niedziela, 12 stycznia 2020
John Berger "G."
Powieść złożona z wielu elementów, które spajają się ze sobą, jednak jedyną spójność, jaką osiągają, jest ludzka egzystencja, a w niej zmieścić może się wszystko. Stąd wrażenie przypadkowości zdarzeń. Formą powieści jest opowieść o życiu, a nawet o jego prapoczątkach, Berger zaczyna bowiem snuć swą opowieść od romansu matki bohatera z jego ojcem. G., główny bohater, dorasta, podróżuje, wiedzie życie lekkoducha i Don Juana. Życie jego to przeciwne sobie żywioły w nieustającym zmaganiu. Bogactwo kontra bieda, miłość kontra pożądanie, interes kontra niepokoje społeczne, partykularyzm kontra interesy narodowe, pokój kontra wojna. Na przykładzie G. upada na oczach czytelnika burżuazja, do głosu dochodzi robotnik, a po nim obywatel pod jarzmem obcego państwa. G. zdaje się być nieświadomy sił, które właśnie powstają i jak marionetka po omacku zmierza do osobistych celów, podczas gdy rośnie nacjonalizm, oczekuje się wybuchu wojny, szpicle zapełniają ulice, tajne organizacje wietrzą swój czas. G. w tym czasie szykuje zemstę na mężu niedoszłej kochanki... Staje się postacią tragiczną i komiczną, co doprowadza go do Kafkowskiego końca. Powieść zaczyna się jak proza z drugiej połowy XIX wieku, po czym Berger zaczyna stosować nowocześniejsze środki wyrazu, co nadaje książce znamiona oryginalności. Podobnie zresztą jak w przypadku jej bohatera, u którego pożądanie mieszało się z interesem, Berger miesza pospolitość ze wzniosłością. Koncentruje się niestety nadmiernie - ale czy nie taki miał być bohater? - na erotyzmie, z drugiej strony opisując rozruchy na tle społecznym i narodowym, jak gdyby kładąc nacisk na wymieszanie interesów jednostki i tłumu, owa koncentracja posiada swój cel, jeśli nie jest to fundamentalna oś całości, a mianowicie wskazuje na fatum G., na przyczynę jego postępowania, ukazuje motyw, którym się kieruje, tym samym uwydatniając kierunek, do którego zmierza (owe Kafkowskie wspomniane już przeze mnie zakończenie). Absurd życia i absurd śmierci, to tyle, co łączy dzień pierwszy z dniem ostatnim. To, co znajduje się pomiędzy to próba życia na własny rachunek i na swój sposób, płynąc z falą i będąc równocześnie nieświadomym, dokąd ta fala zmierza.
poniedziałek, 6 stycznia 2020
160. "Pieśń miłości" (1930)

"La canzone dell'amore", reż. Gennaro Reghelli (Włochy, 1930) Kocham takie filmy. Los kieruje postępowaniem bohaterów, niezrozumiała duma prowadzi do nieporozumień, bo nie pozwala na wyjaśnienia, i popycha w stronę krawędzi. Pięknie jest w tym filmie pokazane, jak kobieta potrafi wyrzec się kariery dla większego szczęścia. A szczęściem tym jest mały niemowlak, braciszek, którego osierociła matka. Lucia wychowuje go jak własnego syna i obdarza go wielką miłością. To jest przecudne w tym filmie. Kilka wspaniałych scen z dzieckiem budzą radość w sercu. Pokazana jest też w "Pieśni miłości" ludzka dobroć. Uosabia ją gospodyni, u której Lucia znajduje po powrocie z braciszkiem z domu rodzinnego do Rzymu schronienie, a raczej przytulny kąt i życzliwą duszę. Stylistyka filmu jest oczywiście typowa dla lat 30-tych i nie należy oczekiwać tego, co w kinie pojawiło się kilka dekad później, na przykład nieuczesanych włosów u zarobionej mamy, takie rzeczy są sugerowane i każdy chyba wie, co oznacza posiadanie dziecka. Braciszek sika na suknię siostry i to wystarczy. Mnie to nie przeszkadza. Otwarcie filmu jest radosne, pogodne, wręcz sielankowe. Kamera przemierza słoneczne ulice Rzymu, a zza kadru słyszymy pieśń miłosną do Lucii. Ta pieśń wykonywana jest w ogrodzie restauracji przez