1. The Summit [9:51]
2. Mountainside [8:43]
3. Dark Path [3:07]
4. Niemand vertseht [7:43]
5. Daruber [11:08]
Alex Meyer - minimoog, organy Hammonda, pianino Fender Rhodes, śpiew;
Peter Förster - 12-stostrunowa gitara, gitara elektryczna;
Pauline Fund - śpiew;
Hans Jürgen Pütz - perkusja, efekty.
Album został nagrany p[omiędzi 1972 i 1973 rolkiem w Kolonii. Jest to jedyna płyta w dorobku grupy. Muzyka jest bardzo posępna, powolna, niemal elektroniczna, jeżeli już do zcegoś pasuje określenie "muzyczne pejzaże" to właśnie do albumu Cozmic Corridors. Ta muzyka nigdzie się nie śpieszy, wymaga spokoju, skupienia, ciszy, uwagi. Pauline Fund w sumie nie śpiewa, ona stosuje monodeklamację albo wokalizę,a w tle Meyer tworzy atmosferę kościelnego koncertu organowego, Förster wspomaga go bardzo dyskretnie, zaś Pütz jest jeszcze bardziej niewidoczny i subtelny. Jeżeli miałbym do zcegos porównać muzykę Cozmic Corridors to chyba do muzyki filmowej Popol Vuh.
piątek, 8 stycznia 2010
Cozmic Corridors: Cozmic Corridors (1974)
Epsilon: Epsilon (1971)
1. Two-2-II [8:15]
2. 2-Four-4 [7:30]
3. Everyday's Pain [2:54]
4. Before [3:15]
5. Between Midnight [2:41]
6. Paint It Black Or White [6:16]
7. Hurry Up [2:46]
Michael Ertl - bas;
Hartmut Pfannmüller, Hartmut - perkusja;
Walter Ortel - organy, fortepian, śpiew, instr. perk.;
Michael Winzkowski - śpiew, gitary, instr. perk.
Niemcy, ciężkie brzmienie hammondów, sporo instrumentów perkusyjnyhc, nieco mniej gitary, za to bardzo dynamiczne kompozycje.
Gitarzysta Michael Winzkowski znany z występów w Orange Peel i Nosferatu.
Faust: Fauist IV (1974)
1. Krautrock [11:48]
2. The Sad Skinhead [2:43]
3. Jennifer [7:11]
4. Just A Second (Starts Like That!) [3:35]
5. Picnic On A Frozen River (Deuxieme Tableux) [7:45]
6. Giggy Smile [4:28]
7. Laüft... heißt das es laüft oder es kommt bald... laüft [3:41]
8. It's A Bit Of A Pain [3:08]
muzycy:
Werner Diermeier - perkusja
Hans-Joachim Irmler - organy
Gunter Wusthoff - syntezator, saksofon
Rudolf Sosna - gitara, instr. klawiszowe
Jean-Herve Peron - gitara basowa
Tak mi się wydaje, że ta płyta jest bardzo mechaniczna, w ogromnym stopniu zryytmizowana, na pewno jest bardzo elektroniczna. nawet "Picnic On A Frozen River", który zaczyna się jak klasyczny rockowy kawałek, ulega przeobrażeniu. Podobnie kończaca płytę odriobinę folkowo zabarwiona ballada też nie potrafi utrzymać się do końca w konwencji, w której się zaczynała. Dobrym słowem jest chyba określenie udziwnienie, ale oczywiście nie jest to udziwnienie robione na siłę, ta płyta po prostu posiada taki szorstki, niekonwencjonalny charakter, tak właśnie ma to wszystko wyglądać, a raczej brzmieć. Otwierająca album kompozycja "Krautrock" opiera się na hipnotycznym rytmie, który nie zmienia się przez ponad 11 minut. Niektórym może to przypominać koncertowe nagrania Hawkwind, mnie jednak skojzrzyło się z "Heroes" w wykonaniu Nico (choc oczywiście pierwsze skojarzenie jest jak najbardziej słuszne; zresztą hipnotyczny rytm charakteryzował też kompozycje niektóre na albumie "White Light/ White Heat" The Velvet Underground). Po +11 minutach transowych, "The Sad Skinhead" zaskakuje wstępem w stylu reggae i skocznym, frywolnym rytmem. "Jennifer" to dosyć spokojna kompozycja, zaraz po niej mamy znów agresywną gitarę i transowy rytm.
