotność posiada inne natężenie i odmienne przyczyny. Czasem bohater jest sam sobie winny, a czasem samotność nad nim ciąży. Książka Marty Mazuś posiada też wiele krytycznych uszczypliwości na temat życia społecznego, administracyjnych układów, no i oczywiście wymierzonych w politykę oraz w odciśnięte przez nią piętna w życiu jednostek. Przede wszystkim Mazuś przedstawia pokręcone losy swoich bohaterów, starając się o zrozumienie, wyjaśnienie przyczyn, o analizę psychiki, uwypuklenie wpływów. Jest to książka napisana - to moim zdaniem należy podkreślić - z miłością do ludzi, którzy są inni, którzy nie potrafią stanowić integralnej części społeczeństwa, którzy zawsze się od niego różnią, nie czują się w nim komfortowo i często nie wiedzą, jak mają nazwać swój stan. Ale nie jest to książka o nieudacznikach. Bohaterowie Mazuś mają swe pasje, cele, szukają zmian, nie poddają się. Najlepsze opowiadania według mnie to "Piękna i bestia" oraz "Obgryzanie paznokci".
piątek, 14 lutego 2020
161. "Free Solo. Ekstremalna wspinaczka" (2018)
Rewelacyjny film o Aleksie Honnoldzie, który wspina się bez asekuracji na pionowe skały. Przepiękne zapierające w piersiach dech zdjęcia. Mały człowiek zawieszony gdzieś 700 metrów na skale w parku narodowym. Film pokazuje ekstremalny sport, jakim jest wspinaczka free solo, czyli wspinanie się po skałach bez zabezpieczenia liny, a zarazem portretuje człowieka, który się na coś takiego decydując każdym krokiem igra ze śmiercią. Wspaniałe zbliżenia kamery pokazują, że niemal ciągle wspinający się utrzymuje całe ciało w oparciu na wybrzuszeniu 1-2 centymetrów, aż trudne do uwierzenia. Zresztą trudno to nazwać decyzją, raczej jest to zew, wewnętrzna potrzeba. Trudne to do wyjaśnienia, to tak jak potrzeba wspinaczki u alpinistów. Film na pewno daje sporo pod tym względem do myślenia, a jednocześnie potrafi też stworzyć napięcie związane z konkretnym wyzwaniem, Alex wchodzi bowiem na El Capitan, czyli tysiącmetrowej wysokości pionową skałę, której dotychczas nikt nie zdobył w stylu free solo.
środa, 12 lutego 2020
Robert Walser "Dziwne miasto"
Tak jak łuski jeziora mienią się w promieniach słońca, tak samo mieni się wieloma odcieniami, barwami, kontekstami proza Roberta Walsera. Jest to proza niezwykle oryginalna. Daremnie szukać w niej zwyczajnej fabuły. Prędzej porównać ją można do impresji, do pejzaży i portretów. Walser potrafi w niezwykły sposób przechodzić od sensu do sensu, od znaczenia po nitce potoczystych, bogatych w przymiotniki zdań do znaczenia. Nie da się tej prozy czytać jednym ciągiem, należy ją dawkować, smakować, delektować się zachodzącymi w niej zmianami, woltyżerką słów, pięknem i poetycznością, obok pospolitości i zwyczajności ludzkich spraw i dążeń. Raz jest baśniowa, magiczna, surrealistyczna, innym razem życiowa, błaha, ale zawsze precyzyjna, trafna, esencjonalna. Zadziwia balansowanie na granicy psychologii i fantazji. Niezwykłość Walsera polega na jego bogactwie stylistyczno-gatunkowym, zmieniają się zabarwienia zarówno języka, jak i formy w obrębie krótkiego opowiadania, a raczej nie opowiadania, a krótkiej kompozycji prozą. Czytając te brylantowe miniatury, nie zawsze ważna jest w nich treść, ale droga, którą prowadzi budowa zdań i użytych w nich słów. To prawdziwa rozkosz czytając zestawiać je ze sobą. Czytanie ich przypomina wodzenie ręką po naszyjniku z pereł na nagim kobiecym torsie. Ech, ci outsiderzy literatury potrafili tworzyć takie niezwykłe cuda, trudne do zestawienia z czymś innym. Nie bez przyczyny Walser zachwycał Kafkę, Musila i Canettiego. Więcej superlatyw nie potrafię z siebie wydobyć w chwilę po zakończeniu lektury (piszę na gorąco), ponieważ zaparło mi dech w piersiach...
