piątek, 16 października 2015
Sławomir Koper "Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej"
Książka ta zawiera sporo mało znanych informacji, ale często biografie - nawet z opisywanego okresu, bo powojenne jeszcze można by wybaczyć - napisane są skrótowo. Szczególnie autor mało uwagi - nad czym ubolewam - skupia na filmach, w których zagrały tytułowe gwiazdy. Leci z tytułami jak gdyby się z kimś ścigał i nie miał czasu zatrzymać się nawet na chwilę. Podobnie rzecz ma się z podawaniem dat; biografie niezbyt w nie obfitują, co utrudnia często orientację, o którym momencie życia opowiada dany fragment i uniemożliwia wszelakie porównanie, co gdzieś indziej wówczas się rozgrywało. Jednak Koper, chociaż czasem się zapomina, raczej nie skupia się na wydarzeniach plotkarskich, a czasem wręcz przeciwnie, opisując na przykład życie osobiste Jadwigi Smosarskiej podkreśla, że aktorka bardzo dbała o prywatność i niewiele dziś można powiedzieć o jej życiu uczuciowym. Czas na lekturę "Gwiazd" nie uważam za stracony, miła lektura, aczkolwiek nie zaliczyłbym raczej tej książki do stricte naukowej. Poza tym każda z opisywanych osób zasługuje na osobną rzeczową i wyczerpującą biografię.
niedziela, 11 października 2015
Jack Kerouac "W drodze"
Są takie książki, które należy przeczytać, kiedy nie skończyło się jeszcze dwudziestu lat. Później są to teksty nie trafiające już tak do odbiorcy, opowiadają najczęściej zupełnie o innym życiu, które wiodą ludzie dojrzali, dorośli, zakorzenieni, pozbawieni bożej iskry beztroski i spontaniczności tego rodzaju, że na jeden znak rzuca się wszystko i wyrusza w drogę przez kraj ku nieznanym przygodom.
Kerouac opisuje kilka takich beztroskich podróży przez Stany Zjednoczone i jedna przez Meksyk. Początkowo czuje się beztroskę, radość, szczęście, bliskość przygody, wspólnotę przyjaciół. Coś wyzwala w Salu Paradise i jego przyjacielu Deanie Moriarty pęd ku przestrzeni, puszcza w ruch koła samochodów pędzących ku nieznanemu. Autor mitologizuje często sytuacje, postaci, miejsca. Używa jednak także kontrastów, ponieważ obok takich zwrotów jak "święte Denver", pisze często o samotności i beznadziei, o pustce i bezcelowości.
Książka powstała podobno w trzy miesiące w 1951 roku, ale do 1957 roku nikt nie chciał jej wydać. Kerouac napisał powieść w sporej mierze autobiograficzną, Sal Paradise to on sam, Dean to poeta beatnik Neal Cassady, Carlo Marx to Allen Ginsberg, Byk Lee to William S. Burroughs i tak dalej.
W jakiś szczególny sposób książka Kerouaca opisuje początki ruchu, który później zmienił świat, zliberalizował obyczaje , czyli beat generation, który przerodził się w ruch hippisowski. Kerouac pokazał też jednak drugą stronę, mianowicie zwykłe szare życie, konieczność zarobkowania, rozwody, alimenty, chybione związki. Nie można powiedzieć, że "W drodze" jest wyłącznie hymnem na cześć nonkonformizmu, intelektualnej przygody i nieskrępowanej wolności. Jednak do takiego wyważenia jak w książce "Z soboty na niedzielę" Allana Sillitoe'a albo w filmie "Quadrophenia" jeszcze daleko.