Enrico. Lucia kocha się z wzajemnością z tym obiecującym kompozytorem. W gronie przyjaciół świętują przy winie, śpiewając radosne pieśni i bawiąc się wesoło. Enrico musi wyjechać na tournée, Laura zostaje w Rzymie. Tam jednak dopada ją depesza o śmierci matki, podczas nieobecności w mieście Enrica odwiedza rodzinne strony i dowiaduje się o istnieniu osieroconego braciszka. Tyle z fabuły, więcej nie zdradzę. Po promiennym otwarciu, w nastrój filmu wkrada się niepokój i proza życia. Zakończenie jest dramatyczne, na szczęście nie takie, jakiego się obawiałem. Na koniec miałem wilgotne oczy. Trzy sekwencje w filmie są dla mnie interesujące. Zawsze szukam w filmach takich scen, których wcześniej nigdy nie widziałem. W "Pieśni miłości" są takie dwie. Pierwsza to Laura ucząca chodzić Nini (tak nazywa się braciszek) chodzić po krawędzi okrągłego stołu, a kamera z przeciwnej strony wraz z nimi obraca się dookoła stołu. Cudne. Druga to rejestracja piosenki na potrzeby płyty w tamtych czasach. Nigdy wcześniej nie widziałem próby nagrania piosenki w studio ani w latach 20-tych, ani dekadę potem. Ostatnia sekwencja jest wręcz psychodeliczna, pokazuje bowiem panoramę miasta w ciągłej deformacji z każdej strony, na dodatek z użyciem podwójnej ekspozycji. Ów zabieg oddaje stan wewnętrzny Lucii w danym momencie i potęguje niepokój, który wtedy właśnie osiąga w całym filmie swe apogeum. Dodać należy, ze "Pieśń miłości" jest pierwszym włoskim filmem dźwiękowym, ale nie ma w nim jak w doskonałym "M" Fritza Langa bezliku dźwięków codziennego życia, jest za to sporo muzyki. Te wczesne dźwiękowe filmy już tak mają, że upajają się bez umiaru nowymi możliwościami. Dla takiego miłośnika muzyki jak ja, nie jest to żadna niedogodność, a wręcz przeciwnie. To chyba tyle z mojej strony na temat tego filmu.
piątek, 3 stycznia 2020
159. "Braciszek" (1927)
"The Kid Brother", reż. Ted Wilde i inni (USA, 1927)
W niemej komedii było tak, że fabuła bywała mniej lub bardziej sztampowa, za to komicy prześcigali się w gagach. Gagi to sól i esencja niemej komedii, fabuła o tło. Śmiałem sie niemal przez cały film. Były momenty bardziej pospolite (kopniaki) i wyrafinowane (żegnanie się z dziewczyną wspinając się na drzewo), ale nie było ani przez chwilę współczesnej trywialnej żenady na temat wydalania i torsji (głównie made in USA). Dodać należy jeszcze, że nie ma w tym filmie ani jednego tricku komputerowego... Istotny był pomysł i zaskoczenie, a nie nie-rzeczywistość wirtualna. Pościg z małpką musiał opierać się na tresurze, ale zwierzątko zagrało doskonale i było w stu procentach prawdziwe, żaden grafik przy nim nie majstrował. Zdumiewające. Powrót do mistrzów starego kina jest jak picie klarownie czystej wody prosto ze źródła. To prawdziwa przyjemność. Harold Lloyd, trzeci wielki komik po Chaplinie i Keatonie (a byli przecież jeszcze Stan Laurel i Oliver Hardy - Laurel, jak wiadomo, przypłynął do USA z Londynu na tym samym statku co Chaplin w 1914 roku, a po nich bracia Marx) gra tu najmniej słynnego braciszka w słynnym na cały kraj klanie szeryfa. Zawsze w cieniu braci, sprytem pokonuje przeciwności i radzi sobie w trudnych sytuacjach także odwagą i fizyczną sprawnością, chociaż wygląda zawsze na zakompleksionego inteligencika w okularach. Można powiedzieć, że w filmie wydostaje się spod pantofla ojca i braci, by stanowić o swoim losie, a w finale dokonać heroicznego czynu (nie zdradzę jakiego, ale proszę pamiętać, że fabuła w niemej komedii gra drugoplanową rolę). Gra idzie o honor rodziny, o rękę pięknej dziewczyny i o uwierzenie w samego siebie...
