czwartek, 24 września 2009

42. "Kapryśne lato" (1968)








"Rozmarné léto", reż. Jiři Menzel (Czechosłowacja, 1968). Genialny Jiři Menzel i jeden z jego wspaniałych filmów. Fantastyczne aktorstwo (powściągliwe, z dbałoscią o szczegóły i o gesty), piękne zdjęcia (to nie w "Piratach z Karaibów" po raz pierwszy nakręcono deszcz padający na stojące na stole naczynia, o nie) i humor raz gorzki, innym razem pogodny. Ludzkie problematy, namiętności, słabości, przyzwyczajenia, upodobania - to w skrócie streszczenie filmu...
Obejrzałem ostatnio po raz kolejny i ten film nic, absolutnie nic nie traci ze swojej spokojnej i opanowanej, a jednocześnie bezwzględnej siły wyrazu. Wymieszanie subtelnego humoru z gęstym filozofowaniem o życiu, to już jest mieszanka wybuchowa. A przeciez mamy jeszcze groteskowość ludzkiej natury, która bywa tak kapryśna, jak lato...

Nieme kino

Warto orozmawiać o niemym kinie. Kino to jest dziś niemal nieznane, czasem tylko ktoś zna jakiś głośny tytuł, a przecież już wówczas kładziono podwaliny pod współczesne kino, zajmowano się tematami, które teraz przemiela się po raz enty jak jakiś mielony kotlet, obmyślano fantastyczne pomysły, bez pomocy komputerów kręcono nieprawdopodobne sceny, bez udziału kaskaderów tworzono dech zapierające ujęcia... Posiadam wielki szacunek dla tamtych Artystów (inaczej nie mogę o nich mówić). Dzisiaj nieme filmy mogą być odbierane jako archaiczne, wszak mass media starają się wyrabiać nasze gusta, abyśmy bez popitki łykali wszelkie terrory i grindhousy, dla mnie jednak stare dobre nieme kino jest w porównaniu z dzisiejszym fantastyczne, niesamowite, frapujące, z innego świata...

Przede wszystkim nie można odbierać niemego kina przez pryzmat kina współczesnego. Nie wolno nigdy zapominać daty powstania dzieła. Podobnie twórczsość Horacego i Marcjalisa posiada niepodważalne miejsce w historii literatury i nikt nie śmie stwierdzić, że są to twórcy archaiczni bo powstały "Ulisses" i "Śmierć Wergilego"; to samo powinno mieć miejsce w przypadku kina niemego. To, że teraz powstają filmy lepsze technicznie, nie znaczy, że dawne filmy są gorsze. Jest odwrotnie: dzisiejsze filmy nakręcone 80 lat temu wygladałyby tak, jak znane nam filmy sprzed osiemdziesięciu lat. Być może pozornie wyglada to na tautologię, ale jest stwierdzeniem prawdziwym.

41. "Gosposia" (2002)








"Une femme de ménage", reż. Claude Berri (Francja, 2002). Jacquesa opuszcza żona, w jego mieszkaniu panuje chaos, więc postanawia zatrudnić gosposię. W kawiarence, gdzie zwyczajowo przesiaduje, czyta ogłoszenie, na które odpowiada. Poznaje Laurę, która wkracza do jego domu z miotła w ręce (albowiem nie znosi odkurzaczy)...
Spokojny i cichy film Berri'ego. Powoli poznajemy prawdę o historii żony Jacqueesa, obserwujemy, jak pod wpływem obecności młodej dziewczyny, utrata żony staje się nieważna i... doczekujemy się na końcu tego, co stać się musiało. Początkowo reżyser próbuje zmylić widza i póki nie poznajemy prawdyo głuchych telefonach, możemy przypuszczać, że film może być thrillerem (nie znamy przecież intencji gosposi). Berri snuje swoją opowieść w prosty, aczkolwiek nie pozbawiony powabu sposób. Jest to banalna historia, opowiedziana bez zbędnej w takim przypadku brawury, opowieść o ludziach, o ich rozstaniach, o tym jak sobie radzą z własną pustką. Otwarte zakończenie bardzo pasuje do całości. Przed Jacquesem stoją aż trzy drogi i wcale nie jest pewne, czy nie wkroczy na tę najmniej prawdopodobną (powrót do żony). Film nie powala może i po jednokrotnym obejrzeniu jakoś nie dręczy duszy, jednak myślę, że nie zmarnowałem półtorej godziny.