Tak więc czytałem tę książkę z ambiwalentnym uczuciem, że kiedyś coś straciłem dzięki temu, że nie czytam "W drodze" we właściwym wieku, ale i że coś uratowałem przed utratą i czegoś dzięki temu nie zaprzepaściłem. Ale o tym nikt już nigdy się nie dowie...
wtorek, 6 października 2015
Andrzej Sapkowski "Lux perpetua"
Lektura trylogii zakończona. Trzecia część, po nieco słabszej drugiej, znowu trzyma wyśmienity poziom, akcja skrzy się od odwołań i aluzji. Mniej mamy już wyliczeń średniowiecznych tytułów ksiąg i autorów, bo ileż można? Sapkowski zapina na ostatni guzik niepozamykane sprawy. Nie wszystko kończy się dobrze. Przyznaję, że po skończeniu osiemnastego rozdziału, miałem mokre oczy; Sapkowski potrafi dozować napięcie i wywoływać emocje. W tym tomie jest już na szczęście mniej wojen, Reynevan jest już dojrzałym i świadomym bohaterem. Akcja zahacza tym razem na Górny Śląsk, jednak kluczowa scena rozgrywa się na rynku we Wrocławiu, przypomina wiec w państwie totalitarnym z udziałem wodza i kończy się zupełnym zaskoczeniem.
Nie wiem co Sapkowski ze mną zrobił, ale po lekturze "Trylogii husyckiej" mam ochotę na trylogię Sienkiweicza, za którą przecież nigdy nie przepadałem.
Wiwat Sapkowski!
poniedziałek, 5 października 2015
Umberto Eco "Cmentarz w Pradze"

Na tle XIX-wiecznej historii Eco przedstawił historię życia człowieka, który coraz bardziej wplątuje się w mechanizmy polityki oraz religii. Zaczyna od fabrykowania dokumentów, lecz z biegiem lat coraz bardziej wikła się w niejasne intrygi, coraz mniej może o sobie powiedzieć, że jest tak samo niewinny jak na początku swojej drogi, staje się nieludzki i to z zimna krwią. Motorem jego działania jest wpojony mu przez dziadka antysemityzm oraz mizoginizm. Działa z pobudek ideologicznych, jednak nie gardzi sowitym wynagrodzeniem. Książka napisana jest w osobliwy sposób, bowiem jest w formie notatek wymienianych przez dwie osoby mieszkające w tym samym domu, jednak nie potrafiące się spotkać; na kartkach papieru relacjonują swe poczynania w celu wyjaśnienia tej dziwnej sytuacji, w której się znaleźli. Eco mówi poprzez swoją prozę o mechanizmach opiniotwórczych, o spiskach, przekazie informacji, a wszystko to od kuchni. Autor nie szczędzi też ironii, na przykład gdy bohater myśli o sprawie Dreyfusa: "kosztowało mnie to tylko godzinę pracy, a afera trwa już tyle miesięcy" (cytat nie dosłowny, bo z pamięci, ale sens oddany). Ironiczne jest też zakończenie książki; i chociaż sprawia ono wrażenie otwartego, to jednak moim zdaniem jest tak tylko pozornie. Dobra, erudycyjna lektura; zachęcam.
piątek, 25 września 2015
Andrzej Sapkowski "Boży bojownicy"
Druga część Trylogii husyckiej za mną. Reynevan z Bielawy przechodzi na drugą stronę lustra, tfu, na stronę oponentów papieża-antychrysta. Całkowicie oddaje się sprawie kielicha, nie zapomina jednak o swoich uczuciowych sprawach oraz o zemście.