wtorek, 31 grudnia 2019
158. "Najlepszy" (2017)
"Najlepszy", reż. Łukasz Palkowski (Polska, 2017) Film jest oparty na historii Jerzego Górskiego, który wydźwignął się z nałogu narkomanii i został zwycięzcą hardcorowego triatlonu Double Iron Triathlon w 1990 roku. Świetny film, brawurowa rola Gierszała, świetna Cielecka, Jakubik, Gajos... "Nie myśl, że jeśli wdrapałeś się na śmietnik, jesteś gotowy na Himalaje". Muzyka to instrumentalny motyw z "Child in Time" Purpli oraz... No właśnie, w napisach nie ma takiej informacji, a ja ciągle słyszałem zagrywkę z "Listu do M." Dżemu, co by miało sens z uwagi na treść filmu i powiązane z nią losy wokalisty zespołu, Ryska Riedla. Może był to tylko cytat, a może tyle nut wystarczy, żeby ni być posądzony o plagiat? Filmu nie psują nawet drobne niedociągnięcia jak basen, jakiego za czasów PRL-u nigdzie nie było, albo bokobrody bohaterów pod koniec lat 80-tych, jakie noszono niemal dwie dekady wcześniej. Oczywiście znam takich, którzy za to już zdyskredytowali film, bo jak śmieli, bo polski, bo dialogi, bo sztuczny; "tym panom już dziękujemy" :) W zachodnich filmach ze scenografią też różnie bywa, a ostatnio z komputerową sztucznością to istna powódź już, nad tym trzeba zacząć bić w dzwony, nie nad oryginalnym i swojskim wypowiadaniem ról przez polskich aktorów. Jeżeli ktoś zamerykanizowany sądzi, że wszystko musi być zrównane do "holyłódzkiego" wzorca, to tkwi w poważnym błędzie. Wolność nie polega na uleganiu dyktatom, a wręcz przeciwnie, na robieniu swojego wbrew nim. Ot taka zapomniana prawda w dzisiejszych czasach, w których za niewygodne prawdy się banuje i broń Boże nie wolno ich wypowiadać nawet w ogólnej formie, bo się może ktoś obrazić... Taka dygresja wyszła, ale dobrze, bo się myśli i widzi przy okazji filmu i nie tylko.
sobota, 7 grudnia 2019
Irwin Shaw „Młode lwy”

„Młode lwy” Irwina Shawa ukazały się drukiem w 1948 roku. To, co zdumiewa od początku lektury, to gruntowny wgląd autora w tematykę. Przestaje to dziwić, kiedy sięgniemy po biografię Shawa. Wówczas okażę się, że pisarz służył w czasie wojny w armii i był siłą rzeczy świadkiem wojennego „teatru". A jednak zdumiewa nadal rozległość wiedzy autora o faktach, które obecnie są dostępne w pigułce w Internecie, w 1948 roku nie były jednak aż tak oczywiste i powszechnie znane. To jedna z najlepszych znanych mi książek o tematyce wojennej, obok powieści Remarque'a i książki „Życie i los” Wasilija Grossmana. Tego ostatniego nie przywołuje zresztą bez przyczyny, gdyż powieść Rosjanina posiada podobną konstrukcję do „Młodych lwów”, a mianowicie w symultaniczny sposób pokazuje obie strony konfliktu. Ów zabieg jest u Shawa zasadny także w tym sensie, że prowadzi do finałowej kulminacji, a więc posiada funkcję potęgującą dramatyzm.
Powieść koncentruje się na pokazaniu ludzkich losów w obliczu wojny. Bohaterów poznajemy jeszcze przed wybuchem konfliktu, wiemy wiele o ich życiu, przekonaniach, związkach z kobietami, znamy ich charaktery. Obserwujemy przemiany wewnętrzne, wahania, krzepnięcie pod gradem śmiercionośnych kul. Żołnierzom armii Stanów Zjednoczonych mamy także okazje przyjrzeć się w obozie przygotowawczym na Florydzie. Nie jest to bez znaczenia, gdyż tu właśnie Shaw pokazuje antysemityzm Amerykanów z Południa. Noah jest przez nich nękany, a jego wina jest raczej niewspółmierna do wymierzonej mu przez społeczność kary. Trudno oprzeć się wrażeniu krytyki takiej postawy; Shaw zatem nie koncentruje się wyłącznie na wojnie, opisuje ludzką zdolność do okrucieństwa w szerszym kontekście. Nie ma w powieści denerwującego patosu i rzeźbienia w brązie. Jest ludzko, arcyludzko... I nieludzko, arcynieludzko.