40. "Do góry nogami" (1982)








"Do góry nogami", reż. Stanisław Jędryka (Polska, 1982). Szóstka karlusów (chłopaków) pasjonuje się fuzbalem (piłką nożną) i ugania po hałdach i placach (podwórkach) za szmacianką. Zapatrzenie są w piłkarzy najlepszego klubu w Polsce, Ruchu Wielkie Hajduki (obecnie Chorzów). Wokół nich biegnie normalna codzienność. Na wszelkie kłopoty chłopcy mają niezawodny sposób: stają na rękach. Obserwują bacznie toczące się wokoło dorosłe życie i... zaczynaja mieć na nie coraz większy , aczkkolwiek nieświadomy, wpływ.
Film Jędryki przypomina balladę ludową, bogato okraszoną rubasznym ploretariackim humorem. Początkowo historia oscyluje wokół obyczajowych obserwacji, aż niespodziewanie wykluwa się akcja. Pierwsza godzina filmu to jednak raczej próba rekonstrukcji życia śląskich rodzin w zamieszkujących familoki, wędrujących przez hałdy, pasjonujących się piłką nożną itd. Film zaczyna się w dniu otwarcia w Wielkich Hajdukach (dzisiejszy Chorzów Batory) stadionu Ruchu. Jest rok 1935. Mecz z Wartą Poznań przyciąga tłumy. Tuż obok wielkiego wydarzenia chłopcy kopią szmaciankę, wołając na siebie nazwiskami zawodników Ruchu (Wilim - skrót od Wilimowski, Peterek, Brom, Tatuś, Wodarz...). To ich cały świat. Dorosłe życie jednak wciąż zaczepia szóstkę bajtli (dzieciaków) na różne sposoby. Raz muszą Wilimowi i Peterkowi kupić wódkę, innym razem muszą zemścić się na lokaju zarządcy Huty Batory za przebicie szmacianki, stają się świadkami śmiertelnego postrzelenia sąsiada, musza przyprowadzać napranych (pijanych) ojców z szynku, pożyczając od sklepikarki 50 groszy dowiadują się, co znaczy słowo "gwarancja" i tak dalej i dalej. W końcu nastaje dzień 27 sierpnia 1939 roku i słynne zwycięstwo Polski nad Węgrami 4:2 (3 bramki Wilimowskiego); chłopcy słuchają realcji radiowej. To oczywisty znak, że dobiegł koniec wolnej Polski. Nastaje okupacja i teraz dopiero zaczyna się akcja filmu. Zbieg wydarzeń sprawia, że czynnie przyczyniają się do nieszczęścia. Więcej już nie zdradzę.
Prócz rozbawiania, film Jędryki potrafi też zamyślić albo zauroczyć (scena, gdy Edzio gra "Simpson" miłosną pieśń na puzonie). Pokazuje też, że dzieci potrafią być okrutne. Muzyka weterana polskiej kinematografii Korzyńskiego - w porządku. Realia przedstawione są bardzo starannie, z dbałością o reklamy Rodiona i Nivei. Czasem zdarzy się, że ulica przejedzie dwukrotnie ten sam czerwony samochód, jak gdyby w Hajdukach było tylko jedno auto. W scenach na stadionie Ruchu też można się czepiać, że w kadr wchodzą oświetleniowe słupy, zainstalowane 30 lat później i zegar Omega, który na stadionie pojawił się dopiero w 1939 roku. Ale tu chyba należy znać historię; dla laików to wszystko przejdzie bez zastrzeżeń. Ogromnym plusem filmu jest cudowna fotografia Jahody. Niczym zdjęcia, kadry są komponowane poprzez ekspozycję pierwszego planu z miękko fotografowanym tłem. Może jutro dorzucę kilka screenów jako przykłady. Cały film - to dla mnie zaleta - mówiony językiem śląskim, co prawda w nieco bardziej zrozumiałej formie, ale jednak nie tak literacko polskiej jak w na przykład w "Rodzinie Milcarków", gdzie gwary wcale nie da się usłyszeć.

39. "Cyrulik syberyjski" (1998)