Książkę Sapkowskiego śmiało możemy chyba nazwać średniowiecznym freskiem. Co kilka stron poznajemy najprzeróżniejsze szczegóły dotyczące epoki, sypią się tytuły ezoterycznych ksiąg i nazwiska obscured poets. Podobno w "Grze o tron" Martina jest niezliczona ilość bohaterów; u Sapkowskiego odnoszę podobne wrażenie. Ale Sapkowski nie dosyć, że co rusz wprowadza nawa postać, to także co rusz przywołuje już nam znaną. Jak w pierwszym tomie - o czym już wspominałem - drażni nieco niezliczona ilość ratunków w ostatnim momencie (jak w filmach Griffitha), tak w "Bożych bojownikach" mamy bezlik niespodziewanych spotkań, tak jak gdyby akcja rozgrywała się w jednym mieście, nie w Czechach i na obszernych obszarach Śląska. Tym razem Reynevan po opuszczeniu husyckich Czech, penetruje zachodnie rubieże Dolnego Śląska, wspomniany jest nawet zamek Czocha i Góry Izerskie. Akcja zahacza w drugiej części powieści o Śląsk Opolski.
Sapkowski poszedł trochę na łatwiznę i kolejne spotykane postaci, których czytelnik nie kojarzy, a które zna nasz bohater, narrator przedstawia zawsze powołując się na pamięć Reynevana.Sam Reynevan zmężniał, nabył pewności siebie i wypracował sobie pozycję pośród husytów. Jak w pierwszym tomie powieść nosiła charakter awanturniczo-przygodowy, tak w drugim tomie staje się powieścią polityczno-szpiegowską i, częstokroć, batalistyczną. Na kartach książki pojawia się też coraz więcej magii, zabobonów i spraw nadprzyrodzonych, ale wszystkie mieszczą się w granicach tego, co najprawdopodobniej rozumiał i w co wierzył przeciętny obywatel średniowiecza.
Na koniec mała nutka niezadowolenia, ponieważ pod koniec książki zacząłem odczuwać niewielkie znużenie i przesyt. Nie było to jednak odczucie na tyle silne, żeby nie sięgnąć po tom trzeci, "Lux perpetua".
wtorek, 15 września 2015
Książki, książki, książki...
Książki, które w jakiś sposób odmieniły moje życie:
"Mieć czy być" Fromma - uzmysłowiła mi, po której jestem stronie; "Listy do Felicji" Kafki - pokazała mi całkowicie świadomego człowieka i pisarza jednocześnie, co wpłynęło na moje postrzeganie ludzi i pisarzy ("Dzienniki" też można tu podać jako przykład); "Podróż na wschód" Hessego - książka która uczy, że nie należy zapominać, kim się jest; "Ferdydurke" Gombrowicza - doskonałe wprowadzenie w awangardę, surrealizm, groteskę, czyli w nowoczesną literaturę zanim jeszcze Beckett i Ionesco stali się sławni; "Elegie Duinejskie" Rilkego - uratowała mnie przed banalną literaturą o niczym; autobiograficzna trylogia Canettiego - pokazała mi, jak wnikliwie i z pokorą obserwować świat, ludzi oraz wydarzenia; "Archipelag GUŁag" Sołżenicyna, "Mój wiek" Wata i "Nadzieja w beznadziei" Nadieżdy Mandelsztam - nauczyły mnie, że świat jest okrutny i bezwzględny, ale trzeba w nim jakoś przetrwać (także "Biesy" Dostojewskiego); trylogia podróżnicza Zbigniewa Herberta - nauczyła mnie, że wszędzie znajduje się coś ciekawego do zobaczenia, zawsze pozostaje ślad minionych wieków i sztuka jest wszędzie; Bruno Schulz - dał mi bezcenną wskazówkę, że warto być ortodoksyjnym i nie warto chodzić na kompromisy, że prawdziwa sztuka nie jest tworzona na pokaz, dla pieniędzy i pod czytelnika, ale powstaje z wewnętrznej potrzeby; "Przesłanie pana Cogito" Herberta - komentarz zbędny.
piątek, 4 września 2015
Andrzej Sapkowski "Narrenturm"

Długo broniłem się przed proza Sapkowskiego, że fantasy, że postmodernizm, że modne, że za mało ambitne, aż wreszcie po wielu długich latach wyciągnęła się do mnie pomocna dłoń i zasugerowała: "tobie ta książka spodoba się". I był to piorun z jasnego nieba! Nadal nie wiem, jaki jest "Wiedźmin", przed którym uciekałem, ale "Narrenturm" z wielu powodów wgniata w fotel.