Eela Craig: Eela Craig (1971)
1. New Born Child (Part I i II) [7:49]
2. Selfmade Trip [10:34]
3. A New Way [7:08]
4. Indra Elegy [11:47]
bonusy:
5. Irminsul [2:13]
6. Yggdrasil [3:42]
7. Stories [4:43]
8. Cheese [4:39]
muzycy:
Hubert Bognermayr (electric piano)
Gerhard Englisch (b)
Heinz Gerstmair (g, organ)
Wil Orthofer (voc, sax)
Horst Waber (dr, perc)
Harald Zuschrader (g, organ, fl, sax)
Kompozycje 1-4 składaja się na oryginalny album wydany w 1971 roku, piosenki 5-6 pochodzą z większej całości "Dimensionen zwischen Pop und Klassik" z 1972, natomiast utwory 7-8 zostały wydane na "czwórce" w 1974 roku. Zespół pochodzi z Austrii. Muzyka oscyluje pomiędzy rockiem, miejsca mi nawet hard-rockiem, progresem oraz jazz-rockiem.
PS. "Dimensionen zwischen Pop und Klassik" był to program wymyślony na potrzeby austriackiego radia przez dr. Alfreda Pescheka; Eela Craig zagrała w nim z orkiestra 2 kompozycje. Program ten nigdy ponoć nie doczekał się wydania na płycie kompaktowej.
The Andrzej Kurylewicz Quintet "10+8" (1967)
1. Już ja z tobą nie zostanę [7:04]
2. Requiem dla Z.C. [3:06]
3. 10+8 [10:10]
4. Rondo (z filmu "Cyrograf dojrzałości") [11:45]
5. Twarz widza [8:47]
Włodzimierz Nahorny - saksofon altowy
Andzrej Kurylewicz - puzon wentylowy, fortepian oraz tajemnicza rebela
Jacek Ostaszewski - pierwszy bas
Janusz Kozłowski - drugi bas
Sergiusz Piotrowski - perkusja
Wanda Warska - wokal (4)
Jest to jedna z tych płyt, które pięknie sie zaczynają i słuchacz po wysłuchaniu pierwszej kjompozycja kupuje całość w ciemno, a tu nagle muzycy zaczynają pokazywać pazurki i grają cos całkiem innego. Przykładem takich kompozycji jest "Rondo" i "10+8". Pierwsza zaczy7na sie przyjemną wokalizą Wandy Warskiej, ale wkrótce zniecierpliwiona sekcja rytmiczna zaczyna jej przeszkadzać; basy wraz z perkusją wtrącaja się często i uniemożliwiają pani Warskiej nucenie sobie pod nosem w trakcie malowania paznokci. Gra sekcji przypomina zmagania sekcji rytmicznej Pentangle z okresu debiutu! Zreszta jak powinna brzmieć perkusja, uczyć mógłby sie od Piotrowskiego niejeden współczesny sztuczny (chociaż podobno piekielnie biegły) perkusista.
Kompozycja tytułowa posiada podobną co "Rondo" budowę. Namysłowski i Kurylewicz budują we wstępie dęciakami nieco niepokojąca atmosferę, po czym zaczyna się może nie free jazz, ale na pewno free music, i robi się odlotowo. Miejscami wydaje mi się, że zespół (pamiętajcie, że ja nie znam się na jazzie!) inspiruje sie współczesna muzyką poważną i gdyby grupa zechciała poimprowizować na niektóre tematy z tego albumu i gdyby owe improwizacje rozciągneła solidnie w czasie, to sopkojnie mogłaby wystąpić na Warszawskiej Jesieni anno domini 1968... Chyba najlepszym określeniem dla albumu grupy Kurylewicza jest słowo muzyka kontrastowa.
Herbie Hancock: Mwandishi (1970)
1. Ostinato (Suite For Angela) [13:10]
2. You'll Know When You Get There [10:22]
3. Wandering Spirit Song [21:27]
Jak na moje niewyrobione ucho muzyka z tej płyty jest połączeniem jazzu spod znaku "Bitches Brew" z jazzem bardziej klasycznym. Instrumenty elektroniczne łądczą się z instrumentami akustycznymi; efekt jest całkiem dobry. Nie wiem, czy "Mwandishi" można nazwać fusion, rocka słychać na płycie niewiele, jednak jakieś wymieszanie (stare-nowe, akustyka-elektronika) jest...