„Młode lwy” czytałem po raz wtóry, po kilku dekadach od mojego pierwszego zetknięcia się z tą książką. Wiele rzeczy zapomniałem, wiele — okazało się — bardzo dobrze pamiętam. To doskonale świadczy o sile sugestii sążnistej powieści Shawa. Nie ma w niej łatwych rozwiązań, rażących uproszczeń, czarno-białych charakterów, nie ma bohaterskości, patosu, jest trud, pot, krew i są łzy. Debiut Shawa to książka dogłębna, rozległa, ważna, dramatyczna, miejscami nawet — mimo że jest fikcją — reporterska, w sensie precyzji i trafności opisu zdarzeń i wglądu w fakty. Czyta się ją z zapartym tchem, gdyż Shaw potrafi zająć bez reszty czytelnika losami swoich bohaterów, niezależnie po której stronie konfliktu się znaleźli. Z jednej strony jest świadomy nieuchronności udziału w tej brudnej wojnie wojsk USA, z drugiej piętnuje ją i krytykuje, nie siląc się właściwie na analizę przyczyn, do krytyki wystarczy mu jej niepojęte okrucieństwo i ludobójstwo na niewyobrażalną skalę. Chwalebny humanizm, który dziś niejednemu przydałby się w obliczu trwających od trzech dekad wojen na Bliskim Wschodzie. To jednak już całkiem inna historia, ta współczesna obojętność sytych ludzi wobec okropieństw współczesnych wojen, które rzekomo są prowadzone dla demokracji i wolności (18 lat okupacji Afganistanu)...
Zachęcam do lektury „Młodych lwów”, to kawał doskonałej literatury.
piątek, 25 października 2019
157. "Czyste szaleństwo" (1941)
"Hellzapoppin'" (reż. H.C.Potter, USA 1941)
Polski tytuł oddaje doskonale ducha filmu. Film jest szalony, a jak na rok powstania, to bardzo nowatorski, wiele elementów w nim zawartych później, w epoce new age, stało się kanonicznymi, jak atoironia, zabawa z widzem, doskonała muzyka, mrużenia oka do widza, zabawa konwencjami, to wszystko jest w tym filmie. Slapstikowy humor, obok wielu gier słownych lub gier słowno-obrazowych. To jeden wielki ciąg śmiesznych sekwencji, które składają się na wątłą fabułę (próba stworzenia musicalu, który jest kręcony jako film, jest cofani obrazu, zatrzymywanie, zabawa obrazem, no nie będę zdradzać, film jest na youtube), którym blisko do najlepszych komików z Chaplinem, Keatonem i braćmi Marx na czele. Ci ostatni chyba są najbliżej, zważywszy na sporą dawkę surrealistycznego humoru oraz zabawę muzyką. To jeszcze nie koniec, film jest wystawnym musicalem, z tańcami, pływaniem synchronicznym w basenie i z rewią, przeplatany lapidarnymi piosenkami. Aż dziw, ze o "Hellzapoppin'" nie ma wzmianki w Historii kina pana Lubelskiego, bo film jak na tamte lata jest w duchu Monty Pythona nawet, a w każdym razie jest na tyle oryginalny, ze wart byłby wspomnienia w drugim tomie wzmiankowanego dzieła "Kino klasyczne".
środa, 7 sierpnia 2019
Hermann Broch „Śmierć Wergilego”
Po odbyciu wymarzonej podróży przez Grecję śladami Homera Wergiliusz wraca do ojczyzny na jednym z okrętów, które składają się na flotyllę cesarza Oktawiana Augusta. Poeta jest niesiony przez miasto Brundyzjum w lektyce, duch jego jest nieświadomy, a stan ciała wskazuje na poważne niedomaganie. Podczas wędrówki z portu do pałacu, Wergilemu uchyla się kurtyna rzeczywistości i raptem staje w obliczu niespokojnego, brutalnego, wulgarnego tłumu obywateli Cesarstwa Rzymskiego. Wergiliusz doznaje szoku; takiego imperium dotychczas nie znał. Jego pierwszą reakcją jest zwątpienie w to, co dotychczas robił, w sens poezji. Postanawia zniszczyć „Eneidę"...
Hermann Broch stworzył monumentalna powieść, rzecz można śmiało, że to drugi „Ulisses". Potoczyste, kaskadowe, długie zdania, akapity na kilka stron, monologi wewnętrzne, strumień świadomości, alegoryczny, symboliczny język, niemal brak dialogów, chociaż powieść Brocha jest jednym wielkim dialogiem między poetą i cesarzem. Kwestie, które wypowiadają, zdają się nie kończyć, falują, drgają, modyfikują się, gdyż „Śmierć Wergilego" nie jest czystą powieścią, jest rozpisanym na ponad sześćset stron poematem prozą. Nie zawsze wiadomo, co Broch chciał przekazać, trzeba często napinać uwagę, wzmagać koncentrację, a i to nie zawsze pomaga, bo przecież poezja nigdy nie będzie dosłownym sensem, należy ulec, poddać się frazie i płynąć, płynąć.