Po pierwsze jest to książka historyczna, jej akcja rozgrywa się w czasach późnego średniowiecza na ziemiach Dolnego Śląska. Umożliwia to autorowi w snadny i dowcipny sposób operować językiem staropolskim, bawiąc się znaczeniami i brzmieniem bardzo rzadko używanych obecnie słów. Mnożą się też wymyślne nazwiska i nazwy geograficzne. Powstało coś na podobieństwo ogromnego uniwersum ulokowanego na mapie płaskiej wówczas Ziemi, w małym jej zakątku, daleko daleko od centrum świata, czyli Jerozolimy.
Po drugie książka napisana jest w formie wzorowanej na powieści łotrzykowskiej, jednak autor sięgnął w jej obrębie po sporo innych gatunków takich jak romans, fantasy, kryminał, powieść batalistyczna, drogi, religijna, polityczna, poemat epicki, thriller i pod wieloma względami przypomina powieść Rabelaisa. Dzięki takiemu zabiegowi otrzymujemy żywi i wrzący kocioł i nie odczuwamy zmęczenia lekturą tej osobliwej prozy. Moim zdaniem "Trylogia husycka" której "Narrenturm" jest pierwszym tomem, pewnie świadomie i z szelmowskim uśmieszkiem, nawiązuje do trylogii Sienkiewicza. Kto wie, czy za sto lat powieść Sapkowskiego - tuszę - nie zdobędzie może należnych sobie laurów dla kanonicznej powieści erudycyjnej.
Po trzecie "Natrrenturm", jak stoi w poprzednim akapicie, jest książką erudycyjną, przebogatą w informacje. Ongiś, gdym żakiem był, brałem udział w świetnych wykładach ze staropolski profesora Jana Malickiego. On to nauczył mnie, że średniowiecze nie było wcale epoką prymitywną, że działo się wówczas sporo w kulturze i w sztuce. I imić Sapkowski w swej księdze korzysta garściami z bogactw epoki, W sumie książka jest swoistą summa tego okresu, mamy w niej wszystkie charakteryzujące ją cechy, od poglądów naukowych po zabobony, obyczaje, tytuły ksiąg, życie rycerskie, duchowne i dworskie, magię, zlot czarownic itd, itp, etc. Można pochylać się z lupą nad co drugim zdaniem i zagłębiać się w tę skarbnicę wiedzy o epoce. Chylę czoło przed mrówczą praca autora!
Po czwarte jest to powieść pełna humoru, dowcipu, polotu. Mimo iż, jak sugeruje tytuł, nie zawsze bohaterowie grzeszą mądrością (szczególnie główna postać), są sympatyczni i z zapartym tchem obserwujemy ich dzielne zmagania z igraszkami losu. Tu pojawia się pewien zgrzyt, ponieważ w pewnym momencie zaczyna być irytujące tak wiele ocaleń w ostatniej chwili. Jednak da się to jakoś przełknąć i przymknąwszy oko, otrzymujemy ucztę dla duszy i ciała, które co chwile ogarniają spazmy śmiechu.
niedziela, 30 sierpnia 2015
Karl Ove Knausgård "Moja walka. Powieść 1"

Tę książkę można czytać na dwa sposoby; pierwszy mając świadomość, że autor opisuje swoje wspomnienia i drugi, jak fikcyjna powieść autobiograficzną. Wybrałem ten drugi sposób, ponieważ primo sam autor zdradza, iż tam gdzie zawodziła go pamięć sięgał po wyobraźnie i secundo książka napisana jest - co zresztą sugeruje tytuł - w formie powieści. Mamy do czynienia z pierwszym z sześciu tomów, więc trudno jest na razie określić dokąd zmierza autor.