Clear Blue Sky: Cler Blue Sky (1971)
1. Journey To The Centre Of The Sun:
a. Sweet Leaf [8:04]
b. The Rocket Ride [6:25]
c. I'm Comin' Home [3:10]
2. You Mystify [7:53]
3. Tool Of My Trade [4:57]
4. My Heaven [5:03]
5. Birdcatcher [3:40]
John Simms - gitara (autor wszystkich kompozycji)
Mark Sheather - gitara basowa
Ken White Perkusja
Brytyjskie trio z zachodniego Londynu, którego cięzkie brzmienie oparte jest na niezmordowanej gitarze Johna Simmsa. Muzyka przypomina czasem dokonania Hendriksa czy Led Zeppelin, jednak obok fragmentów, które przywodzą ewidentnie na myśl wymienionych artystów, większość muzyki Clear Blue Sky wydaje sie być, no może nie oryginalna, ale na pewno nie wtórna. Po prostu w ten sposób sie wówczas grało. Płytę zaczyna trylogia "Journey To The Inside Of The Sun" [17:39]. Pierwsza jej część jest całkiem instrumentalna, jej rdzeń to gitara Simmsa, która drąży niczym wiertarka na wysokich obrotach. Jednak jakiś tajemniczy muzyk sesyjny pogrywa sobie w tle na fortepianie... Poza tym, jak znalazłem w śieci, Simms gra tu na gitarze fragment Symfonii nr 9 e-moll "Z nowego świata", op. 95 (1893) Antonína Dvořáka. Początek "The Rocket Ride" od razu wywołuje na ustach słowa: "Foxy Lady"! Zdaje sie, że jest to chyba zamierzony cytat, ponieważ motyw ze wstępu juz sie powtórnie nie pojawia. W tej kompozycji pojawia się pod koniec gitara akustyczna. Natomiast "I'm Comin' Home" okrasza świst mooga w Emersonowskim stylu. W "Tool Of My Trade" można usłyszec hammondy i solówke na gitarze akustycznej. "My Heaven" to na płycie pierwsza i... ostatnia ballada. Kończący album "Birdcatcher" urozmaica flet. W sumie więc mimo pozornie surowego składu (gitara, bas i bębny), muzyka Clear Blue Sky jest różnorodna. Taka jest prawda, że grupa jednak nie grała tak prostej muzyki, jak na to wskazywałby jej skład.
Goliath: Goliath (1970)
1. Port And Lemon Lady [4:05]
2. Festival Of Light [4:58]
3. No More Trash [3:43]
4. Hunters Song [9:54]
5. Men [3:43]
6. I Heard About A Friend [4:31]
7. Prism [6:06]
8. Emerge, Breath, Sunshine, Dandelion [3:32]
9. Maajun (A Taste Of Tangier) [4:30]
Joseph Rosbotham - flet, saksofon tenorowy
Malcolm Grundy - gitara
Linda Rothwell - śpiew
John Williamson - gitara basowa
Eric Eastman - perkusja, wibrafon, instr.perkusyjne
Mimo że okładka tej płyty jest niezdrowa, to muzyka na niej zawarta jest fantastyczna. Nic nie wiem o tym zespole, oprócz tego, że pochodzi z Anglii, istniał bardzo krótko i pozostawił po sobie jeden album. Muzyka przypomina wczesne Jethro Tull, sporo jest tu gry na flecie, z ta róznicą, że w Goliath śpiewała kobieta. Przeważa mieszanina bluesa, rocka i jazzu. W najdłuzszej kompozycji na płycie "Hunters Song" króluje saksofon, jednak środkowa część kompozycji to dosyć awangardowa mieszanina dźwięków. Poza tym fragmentem oraz oprócz dwóch spokojniejszych utworów, o których poniżej, kompozycje Goliath naładowane są niesamowitą energia i żywiołowością. Świetnie się tego słucha i jak zwykle zadaje się wtedy nieśmiertelne pytanie bez odpowiedzi: dlaczego skończyło się tylko na jednym albumie? "I Heard About A Friend" to spokojna, nieco melancholijna piosenka w umiarkowanym tempie. Śpiew miesza się z dźwiękiem fletu, ale widać, że zespół nie lubił grać spokojnie, ponieważ co rusz wyrywa się do przodu, a flet z łagodnego przemienie się we wściekły. "Emerge, Breath, Sunshine, Dandelion" zaczyna się od fletu i instrumentów perkusyjnych. Po wejściu gitary basowej flet schodzi na drugi plan, ustępujac wokalowi. Piosenka zod leniwego początku przechodzi w rytm podobny mniej więcej do "Fat Man" Jethro Tull. Pod koniec piosenki gra juz cały zespół, lecz na sam jej koniec nagle znika i zostaje oddalający się, ulatujący głos Lindy Rothwell: "flying, flying, flying, flying...". Album kończy orientaly cover piosenki folkowego gitarzysty Davey'a Grahama z 1964 "Maajun (A Taste Of Tangier)".