Osobne pochwały należą się tłumaczowi, pani Małgorzacie Łukasiewicz. Tłumaczenie jest doskonałe! Wprawdzie nie mam możliwości porównania z oryginałem, ale twierdzę tak na podstawie mojej intuicji, braku wyraźnych zgrzytów w trakcie lektury, zestawienia ze stylem Franza Kafki, który inspirował się Robertem Walserem, a jest w tłumaczeniu mocno wyczuwalny.
Osobne pochwały należą się tłumaczowi, pani Małgorzacie Łukasiewicz. Tłumaczenie jest doskonałe! Wprawdzie nie mam możliwości porównania z oryginałem, ale twierdzę tak na podstawie mojej intuicji, braku wyraźnych zgrzytów w trakcie lektury, zestawienia ze stylem Franza Kafki, który inspirował się Robertem Walserem, a jest w tłumaczeniu mocno wyczuwalny.
czwartek, 16 stycznia 2020
Pomyłka Rybczyńskiego
To jest cytat pochodzący z książki Andrzeja Stasiuka "Tekturowy samolot". Nie mogę się zgodzić z Rybczyńskim, że to stanie się nie za naszego życia, to się już dzieje. Coraz więcej komputerów, efektów, coraz mniej ludzi i ludzkich spraw, coraz więcej czarno-białych rozgraniczeń, coraz mniej odcieni. Coraz więcej brutalnej przemocy. Współczesne kino, dokąd zmierzasz?
niedziela, 12 stycznia 2020
John Berger "G."
Powieść złożona z wielu elementów, które spajają się ze sobą, jednak jedyną spójność, jaką osiągają, jest ludzka egzystencja, a w niej zmieścić może się wszystko. Stąd wrażenie przypadkowości zdarzeń. Formą powieści jest opowieść o życiu, a nawet o jego prapoczątkach, Berger zaczyna bowiem snuć swą opowieść od romansu matki bohatera z jego ojcem. G., główny bohater, dorasta, podróżuje, wiedzie życie lekkoducha i Don Juana. Życie jego to przeciwne sobie żywioły w nieustającym zmaganiu. Bogactwo kontra bieda, miłość kontra pożądanie, interes kontra niepokoje społeczne, partykularyzm kontra interesy narodowe, pokój kontra wojna. Na przykładzie G. upada na oczach czytelnika burżuazja, do głosu dochodzi robotnik, a po nim obywatel pod jarzmem obcego państwa. G. zdaje się być nieświadomy sił, które właśnie powstają i jak marionetka po omacku zmierza do osobistych celów, podczas gdy rośnie nacjonalizm, oczekuje się wybuchu wojny, szpicle zapełniają ulice, tajne organizacje wietrzą swój czas. G. w tym czasie szykuje zemstę na mężu niedoszłej kochanki... Staje się postacią tragiczną i komiczną, co doprowadza go do Kafkowskiego końca. Powieść zaczyna się jak proza z drugiej połowy XIX wieku, po czym Berger zaczyna stosować nowocześniejsze środki wyrazu, co nadaje książce znamiona oryginalności. Podobnie zresztą jak w przypadku jej bohatera, u którego pożądanie mieszało się z interesem, Berger miesza pospolitość ze wzniosłością. Koncentruje się niestety nadmiernie - ale czy nie taki miał być bohater? - na erotyzmie, z drugiej strony opisując rozruchy na tle społecznym i narodowym, jak gdyby kładąc nacisk na wymieszanie interesów jednostki i tłumu, owa koncentracja posiada swój cel, jeśli nie jest to fundamentalna oś całości, a mianowicie wskazuje na fatum G., na przyczynę jego postępowania, ukazuje motyw, którym się kieruje, tym samym uwydatniając kierunek, do którego zmierza (owe Kafkowskie wspomniane już przeze mnie zakończenie). Absurd życia i absurd śmierci, to tyle, co łączy dzień pierwszy z dniem ostatnim. To, co znajduje się pomiędzy to próba życia na własny rachunek i na swój sposób, płynąc z falą i będąc równocześnie nieświadomym, dokąd ta fala zmierza.