Należy teraz zaznaczyć, że na tym nie kończy się warstwa werbalna książki. Jest to bowiem nie tylko proza, poezja, poemat, traktat filozoficzny, ale jest to także muzyka, melodia, symfonia. Przyznają się, że wiele fragmentów tej książki nie przeczytałem, ja je wyśpiewałem. Piękna muzyczna fraza polskiego przekładu (podziękowania dla Marii Kureckiej i Witolda Wirpszy) podobno nawet w części nie oddaje melodyczności oryginału... Pozbawiony porównania cieszę się z tego, co mam; i tak jest pięknie, bo czas spędzony na śpiewaniu tej książki uważam za moment wyjątkowy, taki dotknięcie wyższego świata i rozszerzenie horyzontu o trudno dostępne, nieznane wcześniej rejony.
Dialog między Oktawianem i Wergiliuszem to potyczka (?) dwóch postaw. Znak zapytania ma sugerować, czy Wergili nie jest w niej na pozycji przegranej, a przynajmniej, że nie jest to rozmowa równego z równym. Jego postanowienie zniszczenia „Eneidy” nosi znamiona sprzeciwu wobec władzy absolutnej, którą dysponował i był jej całkowicie świadomy Oktawian. Wprawdzie obaj wielcy mężowie uważali się za przyjaciół i obdarzali się wzajemnym szacunkiem, to jednak cesarz zawsze był cesarzem, reprezentantem imperium, o którego korzyściach nie mógł przestać myśleć. Z tego też względu Oktawian sprzeciwie się spaleniu „Eneidy". Interes państwa. Nie będę opisywał argumentów użytych w dyskusji przez obie strony; każdy wie, że „Eneida” przetrwała. Mogę tylko zdradzić, że stało się tak kosztem uwolnienia niewolników Wergiliusza, co jako gest na pewno mogło coś sugerować cesarzowi, którego państwo oparte było na niewolnictwie, przypuszczam jednak, że była to kropla, która zatonęła w ogromie oceanu.
Istotą „Śmierci Wergilego” nie jest jednak społeczny kontekst, władza cesarska, czy niezadowolenie obdartego i niespokojnego tłumu, lecz sztuka. Jej cel, rola, potrzebność, funkcja. Okazuje się, że odmienne stanowiska Wergiliusza i Augusta ukazują odmienne punkty jej odbioru. Nie jest to zresztą żadna odkrywcza koncepcja; władca widzi korzyści sztuki dla państwa i dlatego tak obstaje przy jej uratowaniu od płomieni (czyż nie przychodzi od razu na myśl ostatnia wola Franza Kafki?), twórca, który popadł w zwątpienia i przestał wierzyć w celowość kreacji, poniechał troski o własne dzieło i postanowił je unicestwić, ponieważ jego punkt widzenia jest indywidualny. Jaka jest wartość słowa pisanego, to chyba jedno z głównych zagadnień „Śmierci Wergilego".
Awangardowa, eksperymentalna, pełna poezji książka Hermanna Brocha to jego magnum opus. Zaczął zresztą z dużego C, od wspaniałej powieści „Lunatycy” i konsekwentnie kreował swoją karierę aż do momentu dramatycznego i kryzysowego, do aresztowania przez faszystów. Broch miał szczęście, został uratowany między innymi dzięki staraniom Jamesa Joyce'a. Można zatem rzecz, ze Joyce nie tylko zainspirował Brocha swoim „Ulissesem”, ale nieświadomie umożliwił napisanie „Śmierci Wergilego”, pomagając ratować go z rąk hitlerowskich oprawców. Można chyba rzec, że postawa Joyce'a wobec Brocha przypomina starania Oktawiana o ocalenie „Eneidy". Starania o ocalenie słowa, o ratunek dla wiedzy, wartości, wyższych idei. Czas pokazał, że rację miał Oktawian, a wieki milczą na temat ceny, jaką trzeba było zapłacić.
poniedziałek, 5 sierpnia 2019
Martin Pollack „Po Galicji”
Zawsze, gdy słyszę lub czytam słowo „podróż”, budzą się we mnie uczucia i konotacje. Słowo to jest dla mnie rodzajem magicznego klucza. Takie tytuły jak „Reminiscences of a Journey To Lithuania” Mekasa, „Podróż na Wschód” Hessego, „Winterreise” Schuberta, „L'Invitation au voyage” Germaine Dulac czy płyta zespołu Nektar „Journey To The Centre of The Eye”, a właściwie ich brzmienie, zawsze wywoływały we mnie rodzaj tęsknoty za podróżą i melancholii, że siedzę w domu, a nie w pociągu, tęsknoty za pieszym przebywaniem traktów i zwiedzaniem miasteczek. Taką podróżą bez konieczności wychodzenia z domu, a nawet bez uruchomiania wehikułu czasu jest „Po Galicji” Martina Pollacka. Pełny tytuł książki pewnie wiele powie miłośnikom podróży, powrotów w czasie, wyznawcom tajemniczych krain ukrytych w mrokach przeszłości, także wielbicielom oryginalnego reportażu, a brzmi on: „Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma". Wszystko już jasne?