"Сибирскiй цирюльникъ", reż. Nikita Michałkow (Rosja/Francja/Czechy/Włochy, 1998). Uesanka Jane Callahan jedzie do Rosji wezwana przez szalonego konstruktora McCrackena, by pomóc w zdobyciu finansowego wsparcia u Wielkiego Księcia. Na leśnej stacji do pociągu wchodzi rozbawiony oddział kadetów. Do przedziału Jane trafia kadet Andriej Tołstoj. Spotkanie to zmieni ich całe dotychczasowe zycie...
Trudno jednoznacznie sklasyfikować ten film. Jest to bowiem po części komedia, film przygodowy, romans, melodramat, obyczaj, film historyczny i dramat. Lekkość i wdzięk pierwszej części filmu i powaga oraz melodramatyczność drugiej połowy mnie przywodzi na myśl "Skrzypka na dachu", gdzie do momentu wesela film był błogi i wesoły, by od momentu zepsucia wesela przez żołnierzy stać się miejscami wręcz ponury. Wynalazek McCrackena - ogromna maszyna parowa do ścinania drzew - z jednej strony przywołuje mi na myśl latającą maszynę w "Arizona Dream", z drugiej szalone wynalazki z "80 dni dookoła świata". Michałkow pokazał Rosję w nieco meuropejski, a miejscami nawet uesański sposób. Akkcja filmu zresztą rozgryywa się w dwóch płaszczyznach czasowych na dwóch różnych kontynentach (spaja ją retrospektywa). Obyczajowe fragmenty z festynu są świetne: walka kilkuset mężczyzn na pięści z gołymi torsami na śniegu, picie wódki ze szklanek - jedną za drugą, szalona zabawa bez zahamowań, otrzeżwiające polewanie wodą prosto z przerębli - to wszystko jest jakby arcyrosyjskie. Ale mamy też dramaturgiczne zdarzenia (na przykład pożegnanie śpiewem na dworcu, czy kolacja w szpitalu), które pokazane są już w zachodni sposób. Szczególnie zaś uesańskie jest zakończenie (chociaż nie jest to happy end) oraz epizody rozgrywające się w usa. Sam Michałkow wyznaczył dla siebie małą, aczkolwiek eksponowana rolę, zagrał bowiem samego cara Aleksandra III. Małą rolę miał też w filmie Michałkowa Daniel Olbrychski.
Film zrobiony z rozmachem, akcja z dramatycznymi kuliminacjami, historia traktowana jako całość raczej niebanalna. Można zarzucić filmowi Michałkowa niespójność i zbyt duży rozmach stylistyczny - można jak najbardziej. Film jednak ogląda się dobrze i moge polecić go z czystym sumieniem.

38. "Kuszenie cichej Weroniki" (2000)








"Kuszenie cichej Weroniki", reż. Krystian Lupa (Polska, 2000). Weronika mieszka ze swoja podstarzałą ciotką w niszczejącym dworku. Posiadłość zamieszkuje jeszcze darzący Weronike platonicznym uczuciem Johannes oraz Demeter. Z tym drugim Weronika prowadzi swoistą grę przypominającą flirt; Johannes pociąga ją duchowo, Demeter fascynuje fizycznie...
Film Lupy to przeniesienie na ekran wyreżyserowanego przez niego samego spektaklu w 1997 na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu. Oparty jest na prozie Roberta Musila. Nakręcony w autentycznym dolnośląskim na wpół zruinowanym domostwie (co buduje niesamowita atmosferę) oraz w pięknych plenerach nad Bobrem, często z zastosowaniem kamery kręconej z ręki, film Lupy jest swoistym i jedynym w swoim rodzaju zapisem duchowego rozdarcia, tłumionej fascynacji oraz eksperymentów, jakich podejmuje się kobieta, by zrozumieć siebie. Oczywiście film jest par exellence artystyczny; język jest tu czysto Musilowski (kto czytał "Człowieka bez własciwości", wie, o czym piszę). Lupa jest reżyserem, którego na szczęście nie ogranicza żaden producent, powstało zatem dzieło bezkompromisowe, które zajmuje się wyłącznie tematem, nie schlebianiem gustów publiczności - nie jest więc łatwe w odbiorze.

37. "M-morderca" (1931)











"M", reż. Fritz Lang (Niemcy, 1931). Berlińska policja gorączkowo poszukuje mordercy małych dzieci. Miasto żyje w permanentnej psychozie. Pierwszy dźwiękowy film Langa... a jaka maestria w zastosoawniu nowego przełomowego wynalazku dla kina. Pomiędzy ostatnim niemym filmem Langa "Kobieta na Księżycu", a pierwszym jego filmem dźwiękowym minęły dwa lata; reżyser nie spieszył się chyba, wolał poczekać i starannie przygotować się do nowej epoki.
Film jest zrealizowany w sposób staranny, drobiazgi odgrywają w nim ogromną rolę (od opakowania po cukierkach po koślawe litery w liście pisanym na drewnianym parapecie). Czasem w grze aktorskiej widać jeszcze pewne cechy znane z niemych filmów, ale odczuwalne jest to chyba w epizodach takich, jak nalot policji na spelunę czy kłótnię w piwiarnii.
Czy motyw zamknięcia Petere Lorre w opuszczonym budynku nie przypomina trochę tego z "Windą na szafot" Malle'a, gdzie Travernier zostaje zamknięty w windzie?
To nie jest tylko film Petera Lorre, jest to przecież pierwsza część dyptyku z Otto Wernickem grającym komisarza Kalra Lohmanna (drugą częścią jest oczywiście "Testament doktora Mabuse" z 1933 roku).
Film oparty jest na autentyczych wydarzeniach, które miały jednak miejsce w Düsseldorfie.
Z ksiażki ""Kino - wehikuł magiczny" dowiedziałem się, że film Langa miał nazywać się pierwotnie "Mordercy są wśród nas" ("Die Mörder sind unter uns"), ale tajemnicze naciski z zewnątrz sprawiły, że został zmieniony. Tytu wykorzystał w swoim rozrachunkowym z nazizmem filmie Wolfgang Staudte w 1946 roku.