Piel de Pueblo: Rock de las heridas (1972)
1. Silencio en un pueblo dormido [4:45]
2. La tierra en 998 pedazos [9:12]
3. Jugando a las palabras [3:49]
4. Por tener un poco mas [3:07]
5. Sexo galactico [5:59]
6. La palida de nacho [2:53]
7. Veni amigo a la zpada [3:09]
8. El rockito de la bufonada [3:04]
Pajarito Zaguri - śpiew, gitara
Nacho Smilari - gitara prowadząca
Willy Pedemonte - gitara basowa, fortepian [2]
Carlos Calabro - perkusja
Héctor López Furst - elektryczne skrzypce [4 i 8]
Jedyny album grupy z Argentyny założonej przez Pajarito Zagurię (ex Los Beatniks i La Barra de Chocolate) oraz Nacho Smilariego (byłego muzyka La Barra de Chocolate i Vox Dei). Muzyka zespołu Piel de Pueblo (nazwa zespołu w języku polskim znaczy skóra miasta) to rock oparty na gitarowych solach (miejscami jednocześnie dwóch gitar), które dla mnie wydają się być inspirować szybkimi solówkami gitary Jimmy Page'a z debiutu Led Zeppelin. Nie nazwałbym tej muzyki hard rockiem, ponieważ nie ma tu charakterystycznych dla hard rocka riffów, a poza tym brzmienie jest klarowne, dalekie od ściany dźwięku. No i są przecież skrzypce Fursta. Dzięki nim "Por tener un poco mas" przypomina mniej zakręcony High Tide z ich pierwszej płyty, natomiast króciutkie solo w "El rockito de la bufonada" ma jazzowy posmak.
Album "Rock de las heridas" (zraniona skała - okładka sugeruje że chodzi o nasza planetę) posiada teksty w języku hiszpańskim, które poruszają polityczne i socjalne problemy tamtych lat.
Płyta być może nie jest odkrywcza, ale warta poznania, ponieważ muzyka w niej zawarta jest po prostu bardzo dobra.
czwartek, 7 stycznia 2010
61. "Wyrok życia" (1933)

"Wyrok życia", reż. Juliusz Gardan (1933). Mogło być lepiej, ale nie jest. Widać, że reżyser zna i Wiertowa, i Ruttmanna, i Dowżenkę i Epsteina - informuje o tym wizualna warstwa filmu - jednak wstęp polegający na panoramowaniu Krakowa, a potem na migawkowym ukazywaniu codziennego życia, nie wnosi nic do fabuły i raczej do niej nie nawiązuje (jedyna tego wartość - oczywiście jest to wartość ogromna - to pokazanie starego Krakowa i wiedza, że przez rynek kursował tramwaj (mamy tu ten sam zabieg, jaki zastosował reżyser "Mocnego człowieka" Szaro, który panoramuje na początku filmu Warszawę i taki jak z "Włóczęgów", gdzie Waszyński wędrował z kamerą po Lwowie). Fabularnie film zapowiada się ciekawie, jednak akcja poprowadzona jest niezręcznie i pełno w niej nienaturalnych zachowań, często nawet absurdalnych wręcz (jak to na przykład to, gdy matka topiącego się dziecka zamiast skoczyc do wody, biegnie na skarpę i woła pomocy). Film jest połączeniem melodramatu, dramatu sądowego i filmu obyczajowego. Hanna została oskarżona o zabicie własnego dziecka, którego ojciec był przygodnym kochankiem, i w wyniku procesu skazana na śmierć. Pani adwokat Krystyna nie zgadza się z wyrokiem i w wyniku apelacji doprowadza do uniewinnienia. W przypływie altruizmu zabiera Hannę do siebie, a tam tragicznie kończy się konfrontacja z mężem Krystyny, Januszem. Jednak warto obejrzeć dla wielu wzruszających scen, jak ta poprzedzająca nieszczęśliwy wypadek z dzieckiem:
wtorek, 15 grudnia 2009
60. "Rebeka" (1940)

"Rebecca", reż. Alfred Hitchcock (usa 1940). W Monte Carlo zamknięty w sobie wdowiec Maxim poznaje młodziutką pannę do towarzystwa; zapomina przy niej o swojej pierwszej żonie i postanawia się oświadczyć. Młoda para przybywa do wielkiej posiadłości w Kornwalii, gdzie niedoswiadczona dziewczyna musi przejąć obowiązki pani domu. Nie okazuje się to takie proste, tym bardziej, że duch pierwszej pani de Winter unosi się wciąż jeszcze w powietrzu i zdaje się, że pamięć o zmarłej jest w posiadłości silnie zakorzeniony. Co będzie się działo dalej?