poniedziałek, 6 stycznia 2020
160. "Pieśń miłości" (1930)

"La canzone dell'amore", reż. Gennaro Reghelli (Włochy, 1930) Kocham takie filmy. Los kieruje postępowaniem bohaterów, niezrozumiała duma prowadzi do nieporozumień, bo nie pozwala na wyjaśnienia, i popycha w stronę krawędzi. Pięknie jest w tym filmie pokazane, jak kobieta potrafi wyrzec się kariery dla większego szczęścia. A szczęściem tym jest mały niemowlak, braciszek, którego osierociła matka. Lucia wychowuje go jak własnego syna i obdarza go wielką miłością. To jest przecudne w tym filmie. Kilka wspaniałych scen z dzieckiem budzą radość w sercu. Pokazana jest też w "Pieśni miłości" ludzka dobroć. Uosabia ją gospodyni, u której Lucia znajduje po powrocie z braciszkiem z domu rodzinnego do Rzymu schronienie, a raczej przytulny kąt i życzliwą duszę. Stylistyka filmu jest oczywiście typowa dla lat 30-tych i nie należy oczekiwać tego, co w kinie pojawiło się kilka dekad później, na przykład nieuczesanych włosów u zarobionej mamy, takie rzeczy są sugerowane i każdy chyba wie, co oznacza posiadanie dziecka. Braciszek sika na suknię siostry i to wystarczy. Mnie to nie przeszkadza. Otwarcie filmu jest radosne, pogodne, wręcz sielankowe. Kamera przemierza słoneczne ulice Rzymu, a zza kadru słyszymy pieśń miłosną do Lucii. Ta pieśń wykonywana jest w ogrodzie restauracji przez Enrico. Lucia kocha się z wzajemnością z tym obiecującym kompozytorem. W gronie przyjaciół świętują przy winie, śpiewając radosne pieśni i bawiąc się wesoło. Enrico musi wyjechać na tournée, Laura zostaje w Rzymie. Tam jednak dopada ją depesza o śmierci matki, podczas nieobecności w mieście Enrica odwiedza rodzinne strony i dowiaduje się o istnieniu osieroconego braciszka. Tyle z fabuły, więcej nie zdradzę. Po promiennym otwarciu, w nastrój filmu wkrada się niepokój i proza życia. Zakończenie jest dramatyczne, na szczęście nie takie, jakiego się obawiałem. Na koniec miałem wilgotne oczy. Trzy sekwencje w filmie są dla mnie interesujące. Zawsze szukam w filmach takich scen, których wcześniej nigdy nie widziałem. W "Pieśni miłości" są takie dwie. Pierwsza to Laura ucząca chodzić Nini (tak nazywa się braciszek) chodzić po krawędzi okrągłego stołu, a kamera z przeciwnej strony wraz z nimi obraca się dookoła stołu. Cudne. Druga to rejestracja piosenki na potrzeby płyty w tamtych czasach. Nigdy wcześniej nie widziałem próby nagrania piosenki w studio ani w latach 20-tych, ani dekadę potem. Ostatnia sekwencja jest wręcz psychodeliczna, pokazuje bowiem panoramę miasta w ciągłej deformacji z każdej strony, na dodatek z użyciem podwójnej ekspozycji. Ów zabieg oddaje stan wewnętrzny Lucii w danym momencie i potęguje niepokój, który wtedy właśnie osiąga w całym filmie swe apogeum. Dodać należy, ze "Pieśń miłości" jest pierwszym włoskim filmem dźwiękowym, ale nie ma w nim jak w doskonałym "M" Fritza Langa bezliku dźwięków codziennego życia, jest za to sporo muzyki. Te wczesne dźwiękowe filmy już tak mają, że upajają się bez umiaru nowymi możliwościami. Dla takiego miłośnika muzyki jak ja, nie jest to żadna niedogodność, a wręcz przeciwnie. To chyba tyle z mojej strony na temat tego filmu.