Krytycy przyrównują książkę Knausgårda do arcydzieła Prousta; przyczyny są dwie: bohater sięga po wspomnienia i zostaje pisarzem, ale według mnie tylko tyle łączy oba cykle. Proust stworzył cały wszechświat, Knausgård opisuje przede wszystkim własne podwórko. Czytając "Moja walkę" miałem niezliczoną ilość razy wrażenie, że czytam o sobie. Szczególnie pierwsza część jest taka, ale może to być to znane każdemu wrażenie, kiedy ogląda się fotografie szkolne i wszyscy na tych zdjęciach są do siebie podobni i na końcu, mimo swojskości zdjęcia, dowiadujemy się, że to jest zdjęcie całkiem innej klasy. W każdym razie Knausgårdowi udało się osiągnąć to wrażenie swojskości.
Zaleta prozy Knausgårda jest moim zdaniem jej dygresyjność i swobodna forma. Tak jak w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Potockiego, autor "Mojej walki" pod pretekstem jakiegoś nazwiska bądź wydarzenia cofa się lub przeskakuje w czasie w przyszłość, snując opowieść w opowieści. Na książkę składają się banalne wydarzenia z ludzkiego życia i nie należy się spodziewać fajerwerków. To banalność życia stanowi o sile tej książki. Autor zdobył się na to, co zapewne niejeden człowiek pragnąłby uczynić, mianowicie opisał i zanalizował swoja egzystencję (chciałem napisać, że usystematyzował, ale to nie jest dobre określenie, chociaż systematyzacja prowadzi do tego samego celu co opis, tylko wiedzie inna drogą), śmiało obejrzał z bliska swoją przeszłość i bez względnych sentymentów nazywał po imieniu wszelkie rzeczy, wydarzenia, emocje i relacje międzyludzkie, czyniąc po drodze sporo trafnych i ciekawych obserwacji.
niedziela, 23 sierpnia 2015
102. "Rzeka" [1929]
"The River", reż. Frank Borzage [usa, 1929]. Ten film nie dotrwał w całości do naszych czasów, ale na szczęście jego rekonstrukcja została wzbogacona o fotografie z planu, które znajdowały się w archiwum reżysera. Otrzymaliśmy dzięki temu film, w którym można zrozumieć wszystko dzięki napisom informującym widza o wydarzeniach. Ale i tak fabuła jest prosta i przewidywalna, co oczywiście nie oznacza, że film nie jest godny obejrzenia. W położonej gdzieś w dziczy Gór Skalistych osadzie nad rzeką Allen John (Charles Farrell) zakochuje się w Rosalee (Mary Duncan), dziewczynie, której facet trafił za kratki za zabójstwo. Ona czeka na niego, pilnowana przez pet crow, wronę (z nazwy osobliwy zwierzak domowy, prawda?). Na zimę prawie wszyscy mieszkańcy wyruszają za pracą, opuszczając osadę, w której pozostaje tylko zakochana para oraz olbrzymi niemowa wraz z matką. Platoniczna miłość niedoświadczonego chłopca zostaje poddana pokusie, ale gdy Rosalee próbuje zrobić wszystko, by uwieść Allena Johna, w amory wplątuje się wrona strażniczka, uniemożliwiając dojście do zbliżenia (tak, tak) i sprawy się komplikują. Film został ujęty w filozoficzne ramy, o czym świadczą napisy z początku i końca filmu. Rzeka ma być metaforą życia, które płynie od swego źródła ku swojemu oceanowi, a na jego wodach płyną tratwy ludzkiego przeznaczenia (początkowa sentencja) oraz "rzeka, podobnie jak miłość, oczyszcza wszystkie rzeczy (końcowa). W metaforyczny sposób jest także w filmie ukazana przyroda: wiosna - zalążek miłości, zima- kryzys, wiosna - wyzwolenie. Borzage opowiada o ludzkich dążeniach; Allen John w środku gór marzy o morzu, więc buduje łódź, którą na wiosnę chce wyruszyć w rejs, aby spełnić swe pragnienie. Historia jest także oczywiście romansem z elementami kina sensacyjnego (to przecież oczywiste i niczego nie zdradzę, jeśli napiszę, że uwięziony dawny kochanek Rosalee ucieknie z więzienia i pojawi się w osadzie dokładnie w dniu, w którym zakochana para ma wyruszyć łodzią w rejs). jednak zakończenia filmu nie zdradzę, o nie...