Film podobny w atmosferze do o rok późniejszego "Podejrzenia". Akcja rozwija się początkowo leniwie i w pierwszej partii "Rebeka" przypomina bardziej film obyczajowy niż thriller. W tej części filmu mamy jednak staranne przygotowanie do późniejszych wydarzeń, poznajemy bohaterów - i co ważniejsze - przeszłość Maxima oraz charakter dziweczyny. Romans przechodzi w drugi etap: małżonkowie przybywają do rodzinnej posiadłości de Wintreów. Tu Hitchcock zaczyna nas niepokoić, bo rzeczy przestają być raptem sielankowe. Fontaine musi sprostać nie tylko nowej roli (przejście od kopciuszka do księżniczki... Taka niby dwukodowość, ale oczywiście na podobnej zasadzie mógłbym udowodnić nawet stukodowość), ale przede wszystkim musi uporać się z niezwykle żywymi wspomnieniami swojej poprzedniczki, które zdają się byc już na trwałe zakorzenione we wszystkich kątach posiadłości. Największa opozycjonistką wobec nowej pani de Winter jest wieloletnia służąca pani Danvers. To ona pieczołowicie pielęgnuje pamięć o byłej żonie Maxima, nie omieszkując na każdym kroku porównywać młodą nieopierzoną żonkę do monolitu i wzoru, jakim wydaje się być pierwsza pani de Winter. Ale... nastepuje suspens i rzeczy raptem zaczynają ukazywać się w całkiem nowym świetle. Jeśli już o świetle mowa, to zdjęcia Barnesa (znów analogia do "Podejrzenia") współtworzą atmosferę niepokoju, zdajmując pomieszczenia posiadłości w misternej grze światła i cienia (stukodowość: nawiązania do powieści gotyckich!), niczym z filmów ekspresjonistycznych. Cudowna jest muzyka Franza Waxmana, który urodził się na tym samym łóżku i w tym samym szpitalu co ja. Ona też odgrywa niebagatelną rolę we współtworzeniu atmosfery niepokoju.
W "Rebece" można jeszcze odnaleźć sporo wątków i aluzji (jak na przykład dyskretna sugestia, że pani Danvers darzyła swoją chlebodawczynię podziwem nie pozbawionym erotycznego podtekstu). Sam Hitchcock pojawia się w filmie jako człowiek na zewnątrz kabiny telefonicznej. Laurence Olivier, który cztery lata później miał zadebiutować jako reżyser swoim "Henrykiem V" (filmem ponoć nowatorskim pod względem prowadzenia kamery w scenach batalistycznycjh), tu ma raczej defensywną rolę, gra bowiem człowieka z ogromnym ciężarem na barkach. Fontaine zresztą też gra osobę niepewną i zagubioną, często chowając głowę miedzy ramiona i patrząc swoimi wiecznie niedowierzającymi oczami; to jednak trzeba umieć zagrać i obojgu aktorom wychodzi do przekonująco. Jest kilka mankamentów rzecz jasna. Żona powiadziała mi, że na miejscu Fontaine już na trzeci dzień zwolniłaby panią Danvers, no ale wówczas nie byłoby thrillera kryminalnego, tylko sielankowa opowieść o małżeńskim szczęściu. Na koniec pragne zwrócic uwagę na scenę przenikania kamery przez kraty bramy na kilkadziesiąt lat przed "Zawodem: reporter" Antonioniego.