Pollack zaczyna swą podróż w Tarnowie, a miejsce akcji będzie się zmieniać w miarę przesuwania się jej na Wschód, także czas akcji osadzony gdzieś w końcu XIX i początku XX wieku ulegać będzie modyfikacjom. Podróż potrwa tyle, ile czasu poświęci jej czytelnik, a zaprawdę warto się powstrzymać od galopowania po zdaniach, warto się zamyślić i przysłuchać melodiom zdań Pollacka, które opowiadają o byłym-niebyłym świecie, na wpół legendarnym, a wpół fantastycznym, na wpół realnym; wiem, wiem... matematyka się tu nie zgadza, ale tu dotykamy czegoś głębszego od królowej nauk, mistycznego, nierealnego świata rzeczy i spraw, egzystencji i wydarzeń, miasteczek i wąwozów osadzonych w tak samo legendarnym, tak samo zapomnianym, jak tez tak samo wzbudzającym tęsknotę Królestwie Galicji i Lodomerii oraz Księstwie Bukowiny. Wiecie już, o co chodzi?
Autor podróży i zarazem podróżnik zatrzymuje się na kolejnych stacjach. Każda stacja oznacza, że znajduje się, kiedy tylko opuści się mury dworca, skupisko ludzkie, miasteczko, miasto, wieś, gdzie trysnęła ropa. Z każdym z tych miasteczek wiąże się jakaś historia, a to historia zbójnika, a to historia rabina, a to historia kupca... Pollack akcentuje wielonarodowość tych terenów, współżycie ludzi o odmiennych wyznaniach, pochodzeniu, państwowości (chociaż wówczas wszystko to leżało w granicach cekanii), wykształceniu, światopoglądzie, poziomie. Zdaje się, że każdy rozdział zaczyna się od powielenia poprzedniego: „Tor biegł łagodnymi zakolami, wśród płaskich pagórków przedgórza karpackiego [...]” (M. Pollack: Po Galicji, Wołowiec 2017, s. 65), po którymś rozdziale czytelnik ulega deja vu, jednak okazuje się, jak każde miasteczko wyróżniało się czymś od pozostałych i nawet jeśli podróżny opuszczający dworzec w Stryju nie miał pojęcia o Nathanie Samuely, to książka Pollacka skrupulatnie odnotowuje jego istnienie i czyny, którymi się zasłużył, a raczej to, czego dokonał, nie pomijając także faktu, że w Stryju po przeprowadzce z Drohobycza zamieszkała rodzina Wierzyńskich wraz z synem Kazimierzem. Znacie?
Okazuje się, że w każdym miasteczku wychowywał się, żył, tworzył, pochodził z niego jakiś znany lub dziś już zapomniany pisarz, poeta, rabin. W każdym rozdziale Pollack cytuje fragmenty tekstów, które opisują mityczną krainę dzieciństwa i młodości. A nazwiska są to dosyć znane: Schulz, Wierzyński, Vincenz, Franco, Roth, Wittlin, króluje w „Po Galicji” nad nimi przewodnik, niczym Wergiliusz u Dantego, u Pollacka jest nim Karl Emil Franzos, który stworzył dzieło opisujące regiony, z którymi pokrywają się zainteresowania Pollacka i z których sam autor pochodził, o znamiennym tytule „Z pół-Azji".
Pollack stworzył na niewielu stronach dość wnikliwy i wszechstronny obraz Galicji i Bukowiny. Poznajemy ceny w restauracjach, fach woziwodów, naturę Hucułów, architekturę Czerniowic, degradacje kupiectwa w Drohobyczu i wiele innych faktów, zdarzeń i lokalnych mitów. Czyta się znakomicie, potoczyście podróżuje przez kolejne zdania opisujące miasteczka i ich mieszkańców w świecie, którego już nie ma — jak wskazuje tytuł oraz ich mieszkańców wraz ze zwyczajami. Autor „Po Galicji” opisuje krainę wspólnej egzystencji, umiarkowanej tolerancji, zgody na odmienność przekonań. Być może jest to obraz nieco idealizowany, czasem podkolorowany jak stare pocztówki i fotografie, cóż jednak począć, skoro intencja autora jest szlachetna i wobec obecnie rodzących się antagonizmów ów dawny świat jawi się jako nie tylko idylla, czy też lokalny raj, ale stanowi on przykład dla współczesnego człowieka, jak żyć w zgodzie i pięknie se różnić. Macie ochotę na wyruszenie w tę podróż?