"Chanson d'Armor" (1934) c.d.





36. "Chanson d'Armor" (1934)


"Chanson d'Armor", reż. Jean Epstein (Francja, 1934). Niewinny wyrusza w podróż, która jest metaforą życia i nieszczęśliwej miłości. Film rozgrywa się w przepięknych pejzażach Bretanii. Jest awangardową alegorią; posiada na wpół dokumentalny i na wpół fabularny charakter. Trwa zaledwie 43 minuty, ale w tym krótkim czasie reżyser stworzył piękne i poetyckie cudo. Dialogów w filmie prawie wcale nie ma - są za to pieśni. To one tworzą nieziemski klimat smutku i melancholii. Bohater filmu (Niewinny) opuszcza szkołę jako dorosły mężczyzna, idzie po błogosławieństwo do proboszcza, po czym pakuje manatki i wyrusza w podróż. W tym miejscu filmu pojawia się pierwsza pieśń (kompletne zaskoczenie), do której obraz stanowią kolejno: widok katedry, migawki z targu, chłopi przy pracy i wreszcie długi i powolny obrót kamery dookoła własnej osi ukazujący drzewa. W miasteczku wędrowiec poznaje kobietę (Jean-Marie), którą ratuje z rąk człowieka-psa, jednak ona należy do bogatego narzeczonego. Podczas festynu wygrywa walkę zapaśniczą i w nagrodę idzie z Jean-Marie na spacer, który jednak kończy się przejęciem dziewczyny przez narzeczonego. Bohater zaciąga się na statek i wypływa w morze. Film kończy jedna z najlepszych podwójnych ekspozycji z tych, które kiedykolwiek widziałem. Jean-Marie leży na plaży w białej sukni, u jej głowy siedzi Niewinny, kamera wędruje od jej nóg do jego głowy, a wszystko to przenika nieustannie poruszana falami morska woda...
---
Obsada:
Yvon Le Mar'hadour - Jean-Marie Maudez
François Viguier - Niewinny
Georges Prieur - narzeczony
i inni
Twórcy:
Reżyseria: Jean EpsteinScenariusz: Jean des Cognets
Zdjęcia: Georges Lucas i J. Lucas
Muzyka: Jacques Larmanjat

35. "Berlin. Symfonia wielkiego miasta" (1927)






"Berlin: Die Sinfonie der Großstadt", reż. Walther Ruttmann (Niemcy, 1927). Jeden dzień z życia Berlina w latach dwudziestych.
Film Ruttmanna zapoczątkował serę tak zwanych portretów miast - zainspirował Wiertowa do nakręcenia fantastycznego filmu "Człowiek z kamerą" oraz Kaufmana (brata Wiertowa) do zrealizowania "Moskwy". "Berlin..." to fotograficzna opowieść o życiu wielkiej metropolii od świtu po noc. Kamery wędrują ulicami miasta i rejestrują to, co ciekawego dzieje się dookoła. Fotografia i montaż (nie tak dynamiczny jak u Wiertowa) są wyśmienite. Gdyby nie jedyny w filmie wtręt fabularny (samobójca na moście), trudno byłoby uwierzyć, że mamy do czynienia z niemym kinem. Film nie posiada napisów - broni się wyłacznie obrazem.

34. "Turkszib" (1929)






"Турксиб", reż. Wiktor Turin (ZSRR, 1929). Dokumentalny film przedstawiający budowę kolei żelaznej z Syberii do Turkiestanu.
Film zaczyna się od sportretowania życia w Kazachstanie, następnie reżyser przedsatwia powód, dla którego należy zbudować kolej (transport bawełny), nastepnie na step ruszają geologowie i mierniczy, w końcu ruszają maszyny i robotnicy. Film jest narastaniem, od spokojnych i cichych widoków wyniosłych i osamotnionych gór, po zaludnienie i ożywienie bezludnych obszarów. Na pewno jest to film propagandowy, dziś jednak - skoro ta propaganda dawno już straciła swą aktualność - fajnie jest przyjrzeć się dobrze zrealizowanej całości, interesujacym zdjęciom, wartkiemu montażowi, a także krajobrazom oraz ludzkiemu trudowi, który jednak wart jest podziwu, ponieważ tory przetrwały imperium i służą po dzis dzień.
"Turksib" był kręcony w 1926 roku, zaś premiera odbyła się dopiero trzy lata później.