piątek, 3 stycznia 2020
159. "Braciszek" (1927)
"The Kid Brother", reż. Ted Wilde i inni (USA, 1927)
W niemej komedii było tak, że fabuła bywała mniej lub bardziej sztampowa, za to komicy prześcigali się w gagach. Gagi to sól i esencja niemej komedii, fabuła o tło. Śmiałem sie niemal przez cały film. Były momenty bardziej pospolite (kopniaki) i wyrafinowane (żegnanie się z dziewczyną wspinając się na drzewo), ale nie było ani przez chwilę współczesnej trywialnej żenady na temat wydalania i torsji (głównie made in USA). Dodać należy jeszcze, że nie ma w tym filmie ani jednego tricku komputerowego... Istotny był pomysł i zaskoczenie, a nie nie-rzeczywistość wirtualna. Pościg z małpką musiał opierać się na tresurze, ale zwierzątko zagrało doskonale i było w stu procentach prawdziwe, żaden grafik przy nim nie majstrował. Zdumiewające. Powrót do mistrzów starego kina jest jak picie klarownie czystej wody prosto ze źródła. To prawdziwa przyjemność. Harold Lloyd, trzeci wielki komik po Chaplinie i Keatonie (a byli przecież jeszcze Stan Laurel i Oliver Hardy - Laurel, jak wiadomo, przypłynął do USA z Londynu na tym samym statku co Chaplin w 1914 roku, a po nich bracia Marx) gra tu najmniej słynnego braciszka w słynnym na cały kraj klanie szeryfa. Zawsze w cieniu braci, sprytem pokonuje przeciwności i radzi sobie w trudnych sytuacjach także odwagą i fizyczną sprawnością, chociaż wygląda zawsze na zakompleksionego inteligencika w okularach. Można powiedzieć, że w filmie wydostaje się spod pantofla ojca i braci, by stanowić o swoim losie, a w finale dokonać heroicznego czynu (nie zdradzę jakiego, ale proszę pamiętać, że fabuła w niemej komedii gra drugoplanową rolę). Gra idzie o honor rodziny, o rękę pięknej dziewczyny i o uwierzenie w samego siebie...
wtorek, 31 grudnia 2019
158. "Najlepszy" (2017)
"Najlepszy", reż. Łukasz Palkowski (Polska, 2017) Film jest oparty na historii Jerzego Górskiego, który wydźwignął się z nałogu narkomanii i został zwycięzcą hardcorowego triatlonu Double Iron Triathlon w 1990 roku. Świetny film, brawurowa rola Gierszała, świetna Cielecka, Jakubik, Gajos... "Nie myśl, że jeśli wdrapałeś się na śmietnik, jesteś gotowy na Himalaje". Muzyka to instrumentalny motyw z "Child in Time" Purpli oraz... No właśnie, w napisach nie ma takiej informacji, a ja ciągle słyszałem zagrywkę z "Listu do M." Dżemu, co by miało sens z uwagi na treść filmu i powiązane z nią losy wokalisty zespołu, Ryska Riedla. Może był to tylko cytat, a może tyle nut wystarczy, żeby ni być posądzony o plagiat? Filmu nie psują nawet drobne niedociągnięcia jak basen, jakiego za czasów PRL-u nigdzie nie było, albo bokobrody bohaterów pod koniec lat 80-tych, jakie noszono niemal dwie dekady wcześniej. Oczywiście znam takich, którzy za to już zdyskredytowali film, bo jak śmieli, bo polski, bo dialogi, bo sztuczny; "tym panom już dziękujemy" :) W zachodnich filmach ze scenografią też różnie bywa, a ostatnio z komputerową sztucznością to istna powódź już, nad tym trzeba zacząć bić w dzwony, nie nad oryginalnym i swojskim wypowiadaniem ról przez polskich aktorów. Jeżeli ktoś zamerykanizowany sądzi, że wszystko musi być zrównane do "holyłódzkiego" wzorca, to tkwi w poważnym błędzie. Wolność nie polega na uleganiu dyktatom, a wręcz przeciwnie, na robieniu swojego wbrew nim. Ot taka zapomniana prawda w dzisiejszych czasach, w których za niewygodne prawdy się banuje i broń Boże nie wolno ich wypowiadać nawet w ogólnej formie, bo się może ktoś obrazić... Taka dygresja wyszła, ale dobrze, bo się myśli i widzi przy okazji filmu i nie tylko.