wtorek, 23 lipca 2019
Emmanuel Bove „Moi przyjaciele” (1924)
Krótka, zwięzła, treściwa powieść Bove'a. Akcja toczy się tuż po Pierwszej Wojnie Światowej w Paryżu. Bohaterem jest weteran tej wojny, Victor Baton, bezrobotny, pobierający rentę wojenną, młody człowiek, który jest nieśmiałą, zamknięta w sobie, myślącą osobą. Jego celem jest odnalezienie bratniej duszy, przyjaciela, dzięki któremu Victor wyzwoliłby się ze swojej samotności. Wędruje więc paryskimi ulicami i szuka okazji do zaprzyjaźnienia się z kimś. Poznaje szereg osób, ale z kart powieści bije ogromna przepaść między wyobrażeniem Victora o przyjaźni a realiami, w których się znajduje. Jego fałszywe wyobrażenie o przyjaźni sprawia, że postępuje dosyć naiwnie, często zbyt pochopnie, zbyt szybko angażując się uczuciowo. Spotkania z potencjalnymi „przyjaciółmi” Victora opisane są w formie autonomicznych rozdziałów, które łączy wyłącznie postać narratora, czyli Victora Batona. Luźna forma powieści nadaje jej nieco filmowy charakter, coś w rodzaju kilku epizodów opowiadających odrębne historie połączone tylko bohaterem. Każda z tych opowieści jest małym opowiadaniem, historyjką z wyraźnym zakończeniem. Cechą charakterystyczną prozy Bove'a jest z pomocą klarownego, precyzyjnego języka przywoływanie mnóstwa szczegółów; autor skupia się na drobiazgach i z lubością opisuje je, na przykład kiedy kładzie się spać, Victor zwraca uwagę, na to, czy jego ucho nie zagięło się, przylegając do poduszki. Ta skłonność do detalu nie jest jednak przesadzona, czyni za to prozę Bove'a zmysłową, gdyż Baton poddaje się wielu doznaniom wzrokowym i dotykowym, najczęściej błahym, zawsze jednak takim, które dotyczyć mogą każdego. Victor cierpi nędzę, ale stara się być porządnym człowiekiem. Bove zadbał nie tylko o doznania zmysłowe swojego bohatera, ale opisuje też (w książce bohater opowiada czytelnikowi swoje historie) stany psychiczne Victora, poczucie samotności, pustki, radości, niepokoju. Bardzo dobra proza i bardzo miłe zaskoczenie, gdyż dotychczas niczego nie wiedziałem o autorze.
niedziela, 7 lipca 2019
156. "Chelsea Girls" (1966)
Wielkie oczekiwania przed obejrzeniem tego filmu, po seansie zostały zaspokojone połowicznie. Film trwa 3 i pół godziny, a mógłby trwać siedem godzin, ale na szczęście Paul Morrissey i Andy Warhol wpadli na pomysł podzielenia ekranu na dwa segmenty, tak że równocześnie widz ogląda dwa filmy. Zabieg ciekawy, ale po jakimś czasie raz że nużący, a dwa, że kilka razy skupiony na jednym filmie, umykała mi akcja drugiego, który długimi niezmieniającymi się sekwencjami usypiał mnie. Sekwencje czarno-białe są realistycznym zapisem głównie rozmów kilku postaci w pokojach hotelu Chelsea w Nowym Jorku, kolorowe, kręcone także w tym hotelu, maja bardziej psychodeliczny charakter, a ich apogeum stanowi końcowy filmik z płacząca Nico. Kamera skupia się wyłącznie na twarzy Nico, ta w sumie przez pół godziny niewiele się zmienia, natomiast szaleje światło, a na twarzy aktorki-piosenkarki pojawiają się psychodeliczne wzory. Tytuł nieco mylący, gdyż sporo w filmie panów, wiadomo, twórcy filmu lubili chłopców. Spodziewałem się po "Chelsea Girls" więcej, bo w końcu film jest uważany za arcydzieło Fabryki Warhola, no i wiadomo, ze ja lubię filmy awangardowe, jednak w piętnastominutowym "Psie andaluzyjskim" dzieje się więcej i jest ciekawiej, niż w siedmiu godzinach rejestracji ludzi siedzących na łóżku i gadających nie wiadomo o czym; jeden mówi jaki to słodki jest jego pot, inny że jest papieżem i bawi się