101. "Artysta" [2011]
"The Artist", reż. Michel Hazanavicius [Belgia, Francja, usa, 2011] No i w końcu zobaczyłem to cudeńko. Nie jest to pierwszy niemy film współczesny, z jakim się zetknąłem, bo przecież niema jest "Decasia" z 2002 roku i niemy jest "Zew Cthulhu" z 2005. Dobrze, że czasami wraca się do starych form przekazu. Efekt w przypadku "Artysty" jest świetny. Kto naoglądał się w życiu sporo silents, ten w "Artyście" poczuje tę moc budowania napięcia i grę na uczuciach bohaterów, tak charakterystyczne dla niemych filmów. Innymi słowy ten film oddaje doskonale ducha dawnych czasów. Kiedy pies biegnie na ratunek chodnikiem, mamy nieodparte wrażenie, że już to kiedyś widzieliśmy i że jest to jedno z archetypicznych ujęć niemego kina. Takich momentów w "Artyście jest sporo. Mamy tu wiele aluzji do różnych szkół niemego kina, od ekspresjonizmu (cienie na klatce schodowej), przez surrealizm (ożywający rękaw smokingu Valentine'a), po Eisensteina i sowiecką szkołę filmową (nienaturalnie ogromne zbliżenia ust), są też aluzje do klasycznego Hollywood i do talkies z lat trzydziestych, są aluzje do Chaplina (mistrz niemego filmu nie może pogodzić się z nastaniem dźwięku), Freda Astaire'a (taniec i stepowanie) itd, itp. "Artysta" jest też filmem w filmie i filmem o filmie. Jest filmem opowiadającym o przełomie i o upadku gwiazd kina pozbawionego głosu. Jest też filmem o miłości. Polecam.
środa, 19 sierpnia 2015
100. "PIna" [2011]
"Pina", reż. Wim Wenders [Francja, Niemcy, Wielka Brytania 2011] Od dawna już wiedziałem, kim jest Pina Bausch, jednak - można tak rzec - tylko teoretycznie, ponieważ nigdy nie widziałem jej choreografii i tańca. Teraz, dzięki filmowi arcymistrza Wendersa, wreszcie przejrzałem na oczy. Wenders zrobił film o Pinie Bausch właściwie bez Piny Bausch. Jest to raczej film o tańcu, o sztuce. Wenders pokazuje kilka spektakli pani Bausch zrobionych z udziałem znających ja od lat tancerzy, ale już po latach bez udziału artystki, która zmarła kilka lat przed powstaniem filmu Wendersa. To jest uczta dla miłośników sztuki, nie tylko dla wielbicieli tańca. Zaznaczam, że nie jest to film łatwy w odbiorze, że wymaga skupienia i obserwowania, że wymagana jest fascynacja i docenienie talentu, ciężkiej pracy i wysiłku włożonego w często nieprawdopodobnie cyrkowe układy taneczne. Nie jest to film - jak zresztą nie jest dla nich też sztuka - dla ludzi uznających jedynie konkret i twardą rzeczywistość za jedyny miernik w życiu.Ten film udowadnia, że tacy ludzie tkwią w błędzie. Dzięki, Wenders, dzięki Pina... :)
http://www.filmweb.pl/film/Pina-2011-536517
Subskrybuj:
Posty (Atom)