sobota, 7 grudnia 2019
Irwin Shaw „Młode lwy”

„Młode lwy” Irwina Shawa ukazały się drukiem w 1948 roku. To, co zdumiewa od początku lektury, to gruntowny wgląd autora w tematykę. Przestaje to dziwić, kiedy sięgniemy po biografię Shawa. Wówczas okażę się, że pisarz służył w czasie wojny w armii i był siłą rzeczy świadkiem wojennego „teatru". A jednak zdumiewa nadal rozległość wiedzy autora o faktach, które obecnie są dostępne w pigułce w Internecie, w 1948 roku nie były jednak aż tak oczywiste i powszechnie znane. To jedna z najlepszych znanych mi książek o tematyce wojennej, obok powieści Remarque'a i książki „Życie i los” Wasilija Grossmana. Tego ostatniego nie przywołuje zresztą bez przyczyny, gdyż powieść Rosjanina posiada podobną konstrukcję do „Młodych lwów”, a mianowicie w symultaniczny sposób pokazuje obie strony konfliktu. Ów zabieg jest u Shawa zasadny także w tym sensie, że prowadzi do finałowej kulminacji, a więc posiada funkcję potęgującą dramatyzm.
Powieść koncentruje się na pokazaniu ludzkich losów w obliczu wojny. Bohaterów poznajemy jeszcze przed wybuchem konfliktu, wiemy wiele o ich życiu, przekonaniach, związkach z kobietami, znamy ich charaktery. Obserwujemy przemiany wewnętrzne, wahania, krzepnięcie pod gradem śmiercionośnych kul. Żołnierzom armii Stanów Zjednoczonych mamy także okazje przyjrzeć się w obozie przygotowawczym na Florydzie. Nie jest to bez znaczenia, gdyż tu właśnie Shaw pokazuje antysemityzm Amerykanów z Południa. Noah jest przez nich nękany, a jego wina jest raczej niewspółmierna do wymierzonej mu przez społeczność kary. Trudno oprzeć się wrażeniu krytyki takiej postawy; Shaw zatem nie koncentruje się wyłącznie na wojnie, opisuje ludzką zdolność do okrucieństwa w szerszym kontekście. Nie ma w powieści denerwującego patosu i rzeźbienia w brązie. Jest ludzko, arcyludzko... I nieludzko, arcynieludzko.
„Młode lwy” czytałem po raz wtóry, po kilku dekadach od mojego pierwszego zetknięcia się z tą książką. Wiele rzeczy zapomniałem, wiele — okazało się — bardzo dobrze pamiętam. To doskonale świadczy o sile sugestii sążnistej powieści Shawa. Nie ma w niej łatwych rozwiązań, rażących uproszczeń, czarno-białych charakterów, nie ma bohaterskości, patosu, jest trud, pot, krew i są łzy. Debiut Shawa to książka dogłębna, rozległa, ważna, dramatyczna, miejscami nawet — mimo że jest fikcją — reporterska, w sensie precyzji i trafności opisu zdarzeń i wglądu w fakty. Czyta się ją z zapartym tchem, gdyż Shaw potrafi zająć bez reszty czytelnika losami swoich bohaterów, niezależnie po której stronie konfliktu się znaleźli. Z jednej strony jest świadomy nieuchronności udziału w tej brudnej wojnie wojsk USA, z drugiej piętnuje ją i krytykuje, nie siląc się właściwie na analizę przyczyn, do krytyki wystarczy mu jej niepojęte okrucieństwo i ludobójstwo na niewyobrażalną skalę. Chwalebny humanizm, który dziś niejednemu przydałby się w obliczu trwających od trzech dekad wojen na Bliskim Wschodzie. To jednak już całkiem inna historia, ta współczesna obojętność sytych ludzi wobec okropieństw współczesnych wojen, które rzekomo są prowadzone dla demokracji i wolności (18 lat okupacji Afganistanu)...
Zachęcam do lektury „Młodych lwów”, to kawał doskonałej literatury.
Subskrybuj:
Posty (Atom)