strzykawką, dwóch panów, jeden w szlafroku, drugi w majtkach, leżą na łóżku i pala papierosy, cztery dziewczyny gadają coś w pokoju, jedna siedzi pod stolikiem, odbierają telefony i tak bez końca. Oczarowany awangardowymi filmami Jonasa Mekasa oczekiwałem chyba czegoś w podobnym stylu, a otrzymałem rozciągnięty do granic ludzkiej wytrzymałości nawet nie powolny, a skrajnie statyczny film, do którego na pewno już nie powrócę. Oczywiście doceniam sam pomysł, realizację, która na poziomie pracy kamery i gry światłem jest bardzo dobra. Rozumiem też, że film dokumentuje grę aktorów ze stajni Warhola, co dziś dla wielu może być okazją, by się im dokładnie przyjrzeć, bo w końcu Factory jest dzisiaj synonimem pewnego ciekawego okresu w historii sztuki, bo w sumie sama gra polega na odgrywaniu samych siebie, jednak jest coś w tym filmie, że z widza czyni on podglądacza, tylko że znudzonego brakiem rozwoju wydarzeń. Seans odnotowany, zaliczony, czekają kolejne filmy.
niedziela, 2 czerwca 2019
Marcel Aymé „Przechodzimur”
Małych rozmiarów książeczką, a cieszy! Mógłbym jeszcze dodać do tego oklepany, aczkolwiek prawdziwy, zwrot głoszący, że humor to zdrowie. Książka Marcela Aymé to zbiór dziewięciu opowiadań charakteryzujących się specyficznym humorem, groteskowym przedstawieniem rzeczywistości, wykorzystaniem elementów fantastycznych, sporym dystansem i pomiędzy tym wszystkim zawartą nutką przewrotnej goryczy. Książka ukazała się w 1942 roku w okupowanej Francji, jakież zatem musi budzić zdziwienie, kiedy czytelnik zorientuje się, że autor prowadzi grę, żeby nie rzecz zabawę, ze współczesną sobie rzeczywistością. Opowiadanie „Dekret” snuje historię przesunięciu czasu o 17 lat, lecz bohater tego tekstu przypadkowo odwiedza miejsce, do którego nie dotarł tytułowy dekret o przesunięciu czasu i, znalazłszy się w pułapce roku 1942, ponownie musi przeżywać swoje życie dzień po dniu aż do roku 1959, który tak pechowo opuścił. Przewrotna ta historia wymownie mówi o równoczesnym niezadowoleniu z okupacji i chęci przyspieszenia czasu, by wojna się wreszcie skończyła. Inne opowiadania bardziej eksponują ludzkie słabostki i namiętności. Bohater tytułowego tekstu odkrywa zdolność przedostawania się przez mury i od razu zaczyna wykorzystywać tę umiejętność w celach skrajnie osobistych. Bohaterka „Sabinek” posiada dar wszechobecności, co po wielu wahaniach i walce z przyzwoitością doprowadza do zwielokrotnienia swojej postaci w celach hedonistycznych (bardzo to Lemowskie w wymowie). Sporo ironii znajdziemy w opowiadaniu „Legenda połdawska”, w którym przed bramą raju stoją pobożna ciotka i jej okrutnik grzesznik siostrzeniec, przy czym św. Piotr w pierwszej kolejności wpuszcza do nieba wojaków, bo walczyli w słusznej sprawie, a ciotka musi cierpliwie czekać na swą kolej, mimo swych zasług i cnót. To tylko niektóre przykłady zawiązania fabuły, nie będę pisać o wszystkich, aby nie psuć przyjemności czytania, co z tego wynika i do czego prowadzi. Marcel Aymé w każdym razie bawi i śmieszy, jednak pod płaszczykiem fantastyki i nadrealistycznych zdarzeń obnaża ludzką duszę i serce, nie w sposób analityczny, ale aluzyjny, ten z przymrużeniem oka: „wiecie, rozumiecie”, kierując równocześnie w stronę czytelnika znaczący uśmieszek, wymowny grymas warg. Śmiech to zdrowie i zdrowo jest pośmiać się z własnych słabostek, tak niewinnie i nieszkodliwie, z dystansem. Polecam serdecznie taką terapię z zabawnym „Przechodzimurem” Marcela Aymé, zapewniam, że dobrze i mądrze spędzicie czas.
Subskrybuj:
Posty (Atom)